ks. Mariusz Synak:

Przypadki nie-przypadki...

O listach i przypadkach/nie-przypadkach.


Moi drodzy, chciałbym podzielić się z Wami pewnym materiałem, który otrzymałem w prezencie w roku 1994, w czasach, gdy jeszcze mieszkałem w Kijowie. To dwudziestoletnia historia przyjaźni dwóch podobnego ducha ludzi, którym dane było zetknąć się ze sobą przypadkowo/nie-przypadkowo w określonym czasie i miejscu. Spotkanie to, mimo dzielącej ich później odległości i różnicy wieku, przerodziło się w serdeczną przyjaźń, ofiarność, szczerość, zaufanie - a o to w czasach istnienia Związku Radzieckiego było niezmiernie trudno. 

Materiał, o którym mowa, to teczka z listami, będąca owocem utrzymującej się prawie dwadzieścia lat korespondencji. Odbiorcą listów był ojciec Mikołaj Szowkun, człowiek, którego dane mi było poznać i – chyba mogę tak powiedzieć – cieszyć się jego ojcowską przyjaźnią kilka ostatnich lat jego życia. Wiele mógłbym opowiedzieć o ojcu Mikołaju, lecz znając jego skromność wiem, że czułby się niezręcznie. Ale z kolei nie powiedzieć nic to tak, jakby przemilczeć coś bardzo ważnego, prawie jakby skłamać. I bądź tu mądry... Myślę, że każdy z nas w swym życiu spotyka ludzi, którzy wywierają na nasze losy istotny wpływ. Na moje życie ojciec Mikołaj okazał wpływ decydujący. Poznałem go w roku 1992, był proboszczem jednej z podkijowskich cerkwi w małym miasteczku. Wysoki, postawny, siwy, lekko przygarbiony nie tylko z racji wieku, ale też z powodu postępującej ślepoty, o mocnym, aczkolwiek ochrypłym głosie. Żył wraz z żoną, Marią, bezdzietnie, skromnie, w niewielkim domku z ogródkiem, niedaleko cerkwi. Prosty w najlepszym znaczeniu tego słowa, dobry i mimo prowincjonalności, na którą go skazano, z teologicznym zacięciem, elokwentny, oczytany, daleki od karierowiczostwa. Kto znał go lepiej, wiedział, że w słabnącym ciele starca kryło się gorące, otwarte serce, głęboka modlitwa i dary ducha - dar rozsądzania i dar przewidywania. Te odkrywał nielicznym - czasem poprzez żart, czasem w postaci delikatnej, subtelnej sugestii, czasem w otwartej, szczerej rozmowie. Nigdy – co jest silną pokusą dla przewodników duchowych – nie wymagał posłuszeństwa ani bezwzględnego wypełniania swoich zaleceń. Nie, jego ulubionym zwrotem było: „Wiesz, zrób jak chcesz, ale najlepiej dla ciebie byłoby tak, a tak”. „Oczywiście, zrobisz, jak zechcesz, możesz podjąć decyzję taką czy inną, ale wiedz, że po tym będzie ci towarzyszyć uczucie niespełnienia, poczucie, że nie jesteś na swoim miejscu, że robisz coś, co nie do końca jest zajęciem dla ciebie”. Czasem, w chwilach otwartej, szczerej rozmowy potrafił powiedzieć: „Wiesz, mam ci do przekazania, że powinno być tak a tak. Ja wiem, że to trudne i być może niezrozumiałe, ale tak byłoby dla ciebie najlepiej. Wybacz, proszę, że ci to mówię, ale mam ci to powiedzieć”. 

Był to człowiek głębokiej wiary, który pozostał dobrym, szlachetnym i uczciwym człowiekiem mimo systemu, w którym przyszło mu żyć. A ten nie szczędził mu przykrości. Przenoszony z miejsca na miejsce, spychany na prowincję, będący obiektem intryg i knowań ze strony bliskich mu ludzi, wykorzystujących jego pozorną słabość, i jak się miałem okazję przekonać – mimo całej otaczającej go rzeszy ludzi - ugnieciony samotnością. Nie chcę nikogo przekonywać do duchowych darów baciuszki, to indywidualna sprawa każdego z nas. Mógłbym opowiedzieć też wiele historii, świadkiem których miałem okazję być lub tych, o których słyszałem od ojca Mikołaja. Posłuchajmy lepiej fragmentu listu samego baciuszki: „Język dobra i prawdy - to język wołającej duszy i kochającego serca. Jest zrozumiały dla wszystkich ludzi i wszystkich narodów, nie wymaga słowników ani tłumaczy. Dlatego i my poznaliśmy jeden drugiego szybko, i, jak sądzę, nasza znajomość przerodziła się w rodzinną miłość. Święty apostoł pisze: 'Cały świat jest pogrążony w mocy złego'. I tak rzeczywiście jest, aż do naszych dni. Jednak w odpowiednim czasie Bóg posyła dobrych ludzi i łączy ich duchowo. Pamiętajcie, że miłość chrześcijańska nie zna granic i zawsze jesteście z nami, obok nas i blisko nas.” Blisko, obok, zawsze... Ojciec Mikołaj ważył każde słowo, więc miały znaczyć dokładnie to, co znaczą. Ostatnie lata życia duchowny walczył z nowotworem, ale mało kto o tym wiedział. Nie skarżył się, nie utyskiwał. Czasem tylko cicho wołał do żony, matuszki Marii: „Marijka, daj pół tabletki”. Kres życia zbliżał się nieubłaganie, nadchodziły ostatnie dni. Pracując wówczas w jednej z przychodni na Pomorzu otrzymywałem na bieżąco informacje o stanie zdrowia ojca Mikołaja, poza tym coś mówiło – jedź! Dodatkowo smucił mnie fakt, że ostatni, bardzo osobisty list, wysłany do Kijowa na Wielkanoc, nie dotarł do adresata. Niestety, nie otrzymałem od przełożonych zgody na wyjazd. Nie podam przyczyny, ale wynikała z niechęci na tle wyznaniowym. Gdy udało mi się dotrzeć do Kijowa, kilka dni po śmierci ojca Mikołaja, powiedziano mi, że przez ostatni miesiąc co dzień wypatrywał listonosza mówiąc, że „Mariusz na pewno wysłał list”, a przez ostatnich kilka dni przed śmiercią baciuszka wciąż powtarzał, że czeka na mnie, bo „Zbigniewicz – jak mnie żartobliwie nazywał - ma przyjechać”. Zmarł 16 czerwca 1996 roku.
Tyle i być może aż tyle o adresacie dzisiejszych listów. 

A któż był ich nadawcą? Mikołaj Dmitriewicz Uspieński, profesor teologii, bizantynolog, liturgista, muzykolog, etnograf i wykładowca naszego ojca Mikołaja w Leningradzkiej Akademii Teologicznej, w murach której w latach pięćdziesiątych studiował teologię przyszły duchowny. Doktor honoris causa uniwersytetów w Tessalonikach, wydziału teologicznego Serbskiej Cerkwi Prawosławnej, wyższego seminarium duchownego św. Włodzimierza w Nowym Jorku, honorowy członek Moskiewskiej Akademii Teologicznej. Do ostatnich lat swego życia niezwykle aktywny, pracowity, chętny do dzielenia się wiedzą i doświadczeniem, wykładowca starej, dobrej szkoły „nauczycieli-mistrzów”. Jak sam o sobie pisał w pierwszym liście do ojca Mikołaja, z czerwca 1976 roku: „Nie mi sądzić o cechach mojej duszy. Ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że oddawałem i oddaję nadal siły, zdrowie i wiedzę na chwałę Bożą. Wszyscy uważają mnie za surowego i wymagającego, ale te właściwości duszy wypływają z dobrych zamiarów i uczuć w stosunku do moich uczniów. Tak mnie uczyli i tak uczę ja sam”. Niestety, ramy tekstu nie pozwalają na zaprezentowanie biografii Mikołaja Uspieńskiego, przebogatej w wydarzenia – trzy fakultety, języki obce, w tym starożytne, zajmowane stanowiska, dorobek naukowy, podróże, nagrody i tytuły... Postaram się zaprezentować sylwetkę tego człowieka poprzez pryzmat jego listów. Choć korespondencja to prywatna, to jeśli tak się stało, że otrzymałem ją od ojca Mikołaja jako coś niezwykle dla niego samego cennego, to sądzę, że pozostając w klimacie, bardzo osobistym klimacie niniejszego materiału niech mi wolno będzie zaprezentować kilka fragmentów. Wybór był trudny – listy zawierają opisy ważnych wydarzeń, charakterystyki wielu znanych, wysoko postawionych osobistości, słabe strony życia cerkiewnego, celne obserwacje i relacje z licznych wojaży. Ale nie, temat niniejszego tekstu to przypadki/nie-przypadki, więc pójdźmy tym tropem. 


W najdłuższym liście z całego zbioru, datowanym 23 czerwca 1977 roku, profesor Uspienski opisuje wypadek, który pamiętał z dzieciństwa, którego uczestnikiem był osobiście, i dzięki któremu cała rodzina Uspienskich (ale i inni mieszkańcy wioski) zdołała się uratować od śmierci głodowej. Przytoczmy fragment:


„Działo się to w roku 1919. Mój ojciec był proboszczem w cerkwi na stacji Okułowka, w obłasti Nowgorodzkiej. Parafia była duża, ale ludzie nie byli związani z uprawą ziemi. Byli to kolejarze, pracownicy fabryk, rzemieślnicy, a rok był wyjątkowo głodowy. Ludzie umierali z powodu grypy hiszpanki, głodowego tyfusu. Nie można było ani kupić chleba, ani wymienić na coś innego, jedliśmy koninę i makuchy, i to praktycznie nie dojadając. Ojciec i ja jeszcze jako tako dawaliśmy radę. Rzadko kiedy nie było pogrzebu, a tam, gdzie zmarły, tam też i pominki. Skromny posiłek, ale mimo wszystko coś tam podjesz, a biedna mama, ciotka chrzestna, siostrzyczki i braciszkowie nawet takiego skromnego kawałka nie mieli. Bardzo nam to z ojcem ciążyło na duszy. W takie dni staraliśmy się nie jeść w domu,ale co to jest dwa talerze wodnistej zupy na pięciu stale głodnych ludzi! Z takimi myślami wracałem do domu w dzień św. Mikołaja 19 grudnia, po całodziennym chodzeniu z modlitwą w domach parafian. Pod domem spotkaliśmy pracownika kolei. 'Baciuszka, nie potrzebujecie czasem mąki?'. Osłupieliśmy od takiego pytania, a kolejarz ciągnie dalej: 'tam na końcu stacji, na zapasowym torze, w pociągu towarowym jadą jacyś ni to Cyganie, ni to nie Cyganie, sprzedają mąkę po tysiąc rubli'. Chciałbym tu zauważyć, że wówczas pieniądze miały bardzo niską wartość i liczono je na dziesiątki tysięcy. O ich wartości w walucie nie mam pojęcia. Pamiętam dobrze, że akurat mieliśmy dwa tysiące. Wziąłem jeden banknot tysięczny, poszedłem tam, gdzie wskazał kolejarz, podszedłem do otwartego wagonu, pokazałem pieniądze. Zarzucili mi na plecy worek z mąką, oddałem ten tysiąc i poszedłem do domu. Wagon, w którym kupiłem mąkę, okazał się być jakieś 350 metrów od naszego domu. Szybko doszedłem do domu, wziąłem drugi banknot i ponownie poszedłem do tego samego wagonu. Kupiłem drugi worek i z powrotem. Trzeba było przejść wąską dróżką między dwoma torami, na których stały pociągi towarowe. Gdy odszedłem już od tego wagonu jakieś 50-70 metrów, nagle zobaczyłem, że w moją stronę idzie człowiek z latarnią, a gdy już prawie się spotkaliśmy, spostrzegłem idącego za nim strażnika w wojskowym płaszczu, z karabinem na ramieniu. Co miałem robić? Skręcić z drogi nie mogłem, dlatego że odległość między torami nie przekraczała dwóch metrów. Jeśli rzuciłbym worek na śnieg, zobaczyliby go. A jeśli nie zobaczyliby, to jak podniósłbym go potem z ziemi na plecy? Szedłem, modliłem się w duchu i niczego wokół siebie nie widziałem. Strasznie się bałem, ponieważ w tamtym czasie na wielu stacjach węzłowych pojawiły się oddziały dozoru, zadaniem których była walka ze spekulacją. Strażnik miał pełne prawo zabrać mi kupioną mąkę, lub też, w najlepszym przypadku, zatrzymać mnie do wyjaśnienia okoliczności kupna. Ale oni przeszli, nie zatrzymawszy mnie, choć, obrazowo mówiąc, stuknęliśmy się łokciami. Po tym strasznym spotkaniu długo jeszcze nasłuchiwałem – zawołają mnie, czy nie? Nie zawołali. Szczęśliwie doszedłem do domu. Te dwa worki mąki wystarczyły nam do lata, kiedy już pojawiły się warzywa i w ten sposób udało nam się przeżyć ten straszny głód. I nie tylko nam. 

Następnego dnia, po dniu pamięci św. Mikołaja, dowiedzieliśmy się, że wielu mieszkańców, podobnie jak my, kupiło tamtego wieczora mąkę. Przypuszczam, że to ja byłem ostatnim kupcem. Możliwe, że wieści o sprzedaży mąki dotarły i do naczalstwa stacji i strażnik z kolejarzem, oświetlającym drogę latarnią, spieszyli do wagonów, gdzie sprzedawano mąkę. Ale dlaczego oni tak po prostu przeszli obok mnie, do dziś nie jestem w stanie tego zrozumieć!


Kilka lat temu czytałem w jakiejś gazecie czy tygodniku artykuł, napisany w związku z ruchem separatystycznym wśród Kurdów w północnym Kurdystanie (Turcja). Mówiło się tam o tym, że w czasie wojny imperialistycznej, gdy nasze rosyjskie wojska zajęły część tureckiego Kurdystanu, Kurdowie zostali ewakuowani w głąb Rosji. Po jakimś czasie, po Rewolucji Październikowej, pozwolono im wrócić do domu. Ale droga bezpośrednia, przez Ukrainę, Kaukaz czy Morze Kaspijskie była zamknięta z powodu wojny domowej, panującej na tamtych terenach. Dzięki umowom ze Szwecją i Finlandią wieźli ich koleją do Piotrogrodu, a potem do Finlandii i Szwecji, następnie promami do Turcji. Być może ludzie, którzy sprzedawali mąkę w Okułowce, w wagonach towarowych, a których brali za Cyganów (ni to Cyganie, ni to nie Cyganie), byli Kurdami. Mieli zapas mąki, który z racji tego, że zbliżali się już do Piotrogrodu, postanowili sprzedać w Okułowce. Wszystko, co opisałem, materialista zacznie tłumaczyć przypadkiem. Przypadkiem spotkaliśmy kolejarza, który nam powiedział, że w pociągu towarowym sprzedają  mąkę. Tak samo powie, że w tym, iż Kurdowie sprzedawali mąkę, również nie było niczego cudownego. Po co mieliby wieźć tę mąkę przez całą Europę? Dojechali do miejsca, gdzie płacono za nią dobre pieniądze, więc sprzedali. O spotkaniu ze strażnikiem powie, że ten mnie nie zatrzymał, bo nie miał ku temu podstaw, a moje emocje wytłumaczy przysłowiem, że 'strach ma wielkie oczy'. Wszystko to jak gdyby brzmi przekonująco. Ale jeśli tak, to oznacza to, że całe nasze życie jest nieprzerwanym łańcuchem przypadków. Przypadkowo ludzie się spotykają, zbliżają ku sobie, stają się przyjaciółmi, a inni wrogami, przypadkowo uczestniczą w wypadkach, giną i tak dalej. W tym 'labiryncie' przypadków ludzie szukają jakiejś prawidłowości i nie są w stanie jej znaleźć. Ani jeden ateista nie może wytłumaczyć, jak ta prawidłowość przejawia się w przypadkach. Tylko człowiek wierzący w Boga, w istnienie Wyższej Opatrzności może dostrzec w przypadkowości opatrzność. Przecież gdyby kolejarz przyszedł chwilkę wcześniej, gdy nie wyszliśmy jeszcze na drogę, nie wiedzielibyśmy, że sprzedają mąkę. A jeśli spotkalibyśmy go, a on nie przywitałby nas słowami: 'Czy nie potrzebujecie mąki?', przywitalibyśmy się tak, jak to zwyczajowo robi się na prowincji z każdym przechodniem. W rezultacie tego spotkania nasza duża rodzina na kilka miesięcy posiadła zapas mąki. Ateista nie zobaczy niczego, prócz suchych faktów, człowiek wierzący w Boga dostrzeże rozumne i dobre powiązanie tych wydarzeń. I jeszcze jeden ważny moment. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Cud z kupnem mąki nie miał charakteru osobistego. Mąkę kupiliśmy nie tylko my, ale i wielu mieszkańców Okółowki a my, prawdopodobnie, byliśmy ostatnimi z kupujących. Jestem przekonany, że nikt z kupujących przed tym wydarzeniem nie bajdurzył, mówiąc: „och, gdyby przyjechał pociąg z mąką, och, gdybyśmy sobie kupili mąkę...” i tym podobne. Takiego wizjonera uważaliby za chorego człowieka.

 
Podobna sytuacja w liście datowanym 18 stycznia 1980 roku, opowiadającym o czasach blokady Leningradu, gdzie podczas jednego z nalotów prof. Uspienski ledwo uszedł z życiem. Dziesiątkom innych, obok przebywających ludzi, niestety, to się nie udało. 


„Mój drogi uczniu! Szesnastego stycznia skończyłem osiemdziesiąt lat. Oglądając się  na drogę, którą przeszedłem, wciąż bardziej i bardziej utwierdzam się w tym, że wszystko w moim życiu działo się poprzez Bożą opatrzność, wszystko to, co dobre i wszystko to, co złe. I ja, jak człowiek grzeszny, nie zasługiwałem na Boże łaski, ale to sam Bóg był miłosierny. Czasem wręcz prosiłem się o śmierć, ale coś, czy może lepiej powiedzieć, ktoś odwodził mnie od tego 'przedsionka śmierci'. Wojna zastała mnie w Leningradzie na stanowisku inspektora pedagogicznego technikum muzycznego. Dzień 2-go grudnia to pamiętny dla mnie dzień. O drugiej, jak zawsze, zakończyły się zajęcia. Uczniowie i nauczyciele rozeszli się do domów. O wpół do trzeciej zaczął się alarm bombowy. Ja, jako naczelnik obrony powietrznej obiektu pełniłem swoją całodobową służbę i nie mogłem pójść do domu. Mieszkańcom Leningradu dawali na talon żywieniowy litr piwa na miesiąc, ale faktycznie można je było kupić tylko w pierwsze dni miesiąca, potem piwo znikało ze sklepów i kartki pozostawały niezrealizowane. Było zimno, w piecach nie palili, wewnętrznych ram okiennych nie wolno było uszczelniać i zaklejać. Chodziliśmy w paltach, ale bez czapek. Alarm trwał ponad półtora godziny, ale nie słychać było żadnego wystrzału zenitki, nie było nigdzie słychać wybuchów, niebo pokryte było chmurami, padał śnieżek i można było odnieść wrażenie, że alarm już dawno odwołany, tylko zapomnieli podać przez radio sygnał końca alarmu. Pomyślałem sobie, że można by wykorzystać tę sprzyjającą sytuację i wyjść na ulicę, i zaraz po ogłoszeniu końca alarmu podbiec do sklepiku i zająć kolejkę. Otworzyłem okno i zobaczyłem, że wzdłuż ściany domu stoi około trzydziestu ludzi z różnymi naczyniami, oczekujących na koniec alarmu. Ten widok jeszcze bardziej pobudził mnie do poszukiwania naczynia i zajęcia miejsca w kolejce. Z drugiego piętra zszedłem na parter, przeszedłem do hotelu pracowniczego dla sprzątaczek i poprosiłem, by dały mi bidon. Sprzątaczka odpowiedziała, że nie ma bidonu, ale zaproponowała, bym wziął taki łazienkowy, do wody, taki glazurowany dzban z ładnym wzorem. Odmówiłem jej, dziękując za taką uprzejmość, bojąc się, że jeśli bym rozbił ten dzban po drodze, nie mógłbym za niego zapłacić. Zrezygnowałem z myśli, by otrzymać piwo, wróciłem do swojego gabinetu, sprawdziłem godzinę i przeszedłem do sąsiedniego pomieszczenia, „nauczycielskiego”, aby trochę odpocząć na kozetce. 

Gdy była za dwie szesnasta, wstałem, by pójść na kontrolę posterunków. (Robiłem to regularnie co dwie godziny, aby nie naruszać grafiku kontroli). Ale ponieważ byłem bez czapki, wszedłem do swego gabinetu, aby wydostać ją z biurka. Tu nagle klucz zaciął się w zamku i nie mogłem otworzyć biurka. W tym czasie poczułem zapach, przypominający zapach prochu, jaki czuje się przy wylocie lufy po wystrzale. Ale ten zapach był znacznie bardziej żrący, a ja, aby się nie udusić, podniosłem kołnierz palta, aby oddychać w futro. W tej samej chwili coś bardzo mocno uderzyło mnie w plecy i w ciemię. Jedno uderzenie, potem jeszcze jedno, i po trzecim straciłem przytomność. Było to o szesnastej, a gdy się ocknąłem, było już ciemno. Pierwsza myśl: 'Przecież żyję', ale co się stało? Za moim fotelem, gdzie na ścianie wisiał plan lekcji, jakaś ciemność, chłód, i w tej ciemności widzę dwa ciemnogranatowe punkty. Po omacku dowlokłem się do ściany i widzę, że ściany nie ma. Jak się okazało, runęła na ulicę i zagrodziła drogę tramwajowi - oto, dlaczego pojawiły się te dwa ciemnogranatowe punkty (były to zaciemnione światła tramwaju). Potem otworzyłem swobodnie biurko tym samym kluczem, nałożyłem czapkę i wyszedłem na ulicę. Wszędzie panowała cisza, ani żywego ducha! Na szczęścia miałem w kieszeni zapałki, zdołałem więc przejść po korytarzu i zejść po schodach. Wszędzie od nogami chrzęściło szkło, w korytarzu walały się fragmenty schodów, a ogromne szafy na książki, które wcześniej stały wzdłuż ścian na korytarzu, stały teraz chaotycznie pośrodku sali. Na ulicy nikogo nie było. Rannych, oczywiście, zabrali, a zabici pozostali pod gruzami, które utworzyły wielką górę o wysokości dwóch pięter. Przebrnąłem przez ulicę, dotarłem do sąsiedniego domu i zadzwoniłem do żony, aby po mnie przyjechała. Wtedy jeszcze kursowały tramwaje. Żona przyjechała i razem wróciliśmy do domu. Tu straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero na dwudziesty drugi dzień, a w ciągu tego czasu krótkie chwile przytomności były dla mnie gorsze niż stan nieświadomości, dlatego, że wydawało mi się, że moje łózko buja się, jak na łódce, i stojący w kącie piec padał na mnie, i w przerażeniu strasznie się miotałem. Ale wystarczy już o tym. 

Później, gdy już doszedłem do siebie, dużo myślałem o tym, co się stało i dostrzegłem opatrznościową wolę Bożą w tej historii. Przecież gdybym wziął dzban i stanął w kolejce, przywaliłoby mnie gruzami tak, jak tamtych nieszczęśników. Jeślibym pozostał w pokoju nauczycielskim dwie minuty dłużej, to nie byłoby mnie już wśród żywych, dlatego że półtonowa bomba wpadła akurat do tego pomieszczenia i rozwaliła ściany, a pod gruzami pozostały te cztery kobiety, które wtedy, gdy szedłem po bidon, grały tam w domino. Jeśli by klucz nie zaciął się w zamku, wyciągnąłbym bez przeszkód czapkę i wyszedłbym na korytarz, to zostałbym rozerwany przez falę uderzeniową. Uratowały mnie te małe dwie minuty, a przecież sam chodziłem w „przedsionku śmierci”! Człowiek niewierzący powie, że to przypadek, ale nikt nie był w stanie mi wytłumaczyć, w jaki sposób te przypadki uchroniły mnie przed śmiercią, gdy chodziłem wokół niej. Wszystko to, co się wówczas wydarzyło, doprowadziło mnie do wniosku, że działo się z woli Bożej, aby wzmocnić mą wiarę. 
To jeden przypadek z mojego życia, a ile ich jeszcze było, nie mniej niebezpiecznych i równie opatrznościowych. Ale i tego, co opisałem wystarczy, by powiedzieć: 'nawet włos nie spadnie z głowy bez woli Bożej”. 

No właśnie...Ani jeden włos... 
Nie chcąc nikogo do niczego przekonywać, z przyjemnością zaprezentowałem tych kilka przypadkowych fragmentów korespondencji ludzi, którzy niegdyś przypadkowo się spotkali, przypadkowo zaprzyjaźnili, a owocem tej przyjaźni był między innymi zbiór listów, który przypadkowo trafił w moje ręce, a ja mając przypadkowo okazję zaprezentować je na łamach portalu www.cerkiew.info, zrobiłem to z radością. Czy jeśli na zakończenie dodam, że wielu z Was, moi Drodzy, również przypadkowo czyta ten tekst, nie zgrzeszę przesadą?


Zdjęcie: http://gfx.gexe.pl/upl/42/2014/9/15130314.png