ks. Mariusz Synak

O poście, czyli jacy jesteśmy naprawdę?


Niniejszy tekst poświęcony jest przygotowaniu do „święta świąt”, do „uroczystości wszystkich uroczystości”, jak nazywa Paschę Kościół Prawosławny słowami jednego z wielkanocnych hymnów. Czas przed Wielkanocą to szczególny okres w życiu chrześcijanina – okres przygotowania, postu, skupienia, wyciszenia i refleksji. Ale, choć to rzeczy dobre i wartościowe, nie są one celem samym w sobie – o, nie. Dzięki nim odkrywa się przed nami możliwość spojrzenia na samych siebie niejako z dystansu, bez pryzmatu egoizmu, wypaczającego nasz obraz jak w krzywym zwierciadle. Z naszego wnętrza może się wtedy donieść pytanie – jacy jesteśmy naprawdę? Czy tacy, którzy niezależnie od okoliczności zawsze będą mieli rację, zawsze wszystko wiedzieć będą najlepiej? Może i tacy, wokół których kręci się cały świat? No i jeszcze tacy, którzy śmiało mogą wygłaszać sądy i ferować wyroki, ale którym nikt nie ma prawa wytykać błędów? Zresztą, jakich błędów, przecież my nie popełniamy błędów! Za takich się uważamy? To taka łatwa droga… Tylko musimy zdać sobie sprawę, że dzieje się to kosztem ludzi, których w ten sposób krzywdzimy. Czasem są to krzywdy niezmiernie trudne do naprawienia. Ale krzywdzimy też samych siebie, trwając i zakorzeniając się w świecie ułudy, pozorów, fałszywych przekonań.

Ponowię pytanie - jacy jesteśmy naprawdę? Święty Jan z Kronsztadu, zmarły w 1908 roku, powiadał tak: „Bóg nie odkrywa nam naszej prawdziwej natury dlatego, że nie jesteśmy na to przygotowani. Moglibyśmy tego nie wytrzymać, bowiem prawda o nas okazałaby się dramatyczna, a czasem nawet zabójcza”. Jacy jesteśmy naprawdę? Dla chrześcijanina rzeczą najważniejszą powinna być troska o zbawienie. O bliskość Boga. Boga Twojego i mojego, Boga naszego. Przecież nie zbawiamy się w samotności, „Nie można zbawiać się samemu” jak zauważył rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew, nie tak? Jeśli nie sami, to winien być jeszcze ktoś konieczny do zbawienia – bliźni. Czy miernikiem naszej wartości zamiast nas może służyć bliźni? Jak najbardziej. Więc jakie są nasze relacje z bliźnimi? Nie tylko z tymi, którzy nas lubią, chwalą, prawią komplementy, z daleka tchnąc jakże przyjemną nieszczerością: „Och, jak pani naczelnik świetnie dziś wygląda, niby po świętach, a taka szczuplutka”. „Świetny projekt, panie dyrektorze, pan to tak zawsze, panie dyrektorze, jak pan to robi, panie dyrektorze?” „Proszę księdza proboszcza, ten tekst jest taki ładny, taki mądry. Co prawda nie czytałam, ale”… Nie, nie tylko z takimi ludźmi. Ważniejsi od nich w naszym sprawdzianie są inni – ci, którzy nie muszą nas lubić, których i my „lubić” nie musimy. Jeden ze świętych pustelników wczesnochrześcijańskich powiadał: „Widziałeś bliźniego swego – widziałeś Boga swego”, nie dzieląc bliźnich na lepszych i gorszych. A więc w twarzy każdego człowieka idącego mi naprzeciw odbija się twarz Boga, patrzą na mnie Jego (Boga) oczy, stawiając pytanie: „Kochasz mnie? Czy znaczę coś dla ciebie? Czy mam miejsce w twoim życiu? Czy tylko tak ci się wydaje?” Nie śpieszmy się ze szczerą odpowiedzią, bo mogłaby nas oskarżyć. Może spróbujmy z innej strony, spróbujmy poszukać tzw. okoliczności łagodzących.

Często sądzimy, że chrześcijaństwo w jego tzw. czystej formie to abstrakcja, to nieosiągalny ideał, zarezerwowany wyłącznie dla świętych. A nam pozostaje tzw. „samo życie”. Zresztą posłuchajmy, jakże prawdziwie i nie bez nutki ironii mówił o tym niegdyś metropolita Antoni (Bloom): „Mogę wam dać prostą radę, która, jeśli ją zastosujecie, z pewnością przyniesie efekty. Kiedy czytacie Pismo Święte, a zwłaszcza Ewangelię, i jeśli jesteście uczciwi i nie próbujecie od samego początku przyjmować pozy bogobojności (…), jeśli jesteście po prostu uczciwi w stosunku do samych siebie, zobaczycie, że w Ewangelii mamy trzy rodzaje tekstów. Jedne niczym specjalnym nas nie zadziwiają i w takim przypadku bez wysiłku jesteśmy gotowi przyznać: ‘No, jeśli tak mówi Bóg, znaczy to, że tak się rzeczy mają’. I nie przejmujemy się nimi (…), dlatego, że nie są zagrożeniem dla naszego egoistycznego komfortu. Są też inne fragmenty i jeśli stać nas na uczciwość, powiemy: „nie, co jak co, ale na TO zgodzić się nie mogę”. Tak, TO już przekracza nasze możliwości. Jak wspomina władyka Antoni, w jego parafii była kobieta, która po zakończeniu dysputy o błogosławieństwach z Kazania na Górze (Mt 5, 3 – 12), podeszła do niego i rzekła: „Władyko, jeśli TO nazywacie błogosławieństwem, to niech wam tak i będzie. Ale być głodnym, zmarzniętym, porzuconym i prześladowanym – dla mnie z pewnością błogosławieństwem nie będzie”. „Więc – jak dalej rozważa metropolita - jeśli macie choć ćwierć uczciwości owej kobiety, odrzućcie trzy czwarte Ewangelii. Mówiąc to wcale nie jestem pesymistą”.

To jedna okoliczność łagodząca. Szczere przyznanie się do własnej niewiary w słowa Ewangelii. Nie bójmy się przyznać do tego, bądźmy uczciwi przynajmniej wobec siebie. Nie znamy Ewangelii, nie rozumiemy jej, te słowa nas nie przekonują, ofiara Chrystusa jakby nas nie dotyczy, a chrześcijanami jesteśmy nie z przekonania raczej, lecz z …przyzwyczajenia. Ale jak zauważył Tertulian: „Chrystus nie nazwał siebie przyzwyczajeniem, lecz Prawdą”. Poszukajmy Prawdy, musi gdzieś być. Przywołajmy ponownie słowa metropolity Antoniego: „Ale nie jesteśmy znów tacy odlegli od Boga. Jeśli znów wykażemy się uczciwością, to również zauważymy, że jest jedno, może dwa miejsca w Ewangelii, od których robi się cieplej, rozświetla się rozum, rozpala serce, pojawia się chęć podążania za tym słowem, dlatego, że jest ono tak prawdziwe, proste i piękne (…). Warto takie miejsca zaznaczyć. Jakby ich mało nie było, są to miejsca, gdzie już odnaleźliście kawałek oryginalnego obrazu Stwórcy w sobie. W tym wyrażeniu lub w obrazie, przypowieści, jednocześnie jesteście i Chrystus, i wy (…)”. No bo – tu zapytajmy za Orygenesem - jaki sens ma dla mnie przyjście na świat Słowa, jeśli ja Go nie posiadam? „(Słowo) przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli” (J 1, 11) – historia spisana dwa tysiące lat temu przez św. Jana Ewangelistę powtarza się codziennie, w każdym z nas.

Kolejna okoliczność łagodząca to świat, w jakim przyszło nam żyć. Och, gdyby święci mogli trochę pożyć naszym życiem, dopiero by zobaczyli, ile nas to kosztuje. Te stresy, nerwy, walka o byt, nadgodziny, praca po nocach, brak pracy, głodne dzieciaki, brak pieniędzy na leki, choroba, rozpacz, kredyt, beznadzieja…Tam teoria, tu praktyka. I tak jesteśmy zuchami, trzymamy dzielnie sztandar chrześcijaństwa w tym zsekularyzowanym świecie i chodzimy do cerkwi. W czasach, gdy chrześcijaństwo zaczyna być zagrożone, i tak cud Boski, że jesteśmy wierzącymi. I, choć trzeba zaznaczyć, że święci to ludzie z krwi i kości, z pewnością znający życie w jego różnych aspektach, to wypada mi przyznać wiele racji powyższym argumentom. Na dowód tego mała opowieść: niegdyś, bodaj w V wieku, jednego z Ojców Pustyni zapytano, jak mają zbawiać się chrześcijanie? Znany z ascetycznego życia starzec o imieniu Syrion odrzekł tak: „My wypełniamy Boże przykazania”. Spytali go bracia: „A ci, co nadejdą po nas, czegóż dokonają?” Starzec odrzekł: „Ci powtórzą połowę naszych wysiłków”. Spytano go ponownie: „A ludzie, którzy przyjdą po nich?” „Tamci – odrzekł Syrion – zupełnie nic nie zrobią. Spadną na nich pokusy i próby tak wielkie, że ci, którzy mimo to okażą się dobrymi, większej nagrody dostąpią niż my i ojcowie nasi”. Ciekawe, prawda? Ale zanim zaczniemy zaliczać się do tych „na końcu”, jedna uwaga. Żyjemy w świecie, pozostając chrześcijanami. Zachodzą wzajemne relacje między nami a otoczeniem. W ich wyniku ulegamy przemianom zarówno my, jak i otaczający nas świat. Przecież nasza cywilizacja nie stała się z dnia na dzień chrześcijańską. Proces trwał długo, czasem następowały gwałtowne zwroty, zresztą trwa to po dziś dzień. Świat, który, jak pisze św. Jan Ewangelista: „cały jest pogrążony w mocy Złego” (I J 5, 19), odciska swoją pieczęć na chrześcijaństwie, na każdym z nas. Wiemy, że dobrze być dobrymi, ale wiąże się to ze sporym wysiłkiem. Współczujemy biednym, pokrzywdzonym, ubogim, ale pomoc tak wiele kosztuje i na dodatek jest krępująca. Chcemy być prawdomówni, ale nie opłaca się. Chcemy być mili, delikatni i uprzejmi, ale w ten sposób inni nas zepchną łokciami na boczne tory, w dodatku przyklejając łatkę nieudacznika i naiwniaka. W niedzielę rano możemy pójść na liturgię, ale w zasadzie niedziela to jedyny dzień dla siebie, można poleżeć, odpocząć, pozwolić sobie na tę chwilkę relaksu po tygodniowej gonitwie. Ot i nasz dylemat – jak pozostać chrześcijaninem we współczesnym świecie?

Święty Teodor Studyta, uczony mnich z Konstantynopola, żyjący na przełomie VII i VIII wieku, przyrównał świat do wierzchowca, wodzonego przez pijanego jeźdźca. Komuś z boku może się wydawać, że to miotający się na wszystkie strony koń jest przyczyną chaosu, dokonywanych zniszczeń, w końcu ran, jakie sam sobie zadaje. Ale w gruncie rzeczy winien jest nie kto inny jak jeździec - zamroczony, niezdający sobie sprawy z krzywdy, jaką niesie, z zagrożenia, jakie stanowi. Tak, świat jest takim, jakim go czynimy, podąża w stronę, w jaką go skierujemy. Męczy się, drży, sapie, trzeszczy, kłóci się ze sobą, ale mimo wszystko, choć narażony na działanie Złego, będąc Bożym światem, cierpliwie czeka. Świat czeka, by człowiek, któremu Stwórca zaufał, powierzając doglądanie go, jak niegdyś Raju, skruszył swe serce, otworzył się na cudzą krzywdę, przyznał się do własnej małości wobec wielkości nie tylko Wszechświata, ale przede wszystkim Bożej Miłości. Nas nie stać na taką miłość – we własnych konfliktach do znudzenia domagamy się sprawiedliwości, zadośćuczynienia, zresztą dzięki fachowcom sprawiedliwość i tak musi być po naszej stronie. Aż strach pomyśleć, jak bladziuchno byśmy wyglądali, gdyby Bóg chciał się kierować tą samą zasadą wobec naszych nieprawości. Zdajmy sobie w końcu sprawę z własnej niedoskonałości, dopuśćmy do siebie myśl, że nie jesteśmy pępkiem świata, że naszym powołaniem jest przywrócić utraconą harmonię – człowieka ze światem, człowieka z człowiekiem, a przez to człowieka z Bogiem. Mamy ku temu wszelkie środki, jesteśmy przyjaciółmi Boga, jak mówi Chrystus: „Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni jego Pan, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego (…) Jeżeli słowo moje zachowali, to i wasze będą zachowywać” (J 15, 15 i n.). A więc dajmy przykład.

Ktoś powie, że nie jest w stanie zmienić świata. I tak, i nie. Niech nas nie zrażają swą pewnością siebie i nie zarażają zarazem durnym przykładem medialnie kreowane lica z gatunku: „Ależ panie, panie, panie, proszę pozwolić mi dokończyć, ja panu nie przeszkadzałem”, podające nam inny wzór stosunku do bliźniego - publicznie wyzywając się od półkretynów, głupców, skandalistów, aferzystów, dziadów i bandytów. Przepraszam za te perełki, ale tyle tego wokół, że chcąc nie chcąc można tym przesiąknąć. Taki bierny udział, jak palenie, tym groźniejszy, że bez filtra, bo panowie być może sobie żartują, a my to odbieramy na serio. Rzeczywiście, tego świata możemy nie zmienić, chmiel szczytów łapie szybko, trzyma długo i wietrzeje trudno i boleśnie. Daj Boże, by taki jego urok przeminął, jak kwiat polny, by przekwitł, jak lilie. Ale oprócz tego każdy z nas ma swój mały świat – rodzinę, znajomych, klatkę schodową, blok, podwórko, parafię, jakąś galerię, w której podają świetną kawę – czy nie możemy go zmienić, uszlachetnić, przyprawić dobrem? A jeśli wydaje się to ponad nasze siły, to tym lepiej – święty Paweł ponad wszelką wątpliwość zaświadcza, że „siła Boża objawia się w naszej słabości” (2 Kor 12, 9).
Jacy jesteśmy? Ano, właśnie tacy. I nie bójmy się tego, przyznajmy, że jesteśmy słabi, ułomni, niezdarni. Że czasem bardzo chcemy się zmienić, lecz często z nie wiadomo jakich powodów, jak śpiewał Michnikowski, „mija nam”. Po to mamy czas refleksji, by uzmysłowić sobie te nasze słabości. A jak żyć? Prosto – jeśli nie lubimy, by o nas plotkowali, nie róbmy tego. Jeśli domagamy się sprawiedliwości, postępujmy sprawiedliwie. Jeżeli nie chcemy, by nas okłamywano, i my trzymajmy się Prawdy. Jesteśmy uczynieni na obraz i podobieństwo, jesteśmy dziełem Mistrza. A naszym powołaniem jest dążenie do pełnego człowieczeństwa, do poznania prawdy o sobie, o bliźnim, o świecie, o Stwórcy. Naszym powołaniem jest, by obudzić się, powstać i dążyć, jak tego pragnął na łożu śmierci święty Grzegorz Palamas: „w górę… w górę…ku Światłości”, czego nam wszystkim, moi drodzy czytelnicy, serdecznie, postnie życzę.


Ks. Mariusz Synak, Słupsk, Wielki Post 2007