ks. Mariusz Synak

Pamięci Władyki Jeremiasza


W paschalną noc, z niedzieli na poniedziałek 17 kwietnia  zasnął w Panu zwierzchnik naszej diecezji, Jego Ekscelencja, ks. Arcybiskup Jeremiasz (Anchimiuk). Kim był? Trudno w kilku słowach powiedzieć, kim był władyka, a sucha notka biograficzna nie jest w stanie oddać charakteru i ducha człowieka. Ale zacznijmy od faktów: przeżył lat 74, katedrą wrocławską kierował lat 34; absolwent Moskiewskiej Akademii Teologicznej w ówczesnym Zagorsku i uniwersytetu w Zurichu, rektor Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej kilku kadencji, wieloletni prezes Polskiej Rady Ekumenicznej, tłumacz Pisma Świętego, wykładowca akademicki, wieloletni członek Komitetu Naczelnego Światowej Rady Kościołów. Praca z młodzieżą, gruntowne odnowienie znajdującej się w dość trudnym stanie diecezji, praca w sejmowej Komisji Regulacyjnej do Spraw Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, działalność naukowa, badawcza, publicystyczna.... To zaledwie drobny wycinek aktywności naszego władyki.

Czy sam, stojąc na progu swej arcypasterskiej posługi mógł przewidzieć aż takie pole swej aktywności? W przeddzień przyjęcia sakry, w marcu 1983 roku bardzo szczerze wyznał w swej mowie, skierowanej do członków Świętego Soboru Biskupów i wiernych warszawskiej katedry Marii Magdaleny: „Służba Bogu i Kościołowi były moim gorącym pragnieniem przez całe życie. Długi czas starałem się służyć Kościołowi jako wykładowca i poprzez pracę naukową w Duchownym Seminarium i Akademii starałem się pomagać młodym członkom naszego Świętego Kościoła Prawosławnego dostrzec piękno, wielkość i prawdziwość prawosławnej wiary i nauczania. Starałem się o tym świadczyć podczas spotkań z innymi chrześcijanami, biorąc udział w poszukiwaniach jedności Kościoła. Moja droga do kapłaństwa była bardzo długą i trudną; zagmatwaną i pełną wątpliwości. Nie moja to zasługa, że stoję teraz przed Wami, mądrzy Bogiem Arcypasterze, wypełniony świadomością własnej niegodności. Nie mogę nawet powiedzieć, że wiadome mi są wszystkie moje grzechy. Powstaje szereg pytań: - w jaki sposób ja, niegodny grzesznik, będę w stanie nauczać i nie zapomnieć, że mamy tylko Jednego Nauczyciela (Mt 23,8)? W jaki sposób, stając się pasterzem, biskupem, będę mógł uniknąć śmiertelnego zagrożenia faryzeizmu? Jak gromadzić, a nie rozpraszać, stado Chrystusowe?”

Dalsza, wieloletnia działalność naszego ordynariusza była nieustanną odpowiedzią na te szczere pytania. Na tyle prawdziwą, że na zakończenie drogi życiowej abpa Jeremiasza inny hierarcha, bp supraski Grzegorz równie otwarcie przyznał, żegnając zmarłego Władykę we wrocławskiej katedrze: „My wszyscy, Bracia i Siostry, byliśmy w sercu Władyki i nikomu tam nie było ciasno. Każdy miał swoje miejsce. I to, co jest bardziej dobitnie powiedziane, Władyka mógł codziennie oddać życie za każdego z Was. I mógł tego dokonać wielokrotnie w ciągu każdego dnia. To jest ten największy, najwyższy wymiar posługi hierarchy i każdego prawdziwego kapłana. I my znaliśmy właśnie takiego Władykę. Władykę, który i w dzień, i w nocy także jako mnich modlił się za was i za cały świat. I to napawa nas wielką nadzieją. To, że Władyka odszedł właśnie w paschalny dzień, mówi nam o tym, jakie było jego życie (…) Miałem możliwość być z nim w Wielkim Tygodniu. Widziałem jego wielki ból, wielkie cierpienie. Rzeczywiście wszedł On na krzyż. Na nim przeżył Wielki Piątek, tak aby odczuć radość Paschy Chrystusowej. Bóg dał mu takie szczęście (…). Władyko, wiemy że Bóg dał Wam być bardzo blisko siebie.”
 
Święty Paweł w Liście do Hebrajczyków napomina swych uczniów: „Pamiętajcie o swych przełożonych, którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę! (Hbr 13,7)”. Jakie więc było życie naszego przełożonego?
Władykę Jeremiasza znałem krótko, nieco ponad dwadzieścia lat. Nie mogę powiedzieć, że znałem go w jakiś szczególny sposób, że łączyła nas jakaś wyjątkowa więź, dlatego też charakteryzowanie czy też opisywanie sylwetki Władyki siłą rzeczy wypada pozostawić tym, którzy mieliby prawo to uczynić z racji długoletniej znajomości, przyjaźni lub jakichś szczególnych zażyłości. Jednak wielu z nas, duchownych i wiernych naszej diecezji, choćby z racji przystępności Arcybiskupa Jeremiasza, z pewnością przechowuje w pamięci jakieś zdarzenia, fragmenty rozmów, obserwacje. Niechaj więc one przemówią.

Władykę miałem okazję poznać w grudniu 1994 roku, niedługo po powrocie z kilkuletniego pobytu w Kijowie. Domyślałem się, że tamto spotkanie będzie dla mnie kluczowe – od tej rozmowy mogła zależeć przyszłość naszej rodziny. Byłem już wówczas studentem I roku warszawskiego seminarium duchownego i na poważnie myślałem o przyjęciu święceń kapłańskich. Wiedząc o bardzo istotnej dla mnie rozmowie starałem się przygotować do niej w odpowiedni sposób, tym bardziej, że znałem przecież kilku hierarchów z okresu kijowskiego, ich maniery i zwyczaje. Nadszedł dzień spotkania, rozpoczęła się świąteczna liturgia. Z dużą ciekawością obserwowałem celebrującego hierarchę. I już na początku liturgii pełna konsternacja - wzniosła, ale bez patosu i nadmiernej, sztucznej podniosłości liturgia i żywe, głębokie słowo kazało się domyślać człowieka otwartego, serdecznego i… prostego w najlepszym znaczeniu tego słowa. Moje zaciekawienie rosło. Podczas uroczystego obiadu mój ówczesny proboszcz, ks. Jerzy Ignatowicz, przedstawił mnie jako „seminarzystę z naszej diecezji, a dokładnie z jego parafii”. Władyka aż zaniemówił: „Z naszej diecezji i ja o tym nic nie wiem?”. (Tu tylko nadmienię, że droga do seminarium obowiązkowo wiedzie przez kolejne stopnie administracyjne – parafia, kuria diecezjalna. Na każdym z tych etapów wymagana jest zgoda i opinia zwierzchnika). Chwila dziwnej ciszy, podczas której szybko postarałem się wytłumaczyć hierarsze, że owszem, jest to sytuacja nietypowa, ale inaczej po prostu nie mogło być. Nie znałem miejsca, w którym zamieszkamy po powrocie z Kijowa, a nie chcąc tracić roku w seminarium złożyłem dokumenty za namową i wiedzą ówczesnego metropolity Bazylego, do którego udałem się prosto z warszawskiego dworca, zaraz po przyjeździe. To rozwiało wątpliwości Władyki i, by mieć okazję do rozmowy, uprzejmie posadził mnie zaraz obok siebie. 

Teraz miałem poznać jeszcze inne oblicze Władyki – subtelne poczucie humoru. Był okres postny, podano kalmary. Gospodarz anonsując danie na nieszczęście napomknął, iż jest dość drogie. Władyka zdążył już spróbować i widać było, że bardzo mu smakuje, ale usłyszawszy o jego „walorach” zatrzymał widelec z kolejną porcją w pół drogi. Odłożył go, odsunął talerz. Chwilkę pomilczał... „No, mi w takim razie nie wypada tego jeść. A macie jeszcze trochę tej sałatki?” „Tak, władyko, są dwie miski”. „No to dajcie tu, mamy gościa z zagranicy, dla niego będzie odpowiednie”. Mówiąc to postawił obie miski przede mną. Czułem się co najmniej niezręcznie... Próbowałem oponować, ale władyka z uśmiechem powtarzał „Ależ proszę jeść, śmiało, to bardzo drogie danie. Tacy goście...” Rad nie rad musiałem zmęczyć ten prezent. Naraz władyka pyta gospodarza: „A kalmary, to wg was, co to jest? Ryby, ślimaki, małże, może jeszcze coś?” „Chyba raczej ryba, bo w rybnym kupiłem”. „No, dobrze, że nie w mięsnym, bo nie moglibyśmy ich dziś jeść” – roześmiał się biskup, rozładowując sytuację. 

Podczas odjazdu władyka zaprosił mnie do Wrocławia, by jakoś bliżej poznać, na spokojnie porozmawiać, poobserwować. I tam wziął do siebie do mieszkania na obiad; podał, pozbierał naczynia. Na chwilkę musiał odejść, więc szybko zacząłem zmywać, ale władyka zaraz wrócił i poprosił, bym tego nie robił. On sam zmyje. Ta scena wróciła dwa, może trzy lata temu, gdy podczas jakiegoś luźnego, wesołego spotkania władyka opowiadał o swojej niegdysiejszej wizycie (jeszcze jako Jana Anchimiuka) w Londynie, u metropolity Antoniego (Blooma). Po skończonym obiedzie gość z Polski stanął przy zmywaku i „wyobraź sobie, czuję, jak ktoś mnie delikatnie klepie w plecy. Odwracam się, a tu metropolita: „Młody człowieku, nie zabierajcie mi chleba. To moja praca'”.

Władyka wyświęcił mnie na diakona w grudniu 1996 roku. Praktykę liturgiczną mogłem przejść dopiero w okresie Wielkiego Postu i pierwszych dni Paschy we wrocławskiej katedrze. Po przyjeździe ulokowałem się w pokoju gościnnym i poszedłem zameldować się władyce. „No i jak ci tam?” -zapytał. „Dziękuję, dobrze”-  odparłem. „Wygodnie?” „Tak, bardzo”. „Może czegoś potrzebujesz?” „Nie, dziękuję”. „A może jakiś gorszok?” Z pewnością się przesłyszałem, więc spytałem ponownie: „Co miałoby mi być potrzebne?” „Gorszok, dla wygody” – odparł władyka. „Ale przecież wszystkiego kilka kroków do łazienki” – odparłem. Tym razem władyka na mnie dziwnie spojrzał: „Jakiej łazienki?” „No, gorszok raczej zastępuje w nocy łazienkę” - odrzekłem nieco skrępowany. Władyka wybuchnął śmiechem – „Popatrz, bratku, a u nas tak mówili na garnki”.

Podczas pobytu we wrocławskiej kurii po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się władyce z bliska. Jego energia, zapał do celebrowania kolejnych, przeciągłych przecież nabożeństw Wielkiego Tygodnia były porażające. Pierwsze trzy dni Wielkiego Tygodnia władyka sam czytał Ewangelię. Spytał, czy mógłbym mu towarzyszyć w charakterze lektora i trochę pośpiewać. „Oczywiście, z chęcią – odparłem - ale ze śpiewaniem to u mnie nie najlepiej”. „Jakby nie było, to i tak lepiej, niż u mnie” - odparł z ogromną dozą samokrytyki. Władyka czytał po słowiańsku tekst Nowego Testamentu, ja – niestety – nie wytrzymując tego bardzo wczesno-porannego wysiłku czasem zasypiałem stojąc nad książkami. Władyka się nie zrażał. „Nie martw się, po prostu kiedy będziesz potrzebny, chrząknę lub coś głośniej powiem”. Niestety, raz obudziłem się już wówczas, gdy celebrujący hierarcha czytał z innej książki moją kwestię, nie chcąc najwyraźniej mnie budzić. 
Na Paschę, po nocnej Liturgii, wszyscy siedliśmy do wspólnego, obfitego stołu. Władyka krzątał się, nakładał, nalewał, obsługiwał, jak mógł. Po pewnym czasie lekko się nachylił i cicho spytał: „Chcesz ze mną posłużyć drugą paschalną liturgię, o 10tej rano?” „Jak to, przecież... – i oczami wskazałem na stół pełen obfitości. (Tu wyjaśnię, że duchowny, chcący celebrować poranną Eucharystię, może to zrobić wyłącznie będąc na czczo, po lekkiej kolacji) „Naucz się patrzeć” – powiedział wówczas władyka. Dopiero teraz spostrzegłem, że talerz, stojący przez nim, był czysty. Trzeba dodać, że nie jadł nic od Wielkiego Piątku. To była chyba jedyna – jak do tej pory - Liturgia, której nie służyłem w pełnym wymiarze, tj. służyłem bez przyjmowania Komunii Świętej.
 
Kolejne bliższe spotkanie miało miejsce w lipcu 1998 roku w Słupsku, w dzień  święta parafialnego. Podczas obiadu władyka zaproponował mi w najbliższym czasie  objęcie tej placówki. Ja natomiast jakoś o tym nie myślałem – seminarium skończone, w Świdwinie żyło nam się dobrze, spokojnie. Posługa diakona w Łobzie nie absorbowała na tyle, bym nie mógł pracować zawodowo, co czyniliśmy z żoną z zupełnie dobrym skutkiem. Nieco rozleniwiony stabilnością ówczesnej sytuacji nie przyjąłem propozycji. Władyka był zdecydowany i wręcz nalegał: „Zaproponuję ci to publicznie, przy wszystkich. Tym bardziej, że urodziłeś się tu. Pod taką presją nie dasz rady odmówić”. „Dam radę odmówić, władyko”. Do dziś czuję niesmak swego zachowania. Ale Duch Święty powiał w inny sposób. Kilka miesięcy potem, w połowie września, po powrocie z pracy zastałem w domu dziwną ciszę. „Przed chwilą dzwonił władyka” - powiedziała żona. Było grubo po północy. „Prosił, byś przemyślał jeszcze raz decyzję o Słupsku. Prosił też, byś oddzwonił. Do rana jest pod telefonem”. Oboje raz jeszcze się zastanowiliśmy, krótka modlitwa i telefon do władyki. Odebrał (około drugiej w nocy) po pierwszym dzwonku. Decyzja zapadła.

Jeśli już przy telefonach jesteśmy – nie pamiętam przypadku, by władyka nie oddzwonił, nie mogąc wcześniej odebrać połączenia. Jeśli mimo wszystko coś takiego się działo – wiedzieliśmy, że jest źle. Przejrzałem też kilkuletnie smsy od władyki. Większość z nich to: „Bardzo proszę”, „bardzo dziękuję”, czasem „przepraszam, ale...”. Autorytet budowany latami na szacunku bliźniego. 

Po przybyciu do Słupska rozpoczęliśmy spory remont plebanii. A to wiązało się z kosztami, które nas przerosły. Władyka przyjechał, obejrzał, popytał. „Zróbcie sobie chociaż łazienkę. Tyle pracy, małe dziecko, chociaż tam można jakoś normalnie się poczuć”. „Zrobilibyśmy, ale nie ma za co - odparłem - poczekamy, powoli jakoś się zrobi”. „Nie, zrobi się teraz i zrobi się dobrze. Ile potrzebujecie?” „Około 8 tys” – odparłem. Władyka poprosił kierowcę o kurs do najbliższego bankomatu. Okazało się, że kilka dni wcześniej otrzymał nagrodę rektorską, którą się z nami podzielił. Taka sytuacja miała miejsce jeszcze kilkakrotnie...

Jeszcze z innej strony dane mi było poznać władykę po śmierci zielonogórskiego proboszcza, ks. Antoniego Habury, który zginął w wypadku samochodowym w marcu 2006 roku. Późnym wieczorem, w przeddzień pogrzebu, siedzieliśmy z władyką i matuszką Tośka, Asią, w pokoju, trochę rozmawialiśmy. Władyka nagle bardzo powoli, dobitnie i z namysłem, mimo całego dramatu tej chwili, powiedział: „Mam wrażenie, że Bóg jest bardzo blisko”. Te słowa, powiedziane w taki sposób, z takim przekonaniem, zabrzmiały jak fundament, na którym można było się oprzeć i wówczas, i w kolejnych ciężkich chwilach.
 
Dużą sympatią darzył Kaszubów i była to sympatia odwzajemniana. Często spotykał się z członkami Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, latem wielokrotnie wspólnie jeździliśmy do władyki do Rowów na jakieś luźne spotkania, czasem był goszczony w domach zrzeszeńców. Podczas pogrzebu cioci w mojej rodzinnej parafii (pod Bytowem) w czasie Liturgii znajdowałem się w ołtarzu. Zaprzyjaźniony ksiądz proboszcz podczas wygłaszania kwestii: „Módlmy się jeszcze za naszego papieża X i za naszego biskupa X” na chwilkę przerwał, odwrócił się do mnie i spytał: „Jak Twojego Jeremiasza tytułować?” i po chwili kontynuował: „ i Jeremiasza, arcybiskupa Wrocławskiego i Szczecińskiego”. Cóż, takiej otwartości się nie spodziewałem, a władyka, gdy w żartach opowiedziałem mu tę historię, dziwnie się zamyślił. Z pewnością nie takiej reakcji się spodziewałem.
 
Któregoś kolejnego lata wrocławski ordynariusz przyjechał na coroczny urlop do Rowów w piątek. Spytany o plany na sobotę przeprosił, że nie może w Słupsku celebrować Liturgii (na co wszyscy czekaliśmy z radością), ponieważ musi wracać na niedzielę do Wrocławia. Tam wyszło, jak wyszło i nie ma zastępstwa, księża mają zaplanowane i uzgodnione wcześniej urlopy. Zdumiałem się, i to mocno: „Ale przecież ja mogę pojechać!” „Nie chciałem Cię prosić, bo też masz urlop” – odparł. A dla mnie był to podwójny zaszczyt – władyka celebrował w Słupsku, ja miałem przyjemność służenia w katedrze, z którą byłem związany od czasów święceń. 

Podczas ostatniego pobytu w Słupsku, zeszłego lata, władyka został u nas po Liturgii na obiad. W tym samym czasie w hospicjum leżała Ania Pilawska, lekarz anestezjolog, którą wraz z mężem, Sławkiem, władyka miał kiedyś okazję poznać u nas na kameralnym obiedzie. W przeddzień odwiedziłem Anię i opowiedziałem o przyjeździe władyki do Słupska. Rano zadzwonił Sławek: „Wiesz, może spróbuj poprosić władykę, by po drodze do Rowów znalazł chwilkę na odwiedziny Ani. Ją by to mocno wsparło”. Trzeba dodać, że władyka już wówczas czuł się bardzo źle, z trudem się poruszał, chodzenie sprawiało mu ból. Gdy wsiadaliśmy do auta, nieśmiało zapytałem, czy byłaby taka możliwość. „Do pani Ani? Oczywiście. Jedziemy.” Trafiliśmy akurat na czas niedzielnej Eucharystii, celebrowanej przez kapelana hospicjum, księdza Łukasza, na głównym holu. Aby dojść do pokoju Ani, musieliśmy przejść obok tymczasowego ołtarza. Poczekaliśmy, aż zakończy się czytanie Ewangelii i powolutku ruszyliśmy. Wizyta była krótka, ale bardzo owocna. Władyka poprosił, bym nie wychodził z sali. Wzruszająca to była scena, gdy dwoje chorych ludzi, świadomych swego końca, rozmawiało ze sobą o rzeczach w życiu najważniejszych. Odchodząc władyka błogosławił Anię i raz jeszcze podkreślił: „Pani Aniu, najważniejsze to radość w środku. Taka radość mimo wszystko, to cała reszta nie jest tak dokuczliwa”. Gdy wychodziliśmy ponownie do korytarza, celebrans słysząc nas wychodzących odwrócił się akurat ze słowami: „Przekażcie sobie znak pokoju”, po czym podszedł do nas i serdecznie nas wyściskał. Władyka miał łzy w oczach. 

Słowa, wypowiedziane do Ani Pilawskiej abp Jeremiasz powtórzył podczas ostatniego spotkania z duchowieństwem diecezji, w ramach tegorocznych rekolekcji wielkopostnych. Widząc łzy w naszych oczach dobitnie i z uśmiechem (mimo nowotworowego bólu, który temu towarzyszył) zmieniony przez wyczerpującą chorobę hierarcha kilkakrotnie powtórzył: „Nie patrzcie na to, jakim mnie widzicie. W środku jest radość. A radość płynie z Eucharystii. To największe szczęście, największy skarb dla człowieka – Eucharystia”. Wiedzieliśmy, że tymi słowami się z nami pożegnał. I takim Go zapamiętamy.
Uroczystości pogrzebowe naszego ordynariusza podzielono na dwie części. Pierwsza z nich to pożegnanie z diecezją we wrocławskiej katedrze Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy, drugi i zarazem ostatni etap to paschalna Liturgia i nabożeństwo żałobne w cerkwi na warszawskiej Woli. Tam też, na pobliskim cmentarzu, spoczęło ciało naszego władyki. Jadąc na pożegnanie do wrocławskiej katedry nie spodziewałem się, że smutek i poczucie pustki zmieni się w tak wielką radość. Wracając, przepełniony tą wewnętrzną radością nie czułem już, że wracam z pogrzebu drogiego mi człowieka. Mało tego, nagle zrozumiałem ewangeliczne słowa: „A wasz smutek w radość się przemieni” (J 16,20). Ktoś, widząc roześmianą grupę ludzi powracających z obrzędów pogrzebowych we wrocławskiej katedrze nie uwierzyłby, że to ta sama grupa, która do Wrocławia jechała pogrążona w bólu i smutku. Uśmiechałem się na samą myśl o tym, że ci, którzy przybędą do Warszawy na pogrzeb ukochanego władyki, jeszcze o tym nie wiedzą. Tak, Pascha, tj, czas, w którym odszedł nasz władyka, był jedynym takim okresem, który był w stanie sprawić, że dramat ostatnich dni władyki i jego odejście nie wywołały długotrwałej i głębokiej żałoby osieroconej diecezji. 

Po powrocie z wrocławskich uroczystości otrzymałem od... władyki Jeremiasza  zwyczajowe życzenia paschalne. Zaiste, dziwne to było uczucie – czytać ostatnie słowa odchodzącego arcybiskupa już po jego pogrzebie... W takich okolicznościach słowa nie mogły być przypadkowe. Pozwolę sobie je zacytować. To życzenia człowieka, stojącego u kresu swego życia, twarzą w twarz z krzyżem, na który musi wejść, by przejść do Pana, którego tak wyczekiwał: „Wieści o zmartwychwstaniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa od samego początku towarzyszyło niedowierzanie. Apostołów ogarnął strach. Pan, Jezus Chrystus przekonuje ich, by uwierzyli, odwołując się do codziennych, zwykłych rzeczy: pokarmu, dotknięcia ran. Zmartwychwstanie wymaga przełamania barier, wyznawanych dotychczas przekonań, otwarcia się na to, co wydaje się niemożliwym. Niech radość Zmartwychwstania towarzyszy wszystkim nie tylko w te święte dni, ale i przez cały rok.”

Christos Woskriesie, Drogi Władyko! Chrystus Zmartwychwstał!

zdjęcie slider: Tadeusz Surma
zdjęcie tekst: autor