ks. Mariusz Synak

Niedziela Wszystkich Świętych - rys historyczny i słowo o. Aleksandra Schmemanna

wersja audio:  Niedziela Wszystkich Świętych -rys historyczny i słowo o. Aleksandra Schmemanna


Dziś kilka słów o Niedzieli Wszystkich Świętych. Tak, Wszystkich Świętych. Tu już widzę zdziwione miny części nie-prawosławnych Czytelników - ale to przecież jesienią! Znicze, chryzantemy, atmosfera nostalgii, zadumy i głębokiej refleksji nad przemijalnością, i tym podobne klimaty… Owszem, ale tylko w Kościele zachodnim i stosunkowo od niedawna. Mniej więcej od połowy historii Kościoła, czyli jakieś tysiąc lat wstecz. 


Dzień Wszystkich Świętych w pierwszych wiekach Kościoła niepodzielonego był ściśle związany z Pięćdziesiątnicą, czyli wspomnieniem zesłania Świętego Ducha na apostołów. A tę świętowaliśmy dwa tygodnie temu. Ta ścisła więź logicznie wynika z jednego bardzo prostego faktu – człowiek nie może osiągnąć duchowej doskonałości swoimi tylko siłami. Dopiero wsparcie tych wysiłków i dążeń siłą Ducha może zaowocować świętością. Ale to nie chrześcijanie wymyślili Pięćdziesiątnicę. Dla Żydów było to święto plonów. Co prawda pierwsze snopki świeżo zżętego jęczmienia przynoszono w ofierze (jak opisuje to Księga Kapłańska - „dla kołysania przed Panem” Kpł 23,15) już na drugi dzień po spożyciu Paschy (warto zauważyć, że był to dokładnie dzień, gdy nastąpiło zmartwychwstanie Jezusa), w tzw. święto Przaśników. Ale wówczas dopiero rozpoczynano zbiory jęczmienia, trwające siedem tygodni. 


Natomiast na dzień pięćdziesiąty wypadało uroczyste i ogólnonarodowe święto dziękczynienia za żniwa. To z kolei święto nosiło różne nazwy: święta Tygodni, święta Siedmiu Tygodni lub Zwieńczenia, Ukoronowania Paschy. I oto w jeden z takich dni, jak pisze autor Dziejów Apostolskich coś się wydarzyło: „Kiedy nadszedł wreszcie dzień Pięćdziesiątnicy, znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu. Nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wichru, i napełnił cały dom, w którym przebywali. Ukazały się im też jakby języki ognia, które się rozdzielały, i na każdym z nich spoczął [jeden]. I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić” (Dz 2,1-4). To zaś oznacza, że Duch Święty zszedł na apostołów akurat w czasie, gdy Jerozolima wypełniała się tłumami pielgrzymów z różnych stron świata, przybyłych, by złożyć ofiarę dziękczynną za zebrane plony. 


Dlaczego dzień Wszystkich Świętych jest tak ściśle związany z dniem Zesłania Ducha? Żydzi przynosili plony, dziękując Bogu za dary ziemi. Kościół przynosi Bogu również dziękczynienie za owoce działania Ducha – świętych. A wśród tych najwięcej było męczenników, więc tak też z początku święto to nazywano – dzień pamięci męczenników. Spróbujmy zarysować nieco sytuację Kościoła do IV wieku. Od ucisku, powodowanego niechęcią i podejrzliwością chorego psychicznie Nerona (rok 64) praktycznie z małymi przerwami na terenie Cesarstwa Rzymskiego miały miejsce prześladowania chrześcijan, wybuchające z różną intensywnością. W roku 250 ukazał się akt prawny, na podstawie którego (w dużym uproszczeniu) każdy urzędnik państwowy miał obowiązek uważać wyznawców Chrystusa za wrogów władzy i stosować wobec nich odpowiednie środki. Jakie? Wygnania, konfiskatę majątku, tortury, więzienie, w końcu karę śmierci. Taka sytuacja trwała do roku 311, kiedy to august Galeriusz pozwolił wyjść chrześcijanom z katakumb, następnie czerwiec roku 313 – Edykt Mediolański, kiedy to chrześcijaństwo uznano za religię legalną, pełnoprawną. Bycie chrześcijaninem przestało już oznaczać wrogość wobec cesarza i państwa. Ostatecznie cesarz Teodozjusz I w roku 392 wydał akt prawny, uznający Kościół chrześcijański za państwowy, delegalizujący jednocześnie pozostałe wspólnoty religijne. Ale niedawne jeszcze prześladowania i tortury zrodziły wielkie mnóstwo męczenników… 


Jeśli przyjmiemy niedzielę Wszystkich Świętych za początek dziękczynienia Bogu za owoce Ducha w ich osobach, to każdego następnego po nim dnia wymieniamy kolejnych – męczenników, proroków, wyznawców, sprawiedliwych, równych apostołom, cesarzy, biskupów, kapłanów, mnichów, mężczyzn, kobiety, dzieci... Każdy dzień przynosi nowe spotkanie z kimś, kto okazał się wiernym Duchowi, kto był w stanie dostrzec w życiu sprawy najważniejsze, dla których warto i żyć, i umierać. Kto często był nosicielem cech, których tak bardzo brakowało współczesnym – sprawiedliwości, pobożności, uczciwości, skromności, ofiarności, współczucia… To z kolei daje szansę na inne spojrzenie na upływ czasu – nie jako jego szare i bezpowrotne przemijanie, lecz na odwrót – jako kolejną możliwość spotkania z kimś, kto żył i zmarł w taki sposób, że Kościół go pamięta. Ale to tak, na marginesie.


Wróćmy do naszego święta. Zachowało się kazanie arcybiskupa Konstantynopola, św. Jana Złotoustego z końca IV wieku, w którym zauważa: „Jeszcze nie upłynęło siedem dni po tym, gdy celebrowaliśmy świętą uroczystość Pięćdziesiątnicy i oto wyszedł nam na spotkanie zastęp świętych męczenników”. Trzeba dodać, że niedługo po tym, w roku 407 sam poniósł śmierć męczeńską, umierając z wycieńczenia w drodze na zesłanie. Ale Wschód znał jeszcze dwie inne daty wspomnianego święta Męczenników – św. Efrem Syryjczyk wspominał o 13 maja, natomiast liturgia wschodnio-syryjska dzień ten wyznaczała na piątek po Wielkanocy. A co z Zachodem? Tu było podobnie - w Rzymie napotykamy na ślady wszystkich wspomnianych dat. Papież Bonifacy IV poświęcił 13 maja roku 609 lub 610 otrzymany od bizantyjskiego cesarza Fokasa dawny rzymski Panteon jako kościół Dziewicy i wszystkich Męczenników, ale nim to uczynił, polecił przywieźć 28 wozów kamieni z katakumb, które spoczęły w nowej świątyni. Katakumby były, jak żadne inne miejsce, związane z kultem męczenników, ponieważ tam właśnie często grzebano tych, których ciała przywożono z areny Kolosseum.

 

A co zresztą świętych? Nie o wszystkich pamiętano, nie wszystkich znano, wielu poniosło śmierć zupełnie samotnie, anonimowo… Poza tym epoka męczeństwa (a przynajmniej jego otwartej formy) na jakiś czas minęła, a ludzie w dalszym ciągu dążyli do życia w prawdzie i sprawiedliwości, będących miarą świętości. Ponad sto lat później papież Grzegorz III (731-741) poświęcił oratorium w bazylice św. Piotra: „ku czci Zbawiciela, Jego świętej Matki, wszystkich Apostołów, Męczenników i wszystkich doskonałych Sprawiedliwych, którzy posnęli w całym kręgu ziemi”. Minęło jeszcze ponad sto lat i papież Grzegorz IV (827-844) nakłonił Ludwika Pobożnego do wprowadzenia tego święta w całym jego cesarstwie. Ale tu już data uległa zmianie. Z 13 maja święto zostało przeniesione na znany nam już 1. dzień listopada. Nie było to nic dziwnego – listopadowe święto Wszystkich Świętych obchodzono już od połowy VIII wieku dość powszechnie w Anglii i Irlandii. Tam data ta nie była przypadkowa – prawdopodobnie wprowadzono ją dla wyrugowania silnie zakorzenionych celtyckich tradycji noworocznych i obrzędów, związanych z troską o dusze zmarłych. Natomiast dla Italii okazało się to bardzo praktycznym zabiegiem, ponieważ jesienią dużo łatwiej było nakarmić w Wiecznym Mieście przybywające na to święto wielkie masy pielgrzymów niż wiosną. 


Tak więc niech nie dziwią niektórych z Was wiosenne rozważania na temat niedzieli Wszystkich Świętych. Jak już wiemy, Kościół prawosławny zachował pierwotną datę świętowania tego dnia, dlatego uroczystości przebiegają w ich starożytnej, jakże odmiennej od jesiennych obchodów, atmosferze radości. Wszak i sama historia, i pora roku mówi o życiu, bijącym nową, wiosenną pełnią od dnia Zesłania Ducha, zwanym zresztą inaczej Zielonymi Świątkami. 


Niniejsze rozważania postanowiłem wzbogacić o prawdziwą perełkę. Tekst pochodzi z cyklu całej serii spotkań, emitowanych na falach amerykańskiego Radia Swoboda, której autorem jest zmarły w Nowym Jorku w roku 1983 ojciec Aleksander Schmemann. Już od ponad roku o. Aleksander (a w zasadzie jego głos) stale towarzyszy mi podczas podróży samochodem, nieustannie zachęcając do podążania za sobą w swoich rozważaniach, sposobie argumentacji, stosunku do oponenta. Choć minął już rok, to przede mną jeszcze wiele do odkrycia – dwa dyski MP3 zawierają 552 audycje. To ogrom pracy i z tego powodu (nie umniejszając wydawniczej aktywności naszego bohatera, których efektem jest wiele cenionych tytułów z dziedziny historii Kościoła i liturgiki) zbiór radiowych pogadanek śmiało może zostać nazwany dziełem życia. Ile czasu wymaga przygotowanie cotygodniowej, średnio dziesięciominutowej pogadanki na jakże istotne tematy? Spisanie, przepisanie tekstu na czysto, jego - jak mówią radiowcy - naczytanie, szlifowanie, rozstawienie akcentów, sprawdzenie cytatów? I to w ciągu trzydziestu lat? Cykl rozpoczynają audycje, nagrane w roku 1953, ostatnie spotkania pochodzą z roku 1983 i powstały na krótko przed śmiercią autora. 


Wsłuchany w siłę jego słowa postanowiłem podzielić się tym odkryciem z czytelnikami. Podjąłem się tłumaczenia kazania o. Aleksandra z ogromną radością nie tylko dlatego, że porusza w swych pogadankach tematy niezmiernie istotne, prezentując w nich ogromną wiedzę i erudycję. Nie tylko dlatego, że stawia w tych tekstach wiele istotnych pytań i udziela na nie odpowiedzi, ale też dlatego, że czyni to w sposób czysty, jasny, logiczny, uczciwy i daleki od taniego populizmu. To niezwykle rzadki dar. Dodatkowym atutem tych wykładów jest doskonały, klasyczny i nieco archaiczny (co jest zupełnie naturalne w przypadku wieloletnich emigrantów) język, sprawiający niekiedy tłumaczowi tyle samo satysfakcji, co trudności. Ale jest jeszcze coś – audycje, jak wspomniałem, powstały dla potrzeb Radia Swoboda. Były związane z określonym, konkretnym klimatem politycznym. Po jednej stronie żelazna kurtyna, wojujący ateizm, cała wielomilionowa radziecka machina państwowa z potężnym aparatem represji i propagandy skierowana na zniszczenie Cerkwi i religii. Po drugiej, przy mikrofonie w nowojorskim studiu, ks. Aleksander.

 

Sięgnijmy do wspomnień Aleksandra Sołżenicyna, autora „Archipelagu Gułag”: „Już dawno z duchową słodyczą słuchałem w niedzielne noce kazań 'doktora filozofii, ojca Aleksandra' (nazwiska nie podawano) - i byłem dogłębnie poruszony tym, na ile autentycznie osobistą, nowoczesną i jednocześnie wzniosłą była sztuka jego kazań: ani krzty fałszu, ani odrobiny sztuczności, bez pustego ukłonu w stronę obowiązkowego rytuału, kiedy to słuchacz zaczyna czuć się niezręcznie lub nawet lekko wstydzi się za kaznodzieję lub za samego siebie. I wtedy myślałem sobie: tak, oto do czyjej cerkwi chciałbym chodzić, oto w czyich nabożeństwach chciałbym uczestniczyć”. 


Po kilkudziesięciu latach teksty bronią się same. Sytuacja polityczna uległa zmianie, ale fakt, iż o. Aleksander nie prowadził tych pogadanek w sposób, na który wielu innych lektorów z pewnością mogłoby się skusić, świadczy i o wysokiej kulturze ich autora, i o bogatym doświadczeniu chrześcijańskim, którym w tak szczery, otwarty, przekonujący i pełen dobra sposób dzielił się na falach radia ze słuchaczami w odległym Związku Radzieckim. Oddajmy więc głos o. Aleksandrowi:


„W pierwszą niedzielę po święcie Świętej Trójcy Kościół prawosławny obchodzi  dzień Wszystkich Świętych. W związku z tym przypominają mi się słowa pewnego francuskiego pisarza – chrześcijanina, który zapisał w swym dzienniku: jest tylko jeden smutek – nie być świętym. Myślę, że w nasze dni mało kto jest w stanie te słowa usłyszeć, mało kto jest zdolny je zrozumieć. Święci? Jacy święci? Po co? Zaczynamy zapominać, że był czas, gdy miarą człowieka i człowieczeństwa nie był wyłącznie rozum, jego zdolności i osiągnięcia, lecz doskonałość i piękno duchowe, wewnętrzne zwycięstwo człowieka nad samym sobą. Żyjemy w świecie, w społeczeństwie prawie zupełnie ukierunkowanym na to, co zewnętrzne: na aktywność  zewnętrzną, zewnętrzne sukcesy i osiągnięcia. To, co dzieje się wewnątrz człowieka, nas nie dotyczy. To prywatna sprawa każdego. Od człowieka żądamy tylko, by przynosił społeczeństwu jakiś pożytek. A jaki pożytek przynosi człowiek, który gorliwie dąży do doskonalenia swojego wewnętrznego ja? Jaki pożytek przynoszą wszyscy ci święci, którzy uchodzą w głąb lasów, na pustynie, oddalają się od reszty ludzi w poszukiwaniu tej doskonałości? Którzy najwidoczniej stają się obojętni na sprawy wszystkiego tego, co zewnętrzne, nawet na sam ów pożytek, którym mierzymy wszystko na ziemi.

Myślę, że tu dobrze byłoby spytać: cóż to jest - ten pożytek? Czemu ma służyć? Inaczej mówiąc – kto decyduje, co jest pożyteczne i w czym owa korzyść się wyraża? Oto w Ewangelii zapisane są na wieki słowa Chrystusa: 'Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł?' (Mt 16,26). Pozyskanie całego świata - to właśnie jest to działanie zewnętrzne, dusza natomiast jest tym, co wewnątrz. Słowa te za pomocą języka i obrazów różnych epok stawiają przed nami wieczny problem ilości i jakości. Chrystus jakby mówi – jaki sens ma ilość, gdy nie ma w niej jakości? Jaki sens ma doskonalenie zewnętrznego życia człowieka, jeśli nie będzie w nim (w człowieku) życia wewnętrznego? Jeśli nosiciel tego życia pozostaje zły, małostkowy, okrutny, zazdrosny, fałszywy i niesprawiedliwy? Czy nie stanie się wówczas owa ilość w rękach takiego człowieka nowym złem, źródłem jeszcze większego nieszczęścia i cierpienia? 

Na to pytanie współcześni mędrcy [komunizmu – przyp. tłum.] odpowiadają znamienitą teorią o przechodzeniu ilości w jakość. Doskonalenie tego, co zewnętrzne, w sposób automatyczny doprowadzi, wg ich słów, również do poprawy tego, co wewnątrz, ponieważ wszelkie zło, zawiść, okrucieństwo i małostkowość są w ich opinii niczym innym jak tylko efektem niedoskonałości zewnętrznej. I w taki sposób trwa odwieczny spór, ścierają się odwieczne dwa dążenia. I nasza epoka wybiera dla siebie ten drugi wektor, całkowicie nakierowany ku rzeczom zewnętrznym, ilościowym. Ale w Ewangelii jest również powiedziane – 'poznacie ich po ich owocach' (Mt 7,20). Ostatecznie wszystko można ocenić według skutków, rezultatów. Dlatego można spytać – gdzie i kiedy ilość przechodziła w jakość? Gdzie i kiedy człowiek stał się lepszy wyłącznie dzięki temu, co zewnętrzne? Myślę, że wystarczy rozejrzeć się wokół siebie by uzyskać odpowiedź na to pytanie. 


'Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi' (Łk 21,l26). Tymi znowuż ewangelicznymi słowami można bez przesady scharakteryzować nasze czasy. Nie ulega dyskusji, że zewnętrznie życie ludzkie stało się lepsze i prostsze. Ale wewnętrznie – skąd bierze się ten strach, ta tęsknota, ta nienawiść, to rozlane po całym świecie niezadowolenie? Skąd to uczucie, że wszystko w pewnej chwili może skończyć się jakąś straszliwą, niszczącą wszystko katastrofą? Skąd to błądzenie umysłów, obumieranie sumienia, zamieranie wolności? Stoimy nad brzegiem przepaści i wciąż myślimy, że jeśli udałoby się jeszcze dokonać jednego lub dwóch odkryć, zgromadzić jeszcze troszkę zewnętrznego, to przepaść zniknie. Ale ona nie znika. Ona nadciąga, stając się wciąż głębszą i głębszą. I oto na myśl przychodzą słowa rosyjskiego świętego, żyjącego stosunkowo niedawno. Święty ten, Serafin z Sarowa powiedział: 'zbaw samego siebie, a wokół ciebie zbawią się tysiące'. Co to znaczy – zbaw samego siebie? To znaczy zniszcz przepaść w samym sobie, zniszcz zło w swej duszy, pokochaj szlachetny, wysoki, czysty doskonały i jasny wzorzec życia. Czy nie jest tak, że gdy nagle tak rzadko pojawia się wśród nas człowiek, otoczony takim duchowym blaskiem, człowiek, który żyje prawdziwie dobrem, sumieniem, miłością i radością, nagle zaczyna się lżej oddychać, i atmosfera - straszna i dusząca, w która nas otacza - zaczyna się rozrzedzać? Wystarczy, by jeden z tysięcy zaczął żyć nie ilością, a jakością. Nie zewnętrznym, a wewnętrznym i ku niemu, jak kwiat ku słońcu, zaczyna zwracać się nasza dusza. 


Pomóż, naucz, oświeć - z takim błaganiem zwracamy się nie do jakiegoś politycznego przywódcy i nie do uczonego, lecz do człowieka dobrego, do tego, w którym świeci duchowa doskonałość. I okazuje się, że w poszukiwaniu prawdziwego pożytku ludzie zwracają się ku świętemu, że prawdziwy pożytek przynosi święty, ponieważ nic nie jest tak potrzebne człowiekowi bardziej jak pokój w jego duszy, jak czyste sumienie, jak potrzeba wewnętrznego oczyszczenia i rozjaśnienia mroku. Cóż bowiem za korzyść dla człowieka...? Jeśli nie ma światłości wewnątrz, żadna obfitość zewnętrzna i tak nie ukoi, nie uspokoi, nie da szczęścia. I do takiego wniosku człowiek dojdzie, o ile wcześniej nie pogubią go zbrodniczy przywódcy, którzy uczynili Boga z rzeczy zewnętrznych. I właśnie o tym przypomina nam dzień Wszystkich Świętych, Jak gdyby mówi nam – są ci święci, zawsze byli, są i będą. 

Wśród nas i w świecie jaśnieje blask świętości. Nie bajki to, nie marzenia, nie samookłamywanie. Jak mówi apostoł Paweł: 'I my zatem, mając dokoła siebie takie mnóstwo świadków' (Hbr 12,1), ludzi takich, jak my, ludzi wszystkich stanów, ale takich ludzi, którzy zapragnęli życia czystego, którzy wstąpili na trudną drogę w poszukiwania tego życia. Ludzi, którzy poznali prawdziwą radość. Ludzi, żyjących w światłości, dobru i prawdzie. Ludzie, którzy świecą innym, dusze innych zapalający tym samym ogniem, tym samym światłem. I jakże są dziś nam potrzebni, w te ciemne, trudne i złe dni. Jak potrzebna jest nam ta siła świętości! Siła pokory, powszechnego wybaczenia. Ta radość z tego, co wysokie i duchowe. Jakże mało tego wszystkiego na świecie, na ziemi! I dlatego jak ważne jest, by usłyszeć wołanie Chrystusa: 'Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski' (Mt 5,48). Wystarczy uczynić jeden zaledwie krok w stronę tego duchowego przebudzenia i zaczynają nam wyrastać skrzydła. W dzień Wszystkich Świętych spróbujmy krok ten uczynić”. 


zdj: spas-news.ru