ks. Mariusz Synak

Opowieść o człowieku prawdziwym


Wszyscy potrzebujemy wzorców, wskazówek, kierunków, dobrych i mądrych słów wsparcia. Dziś o tym właśnie, ale nieco nietypowo – zaglądniemy (na ile mamy prawo) w życie biednej, by nie rzec – ubogiej rodziny. Spróbuję przedstawić jej losy w sposób taki, w jaki żyli oni sami - prosty, bez patosu, czasem brutalny, czasem nieco zabawny. Ktoś może spytać – a po co? Ano, właśnie, śpieszę wytłumaczyć. Owa rodzina nie jest tak do końca anonimowa i słuchaczom/czytelnikom nieznana. Bohater dzisiejszej audycji pojawił się już dwukrotnie na falach Radia Koszalin i na portalu www.cerkiew.info. Po raz pierwszy został przedstawiony w którejś z poprzednich naszych pogadanek pt. „ ks. Mariusz Synak: Przypadki nie-przypadki...”, po raz kolejny został przywołany w prowadzonym przez panią Anię Rawską emitowanym niedawno programie „ "Pogranicze" - wywiad z ks. Mariuszem Synakiem”. Dlatego też niektórzy czytelnicy z pewnością będą kojarzyć sylwetkę naszego dzisiejszego bohatera, niektórzy usłyszą o nim po raz pierwszy, ale niezależnie od tego mam nadzieję, że po zapoznaniu się z dzisiejszym tekstem trzecie spotkanie z ojcem Mikołajem Szowkunem okaże się równie interesujące i pożyteczne. Zaspokoję tym samym jednocześnie ciekawość niektórych z naszych czytelników/słuchaczy, dopytujących się o jakieś kolejne fakty, historie lub wspomnienia o ojcu Mikołaju. Prezentowany materiał bazuje na historiach, opowiedzianych przez samego baciuszkę, dokumentach, pozostałych po zmarłym, przekazach, spisanych zaraz po śmierci duchownego z ust jego żony, Marii przez Lenę Synak i osobistych wspomnieniach prowadzącego tę pogadankę. 

Przygotowując niniejszy materiał przez dłuższy czas zastanawiałem się, jakim opatrzyć go tytułem i doszedłem do wniosku, że najbardziej odpowiednim byłaby: „opowieść o prawdziwym człowieku”, ale ponieważ w już 1946 roku ubiegł mnie w tym Borys Polewoj, nie dając mi tym samym żadnych szans na uczciwą rywalizację, zostańmy przy „Opowieści o człowieku prawdziwym”. 

Ojciec Mikołaj Prochorowicz Szowkun, człowiek, którego dane mi było poznać i – chyba mogę tak powiedzieć – cieszyć się jego ojcowską przyjaźnią kilka ostatnich lat jego życia, przyszedł na świat 14 grudnia 1924 roku w małej wiosce niedaleko Czerkasów na Ukrainie w prostej, chłopskiej rodzinie. Głęboko wierząca matka, Tatiana otrzymała błogosławieństwo rodziców, by wyjść za mąż tylko za Prochora, syna wiejskiego starosty. Po wielu perypetiach tak się stało, ale, niestety, jak opowiadał brat Prochora, z początku rodzina lubiła Tatianę, ale potem „rozlubili”. Powodem ku temu był zupełnie inny ład życia rodzinnego młodych Szowkunów – w odróżnieniu od reszty rodziny (w domu której mieszkali), w niedzielę i święta nie pracowali, przestrzegali też postów. Narastające niesnaski wieszczyły większy konflikt, tym bardziej, że rodzina „nastawiała” Prochora przeciwko Tatianie i ta, chcąc uniknąć gniewu wybuchowego męża, często była zmuszona uciekać albo do ogrodu, albo na pole, w końcu do domu swoich rodziców. Powtarzało się to dość często i pewnego dnia, gdy Tatiana była już w 7 miesiącu ciąży, zmuszona po raz kolejny uciekać do swojej matki, wbiegając do domu dosłownie w drzwiach powiła Mikołaja. Małe szanse dawano dziecku na przeżycie, tym bardziej, że gdy rozgniewany wciąż ojciec dowiedział się o tym fakcie, przeklął syna, życząc mu rychłej śmierci. Tatiana zrewanżowała się podobnymi życzeniami pod adresem męża i w ten sposób nad rodziną zawisło ich własne przekleństwo. Choć stało się inaczej i chłopiec (nie bez trudu) wyżył, to mimo wszystko okazał się pierwszym i jedynym z dziewięciorga dzieci, które po urodzeniu przeżyły. Niektóre umierały nawet na tyle wcześnie, że nie nadążano z chrztem. Gwoli sprawiedliwości trzeba dodać, że z czasem życie rodzinne Szowkunów się ustabilizowało, a sam Prochor zaczął żałować swych pochopnie wypowiedzianych, strasznych słów.
 
Nadszedł rok 1941, kiedy to faszystowskie Niemcy zawładnęły Ukrainą. Młody Mikołaj, prawie osiemnastolatek, miał wówczas skończone 7 klas. Rozpoczęły się wywózki na roboty do Niemiec. Co prawda zwyczajowo nie brano dzieci, które były jedynymi dziećmi w rodzinie, ale ponieważ Szowkunowie nie wstępowali do kołchozu, automatycznie uznano ich (jak i wielu im podobnych przeciwników kolektywizacji) za odpowiedni materiał na pracownika w niemieckim gospodarstwie. Ukraińscy policjanci przyszli więc po Mikołaja i kiedy kolejny raz nie zastali go w domu (chłopak zawsze słyszał, gdy nadchodzili i chował się w jakiejś kryjówce) głośno wyrazili udawane zdziwienie, bo: „przecież obiecał, że z nimi pójdzie”. Wówczas zbulwersowany tym jawnym kłamstwem młody człowiek w swej prostoduszności i naiwności wyskoczył z kryjówki, wołając: „Nic takiego nie mówiłem!” Ta szczerość kosztowała Mikołaja trzyletni pobyt na terenie ówczesnych Niemiec w charakterze niewolnika rolnego. Odprowadzająca chłopaka matka zdążyła mu przekazać jedną bardzo ważną, życiową radę – aby trzymał się blisko jedzenia. „Kiedy będą pytać, kto się zna na pracach gospodarskich, mów, że się znasz. Potem się przecież nauczysz...”. Rzeczywiście, po przybyciu na miejsce padło pytanie, kto potrafi doić krowy. Mikołaj się zgłosił, nie mając o tym większego pojęcia, ale jakoś poszło. Gospodarstwo znajdowało się we wsi o nazwie Damerau, czyli dzisiejsza Dąbrowa Chełmińska, nieopodal Bydgoszczy. Folwark, w którym pracował Mikołaj, został wyzwolony 25 stycznia 1945 roku, ale dla ani dla naszego bohatera, ani pracujących z nim krajan nie był to specjalny powód do entuzjazmu. Wiedząc, jak nadchodząca Armia Czerwona odnosi się do byłych jeńców i robotników przymusowych, wszyscy jego koledzy w obawie przed uznaniem ich za zdrajców ojczyzny i potencjalnym rozstrzelaniem uciekli, kto dokąd mógł. Mikołaj postanowił zawierzyć Bożej Opatrzności. Gdy przez rejon przetoczył się front, zdarzyło się jednemu z komandirów ciężko zachorować, więc pozostający na gospodarstwie chłopak miał za zadanie opiekować się oficerem i karmić go, czym było trzeba. Ten w dowód wdzięczności zaofiarował pomoc – zaproponował, by młody opiekun napisał list do rodziców, a oficer przy okazji pilnego wylotu do Kijowa wysłał wiadomość już na Ukrainie. Całe szczęście list z opisem wojennych perypetii młodzieńca dotarł do rodziców bardzo szybko, dużo szybciej, niż informacja o jego niechybnej śmierci, wysłana przez salwujących się ucieczką z folwarku kompanów. Rodzice porównawszy daty mogli odetchnąć z ulgą.

Tu proszę pozwolić mi na przeskoczenie kilku dziesięcioleci. Nie wiem, co dokładnie przywiózł o Mikołaj z robót w Damerau, ale wiem, że dwie z tych rzeczy trafiły do mnie. Pierwszą z nich był mocno zniszczony wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa, który o. Mikołaj znalazł wdeptany w ziemię na zniszczonym cmentarzu i nie chcąc go tak po prostu wyrzucać zabrał ze sobą na Ukrainę. Podczas któregoś z kolejnych spotkań przekazał go mi prosząc, bym przy okazji wyjazdu na wakacje do kraju oddał go jakiemukolwiek duchownemu w kościele, opisując w skrócie historię figurki. Tak też się stało i ksiądz, w ręce którego przekazałem przedmiot w Polsce, nie tylko nie okazał zniecierpliwienia czy zdziwienia, ale wręcz zrozumienie i wdzięczność. Druga rzecz to pięknie wydana książka autorstwa niemieckiego lekarza, Jennego Springera, zatytułowana „Lekarz ratujący zdrowie”, wydana w Katowicach w roku 1928, zupełnie nowa. Otrzymałem ją w prezencie akurat wtedy, gdy rozmawialiśmy z o. Mikołajem o ew. wstąpieniu do seminarium w Ławrze i porzuceniu studiów medycznych w kijowskiej Akademii. Po to, bym nie miał wątpliwości...

Po wyzwoleniu wcielono Mikołaja do Armii Czerwonej, w której pełnił służbę m.in. w charakterze szefa magazynu żywności do roku 1947, aż do demobilizacji. Z tego okresu również mamy kilka wspomnień. Pewnego dnia, gdy nasz bohater zaszedł do pokoju, w którym mieszkała żeńska obsługa batalionu, jedna z kobiet, korzystając, iż byli w pomieszczeniu sami, zaczęła zaciągać go do łóżka. Tu trzeba dodać, że sala ta znajdowała się na piętrze budynku. Mikołaj w obliczu takiej gwałtowności ratował się ucieczką, ale ku jego zdziwieniu chwilę za nim wybiegła kobieta, krzycząc wniebogłosy: „Mikołaj, żyjemy!”. Okazało się, że jeden z żołnierzy w pomieszczeniu poniżej podczas czyszczenia broni wystrzelił z wintowki, nie sprawdziwszy komory zamka, a kula przebiwszy drewnianą podłogę przeszyła na wylot łóżko owej kobiety. Drugi przypadek okazanej przez Mikołaja czystości i skromności został wykorzystany (oczywiście, anonimowo) przez radziecką kinematografię w jednym z filmów o wojnie. Podczas kolejnej dyslokacji swego oddziału Mikołaj jechał sam w wagonie towarowym, konwojując jakieś mienie, za które był odpowiedzialny. Oczywiście, mimo zimowych chłodów w składzie nie palono, więc żołnierze musieli być odpowiednio ciepło ubrani. Na jednej z podstacji do wagonu wskoczyła licho ubrana dziewczyna. Myśląc, że jest sama, znalazła sobie jakieś wygodne miejsce i dopiero po chwili dostrzegła siedzącego naprzeciw żołnierza. Niestety, było za późno, by się wycofać – pociąg ostro ruszył. Na domiar złego chłód zaczął dawać się dziewczynie mocno we znaki i po jakimś czasie zaczęła zamarzać. Było w pełni prawdopodobne, że do kolejnej, odległej stacji pociąg dowiózłby już wychłodzone zwłoki dziewczyny. Towarzysz podróży wstał, rozchylił szynel i odezwał się do dziewczęcia: „Chodź śmiało, nie bój się, nie skrzywdzę cię”. Ponieważ takie zachowanie, jak wspominał o. Mikołaj, było w tamtym czasie bardzo nietypowe, wieść o zdarzeniu szybko rozniosła się w szeregach armii. 

Od chwili demobilizacji rozpoczyna się cerkiewna droga przyszłego ojca Mikołaja. W roku 1948 wstępuje do kijowskiego seminarium, następnie kontynuuje naukę w ówczesnej Leningradzkiej Akademii Teologicznej. Tam poznaje Mikołaja Uspieńskiego, profesora m.in. liturgiki i historii Kościoła. Zawiązuje się między nimi nić przyjaźni, a będąca jej wyrazem szczera i serdeczna korespondencja urywa się dopiero w sierpniu 1985 roku, na niecały rok przed śmiercią profesora. W jednym z ostatnich listów wykładowca pisze do o. Mikołaja otwarcie: „Po cóż skrywać grzech? Starzy i zasłużeni kapłani pozostają niezauważeni, a młodzi, którzy dopiero co ukończyli akademię, awansują i rosną, jak grzyby po dobrym deszczu. […] Muszę wam powiedzieć, że jesteście jedynym klerykiem, który – jak widzę z listów – interesuje się i teologią, i historią Kościoła , i liturgiką. […] W każdym waszym słowie czuć prawdziwego pasterza Stada Chrystusowego, a nie najemnika.” Ale prawdziwemu pasterzowi nie szczędzono przykrości. Wiele można opowiadać o jego perypetiach, ale, jak sam wspominał, najtrudniejszym w ich życiu z Matuszką był okres chruszczowski, a dokładnie lata 1961-63. Będąc wówczas dziekanem Okręgu Nieżyńskiego otrzymał od władz polecenie zamknięcia wszystkich cerkwi w mieście. Odpowiednie pismo dotarło na jego biurko i czekało na zwyczajowo formalny podpis. Po długim namyśle ojciec Mikołaj napisał: „Sprawy podobnego rodzaju nie wchodzą w zakres kompetencji dziekana okręgu. Podejmujcie decyzję sami”. Decyzje rzeczywiście władze podjęły same, posiłkując się naciskami na rady parafialne wszystkich po kolei świątyń w mieście, a ojciec Mikołaj i matuszka Maria pozostali bez środków do życia. Sami nazwali ten czas czasem „skrajnego ubóstwa”, co w ustach skromnie sytuowanych ludzi brzmiało naprawdę dramatycznie. Mimo tego duchowny kategorycznie odrzucał propozycje lokalnych władz, by porzucić kapłaństwo i podjąć obiecaną, dobrze płatną pracę świecką. W tamtym czasie duchowieństwo bytowało na podobnych warunkach, co więźniowie - bez prawa do bezpłatnej opieki medycznej, rent, zasiłków, płatnych zwolnień lekarskich, sanatoriów, ulg przy zakupie biletów, z podatkiem mogącym sięgać 95 % zarobionej kwoty rocznej. 

Kres temu przyniosło zaproszenie do soboru katedralnego w rosyjskiej Penzie nad Wołgą. Ale już w 1969 roku powrócili na ukochaną Ukrainę i po wielu perypetiach ostatecznie osiedli w podkijowskich Browarach. Tam też, w tym około stutysięcznym miasteczku, w roku 1992 miałem okazję poznać o. Mikołaja przy okazji chrztu pierwszej córki, Olgi. Jeszcze wysoki, postawny, siwy, lekko przygarbiony nie tylko z racji wieku, ale też z powodu postępującej ślepoty, o mocnym, aczkolwiek ochrypłym głosie. Mieszkał wraz z żoną bezdzietnie, skromnie, w niewielkim domku z ogródkiem, niedaleko cerkwi, na tyle jednak daleko, że duchowny nie mógł sam pokonywać tej drogi – problemem było przejście dla pieszych na niezmiernie ruchliwej trasie kijowskiej. Kto znał go lepiej, wiedział, że w słabnącym ciele starca kryło się gorące, otwarte serce, głęboka modlitwa i dary ducha - dar rozsądzania i dar przewidywania, ale te odkrywał nielicznym - czasem poprzez żart, czasem w postaci delikatnej, subtelnej sugestii, czasem w otwartej, szczerej rozmowie. Lata znajomości z baciuszką, a nawet, jak sam nazywał „ojcowskiej, rodzinnej miłości” były jednymi z najlepszych lat mojego życia. Ale wszystko ma swój kres. Wiedziałem (mieszkając już w Polsce), że nadchodzi koniec, ale kierownictwo przychodni, w której pracowałem, mimo usilnych próśb i tłumaczeń, nie wyraziło zgody na wyjazd. Gdy udało mi się dotrzeć do Kijowa (kilka dni po śmierci ojca Mikołaja) powiedziano mi, że przez ostatni miesiąc co dzień wypatrywał listonosza mówiąc, że „Mariusz na pewno wysłał list” (co było prawdą, lecz list nie dotarł), a przez ostatnich kilka dni przed śmiercią baciuszka wciąż powtarzał, że czeka na mnie, bo „Zbigniewicz – jak mnie żartobliwie nazywał - ma przyjechać”. Zmarł w wieku 72 lat, 16 czerwca 1996 roku, w niedzielę zwaną „Niedzielą Wszystkich Świętych Ziemi Ruskiej”.

Na zakończenie pozostało mi opowiedzieć kilka historii, świadkiem bądź uczestnikiem których byłem. Pewnej Wielkanocy, chyba w roku 1993 roku, podczas nocnego poświęcenia koszyków z pokarmami tłum wiernych utworzył wielki szpaler, wewnątrz którego chodziliśmy z o. Mikołajem. On na obie strony uczciwie kropił, ja trzymałem na przemian albo kankę z wodą, albo wiadro na wrzucane datki. Dodatkowo miałem za zadanie krzyczeć: „Na budowę cerkwi! Na budowę cerkwi!”. Nagle gdzieś z tłumu wychyliła się głowa młodego człowieka i dał się słyszeć głos: „Ojciec, pokrop!” I duży banknot do wiadra. Więc „ojciec” „chlap”, ja głośno podziękowałem. Za chwilkę ta sama głowa krzycząca te same słowa ciut dalej i znowu duży banknot, i znowu „chlap”, i znowu głośno podziękowałem. Ale tym razem spostrzegłem, że chłopak jest mocno wypity. Trzeci raz to samo: „Ojciec, pokrop!”, tym razem już konkretne „chlabast” od góry do dołu wodą święconą, duży banknot, moje głośne „Spasi Hospodi!”, czyli „Bóg zapłać!”. Szarpnąłem baciuszkę za rękaw, chcąc mu o tym powiedzieć, ale on tylko odparł: „Przypomnij mi potem, ja coś ci powiem”. Po całej uroczystości, bladym świtem, zmęczeni, mokrzy i radośni siedzieliśmy w małym pokoiku obok ołtarza i nagle ojciec Mikołaj mówi: ”Pamiętasz tego chłopaka?” „Oczywiście – odrzekłem - był pijany i miałem wrażenie, że robi sobie żarty”. „Nie, to zagubiona duszyczka tak uporczywie w nim wołała. A i solidny grosz na budowę cerkwi nie zawadzi w jego intencji”. Tak, dla mnie była to ilustracja Jezusowego „Bądźcie roztropni jak węże, a czyści jak gołębie” (Mt 10, 16). 

Podczas kolejnej Paschy miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie. W podobnych okolicznościach, podczas nocnego poświęcania koszyków z jedzeniem, gdy wiadro napełniło się po brzegi kuponami (po wycofaniu rubla radzieckiego młode ukraińskie państwo wprowadziło tzw. kupony, czyli banknoty tymczasowe) ojciec Mikołaj polecił mi odnieść wiadro do owego pokoiku obok ołtarza i tam pozostać. Ja zaoponowałem, że ja mogę jeszcze tu się przydać, a tam są sami swoi. Padła bardzo smutna odpowiedź: „No właśnie... Ach, ci „sami swoi”. Idź, pilnuj”. Po zakończeniu uroczystości prawie niewidomy duchowny poprosił, bym przyniósł mu rzeczone wiadro, on zaś zanurzył w nim rękę i wyciągnął tylko jeden banknot. „Zbigniewicz, popatrz no tu. Nie będzie za mało?” - zatroszczył się z uśmiechem. „Ależ, baciuszka, to przecież całe dwieście tysięcy kuponów” - wykrzyknąłem. Na ile się mogłem przekonać (a jako zagraniczni studenci obracaliśmy naprawdę sporymi sumami), nie było w obiegu większych nominałów. Jednym słowem – bardzo duża kwota. „No właśnie - odrzekł zadowolony -tylko ich nie zmarnuj, to z cerkwi”. Proboszcz miał specyficzne podejście do pieniędzy, zawsze mawiał, nieco filozoficznie: „Pieniądze jak gołębie – dzisiaj u mnie, jutro u ciebie, przylatują, odlatują, latają, gdzie chcą...”. Podczas tej samej Paschy, w czasie nocnego nabożeństwa, nagle do ołtarza wszedł chłopak. Nie tylko był pijany, ale jeszcze w czapce na głowie. Podszedł szybko do baciuszki i głośno powiedział: „Święty ojcze, pomódl się za mnie”. Nawet nie zdążyliśmy z chłopakami zareagować, a on już wychodził. Ojciec Mikołaj powstrzymał mnie i powiedział: „Widzisz, inaczej on nigdy nie przyszedłby do cerkwi. Zostaw go”. Wielokrotnie podczas nabożeństw prosił mnie, bym pilnował, aby Ewangeliarz, z którego baciuszka czytał jakiś fragment podczas liturgii, nie był odwrócony do góry nogami. Teksty znał na pamięć, ale, jak sam mówił: „Rozumiesz, powaga kapłana. Nie wypada”. Kiedyś zastanowiło go, dlaczego tak szybko jestem w ołtarzu po skończonym dzwonieniu w prowizoryczne dzwony (nawiasem mówiąc, za pomocą odpowiednio przyciętych balonów do acetylenu można uzyskać zupełnie dobry efekt). „Przecież tam są długie schody”. „Po prostu skaczę. Tak jest szybciej” - odarłem. „Nie rób tego więcej”. Dlaczego? Duchowny delikatnie pociągnął mnie za  szatę prisłużnika: „Dlatego”.

Gdy już wiedziałem o czekających mnie święceniach kapłańskich, pojawiła się kwestia krzyża, który to krzyż zostaje nałożony na kandydata przez biskupa w trakcie święceń. Pewnego dnia znalazłem w jednym z dolarowych komisów na Kreszczatiku skromny, stary, srebrny krzyż kapłański, Urzekł mnie swoją prostotą, ale kwestię kupna wolałem uzgodnić z o. Mikołajem. Będąc pewnym jego zgody opowiedziałem o tym, ale odpowiedź brzmiała zaskakująco stanowczo: „Nie, nie kupuj. Kupi go ktoś inny, a Tobie krzyż dadzą przy święceniach”. I było to dla mnie na tyle dziwne, że nie wziąłem tych słów na poważnie i szybko puściłem całe zdarzenie w niepamięć. Natomiast gdy wrocławski władyka Jeremiasz na kilka chwil przed moimi święceniami bardziej stwierdził niż zapytał: „Krzyż, oczywiście, masz? Daj, trzeba położyć na ołtarzu” musiałem odpowiedzieć, że : „Nie, nie mam”. Władyka baaardzo dziwnie na mnie spojrzał (potem powiedział, że większość kandydatów kupuje sobie krzyże już na długi czas przed, przymierzając od czasu do czasu) i powiedział: „No, bratku, pójdę, poszukam u siebie, jakiś powinienem mieć”. Sprawienie sobie krzyża w atmosferze całej niesamowitości przygotowań do święceń zupełnie mi umknęło. Władyka po chwili przyniósł bardzo elegancki egzemplarz (noszę go po dziś dzień) a ja nagle przypomniałem sobie rozmowę z ojcem Mikołajem, który mówił mi o tym pięć lat wcześniej.

Pozwólcie, że na tym zakończę powyższe opowieści. Dalej musiałbym naruszyć pewną sferę prywatności, a tego bym nie chciał. Ale na zakończenie jeszcze małe co nieco. Pożegnam się z Wami, moi drodzy, ulubioną modlitwą baciuszki. Nie znam jej autora, ale znam, i to chyba zupełnie nieźle, jej niezgrabnego tłumacza. Na ile mi się to udało, nie mi oceniać, poezja nigdy nie była moją mocną stroną.
 
Modlę się za wszystkich żywych:
za nieszczęsnych i szczęśliwych,
ciężkiej pracy ochotników, 
pracowitych i leniwych.
 
Modlę się i za bogatych,
i za tych, co w nędznych chatkach,
za tych, pogrążonych w smutkach 
i życiowych niedostatkach.

Za tych, którzy w życia bitwie 
tak zmienili serce w kamień,
że nie myślą o modlitwie 
i nie proszą o nią wcale.

Modlę się i za poległych
gdzieś tam w świecie pochowanych
Za tych wielkich, światu znanych
i tych małych, zapomnianych.

Modlę się i za cierpiących,
za pokornych i poddanych
i za prawdy prześladowców,
i za prawdę mordowanych.

Modlę się za miłujących
i wrogości nie znających,
żądzą zemsty ogarniętych, 
nienawiścią pałających