ks. Mariusz Synak

Kościół a polityka, czyli wszyscy do urn!

Kościół a polityka, czyli wszyscy do urn! Wyborczych, oczywiście.



Chłodnawy poranek, w tle snuje się cicho przebój Ryszarda Rynkowskiego: „Weźcie sobie, chłopaki, ten kraj”, z jakże trafną pointą: „by ktoś pracował na takich, jak wy”, a już za kilka dni kolejny sprawdzian naszej obywatelskiej dojrzałości – wybory. Dzionek, choć rześki ze względów oczywistych – wszak jesień za oknem, nabiera rumieńców dzięki emocjom wyborczym. Oplakatowane miasto, tablice, witryny, komunikacja miejska, ulice, ściany domów, skrzynki pocztowe, w końcu przestrzeń radiowa i telewizyjna stały się polem zmagań o władzę. Atmosferę podgrzewa upływający czas, ponieważ każdy z kandydatów może przekonywać do siebie wyborców tylko do najbliższego piątku, do północy. Potem zapadnie zupełna cisza. Wyborcza, oczywiście, bo emocje, spekulacje, nadzieje i temperatura rozmów w tzw. kuluarach z pewnością będą gwałtownie rosły. Dzisiejsze rozważania poświęcimy więc sprawom społecznym, obywatelskim. 

Ktoś spyta: „Co ma Kościół do polityki?” – i dobrze zrobi. Czy Kościół powinien zabierać głos w sprawach politycznych, czy też nie? Czy Kościół ma w ogóle do tego prawo? Pierwsza odpowiedź, jaka zapewne przyjdzie do głowy większości z nas, będzie brzmiała mniej więcej tak: „Kościół niech się zajmie sprawami wiary, niech się nie wtrąca do polityki”. Ciekawe, bo takie stanowisko, choć z pozoru logiczne i słuszne, nie jest takim do końca. Chyba że sprecyzujemy pojęcia i odróżnimy politykę od politykowania, czy też politykierstwa. I takie zjawiska bezdyskusyjnie nie powinny mieć w Kościele miejsca. Pomyślmy sami – w czasach trudnych dla kraju wiara budziła w narodzie ducha, pomagała zachować poczucie godności, patriotyzmu, dodawała sił, zagrzewała do walki o Ojczyznę. Nie do pomyślenia było oddzielenie wiary od patriotyzmu, od poczucia siły ruchu społecznego, który się z nią wiązał. Czasem Kościół stawał się potężnym, lub przynajmniej znaczącym partnerem do rozmów, w jakimś stopniu będąc w opozycji do ówczesnej władzy i – z racji panujących warunków rozbiorów, okupacji czy trudnych lat powojennych, po cichu, lecz konsekwentnie realizujący swoje ewangeliczne powołanie. Chyba nie muszę podawać przykładów – losy Polski są zbyt tragiczne, by tego nie dostrzegać. Czy dzisiejsze czasy są dla kraju łatwe? Polska stała się krajem wolnym, ale nie bardzo wiemy, jak sobie z tą wolnością poradzić… 

Jako społeczeństwo eksperymentujemy, uczymy się metodą prób i błędów, dojrzewamy, wchodząc w kolejne zakręty. Niezdarnie budujemy relacje z sąsiadami, na nowo szukamy przyjaciół, wrogów, sojuszników, przeciwników nie tylko na zewnątrz, ale również między sobą, czemu często towarzyszą wielkie społeczne emocje... Zmieniają się ekipy, wraz z nimi zmienia się i wizja naszego kraju, a my powoli zaczynamy się w tym gubić. Przynajmniej ja. I zaczynam odnosić wrażenie, że im piękniejsze i bardziej uroczyste mowy i zapewnienia o naszych postępach ekonomicznych i bezpieczeństwie słyszę, tym bardziej powinienem zacząć się zastanawiać nad ich pokryciem. Mało kogo z ludzi odpowiedzialnych, z mówców z tzw. świecznika stać na szczerość w stylu niedawnego ministra spraw zagranicznych, pana Sikorskiego, ale i jego chwilowa, obiadowa otwartość z pewnością nie była przeznaczona dla mnie, jako zwykłego obywatela. Jak więc być? Jak się w tym wszystkim odnaleźć? Komu i w co wierzyć? Kogo wspierać? Na kogo głosować? Uczymy się wszyscy, wiemy, że nauka kosztuje, tylko kto za nią płaci? A owoce tej nauki rodzą się wolno, zbyt wolno, bo pokolenia przemijają, a nadzieje gasną. Współczesność zdjęła z barków Kościoła wyłączność na nieco zastępczy obowiązek zajmowania stanowiska w kwestiach dla kraju pryncypialnych. Ale prawo moralnej oceny rzeczywistości jest niezbywalnym prawem Kościoła. I, zanim posądzimy Kościół o wtrącanie się do polityki, warto to sobie uzmysłowić. 

Rzecz pierwsza, o której lubimy zapominać – Kościołem jesteśmy my wszyscy, nie tylko hierarchia czy duchowieństwo. Statystyczny wierzący również. Ale nie można być wierzącym tylko w gronie rodziny lub w kościele, a wychodząc do pracy pozostawiać swą wiarę w domu. Dziwna to sytuacja, gdy ktoś deklarujący się jako wierzący, praktykujący, świadomy chrześcijanin, ba – powołujący się na bliskość z Kościołem lub tym samym nawet domagający się pewnego potwierdzenia tego faktu podczas kampanii wyborczej ze strony samego Kościoła nie poddaje się ocenie moralnej tegoż Kościoła. Niedobrze, gdy hasła i przesłanie Ewangelii służą tylko do tego, by wytknąć coś komuś, zapominając o jakże oczywistej prawdzie, że w nasze oczy belka wpada równie łatwo. Kościół przypomina swym wiernym, że wiara powinna czynić człowieka lepszym, doskonalszym, ale nie po to, by wytykać innym ich słabości. Patrzmy więc przede wszystkim na nasze grzechy i niedoskonałości, natomiast wytykanie ewangelicznym celnikom ich grzechów raczej pozostawmy Bogu. Przecież Pismo mówi: „Bądźcie i wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48), a apostoł Paweł w Liście do Rzymian zapyta: „Kim ty jesteś, że sądzisz cudzego sługę?” (Rz 14,4). 

„Co ma Kościół do polityki?” Każdy lokalny Kościół prawosławny wspomina w swych modlitwach władze własnego kraju i państwo jako takie. Przypomnijmy kilka próśb z Wielkiej Litanii, rozpoczynającej sobą Liturgię eucharystyczną: „O pokój dla świata, za chronioną przez Boga ojczyznę naszą, za jej władze i wojsko Chrystusa miłujące, za to miasto, za wszystkie miasta i krainy, za wszystkich wierzących żyjących w nich, za chorych, cierpiących, uwięzionych, za ich wybawienie, o wybawienie i nas od wszelkiego utrapienia, gniewu, niebezpieczeństwa i niedostatku pomódlmy się do Pana” na co zgromadzony lud odpowiada: „Kyrie elejson – Panie, zmiłuj się”. Tu znów może paść pytanie: „Dlaczego Kościół nie zajmie się swoimi problemami, na brak których z pewnością nie narzeka? Dlaczego wkracza na grunt świecki?” To głęboki problem i rozwikłanie go z pewnością przekroczyłoby ramy niniejszych rozważań. Ale, jak zaznaczyłem na wstępie, czekający nas tydzień, czas ważnych decyzji społecznych, niejako sam przez się wymusza kilka choćby drobnych refleksji. 

Mały cytat: „Bądźcie poddani każdej ludzkiej zwierzchności ze względu na Pana: czy to królowi mającemu najwyższą władzę, czy to namiestnikom jako posłanym przez niego celem karania złoczyńców, udzielania zaś pochwały tym, którzy dobrze czynią (…) taka jest bowiem wola Boża. (…) Wszystkich szanujcie, braci miłujcie, Boga się bójcie, czcijcie króla.” To fragment pierwszego Listu św. Piotra Apostoła (1 P 2, 13 i n.). A oto słowa św. Pawła: „Każdy niech będzie poddany władzom, nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy – przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Ci zaś, którzy się przeciwstawiają, ściągają na siebie wyrok potępienia.” I nieco dalej: „Oddajcie każdemu to, co mu się należy. Komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć”. To fragment Listu św. Pawła do Rzymian (Rz 13, 1 – 2, 5 – 7). Czy można posądzić niestrudzonego Apostoła o kolaborację z bezbożną (a ściślej rzecz ujmując pogańską) natenczas władzą? O krótkowzroczność? Pisząc te słowa w roku 58, w czwartym roku panowania Nerona, mógł nie wiedzieć, że inteligentny, uzdolniony syn Agrypiny najzwyczajniej w świecie oszaleje, podpalając dla kaprysu Rzym i skazując przez to tysiące ludzi na męki, dając tym samym początek niekończącym się prześladowaniom.

Święty Paweł, ten niepozorny, żarliwy, faryzeusz z wykształcenia, Hebrajczyk z pochodzenia nie był naiwny. Pisząc o władzy nie myślał personalnie o władcach. W porządku świata widział zapewne element Bożego porządku stworzenia. Jak mówi księga Rodzaju: „I wszystko, co Bóg stworzył, dobre było”. Paweł postrzegał porządek, jaki wnosi samo istnienie władzy, jako odbicie Boskiej harmonii. Jako wartość przeciwną anarchii, samowoli, pozostawania ponad prawem, bezkarności. Dlatego nawet dyktatorzy, których kilku wydał wiek dwudziesty, rządzący z pogwałceniem wszelkich praw, nie przekreślali sobą boskiego pochodzenia ludzkiej władzy. Dlatego też Apostoł dodaje jeszcze jedną uwagę, adresując ją tym razem do wielkich świata tego: „Panowie, oddawajcie poddanym, co sprawiedliwie i słusznie im się należy, świadomi tego, że i wy macie Pana w niebie” (Kol 4, 1). 

Przenieśmy się pamięcią do sądu nad Chrystusem. Rzymski namiestnik, będący ucieleśnieniem wszechwładzy okupanta, mimo pozorów żydowskiej autonomii w gruncie rzeczy był panem życia i śmierci, przynajmniej dla wszystkich tych, którzy nie posiadali rzymskiego obywatelstwa i nie mogli tym samym odwołać się do cezara, jak na przykład wspomniany przez nas Apostoł Paweł. Zajmując tak wysokie stanowisko Piłat nie był w stanie zrozumieć, dlaczego umęczony, upokorzony Jezus nie prosi go o łaskę. Nie rozumie, dlaczego aresztowany Chrystus, los którego był w jego rękach, nie prosi o nic. Posłuchajmy relacji Janowej: „’Skąd Ty jesteś?’ Jezus jednak nie dał mu odpowiedzi. Rzekł więc Piłat do Niego: ‘Nie chcesz ze mną mówić?’ Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić cię i mam władzę cię ukrzyżować?’ Jezus odpowiedział: ’Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci jej nie dano z góry.” (J 19, 10). Ta oczywista prawda dociera do sumienia Piłata, który, jak pisze św. ewangelista: „Od tej chwili usiłował Go uwolnić” (j.w.). A więc, choć relacje między ludem a władzą, między narodem a elitą, między rządzącymi a rządzonymi to relacje w gruncie rzeczy dwustronne, to w ostatecznym rozrachunku władza pochodzi z tzw. góry. Dlaczego tak łatwo zapominają o tym ci spośród nas, którzy otrzymują od współmieszkańców mandat zaufania, ci, którym w pewnym sensie powierza się określoną „misję do wypełnienia”? 

Wybór jest przyzwoleniem, czasem nawet zadaniem, nałożonym przez ludzi, którzy uznają wybieranych za godnych tego wyboru, za wartych swego głosu – wyrazu ich obywatelskich swobód. Jest wyrazem zawierzenia. Dlaczego tak łatwo dokonuje się zmiana mentalności z wybranego na wybrańca? Dlaczego tak łatwo zapomina się o przedwyborczych obietnicach? Dlaczego my, wyborcy, pozostajemy równi, a wybrani często stają się „równiejsi”? Ksiądz Tischner w „Etyce Solidarności” zawiera głęboką myśl o potrzebie legitymizacji władzy, o konieczności akceptacji poczynań władzy, o które musi zabiegać sama władza. Posłuchajmy ks. profesora: „Ogólnie schemat jest prosty. Oto wobec ludu stają rozmaici kandydaci na władców. Każdy przedstawia swój program rządzenia. W razie wątpliwości lud stawia pytania, żąda wyjaśnień, uzupełnień. Są więc różne programy, a za programami stoją różni ludzie. Pewnego dnia dochodzi do głosowania. Włada ten, za kim opowiedziała się większość.(…) mniejszość musi się przystosować do woli większości. Skoro tak chce większość, mniejszość nie stawia oporu. Ale czy większość zawsze chce dobrze? Czy chce czegoś więcej poza własną wygodą? Czy większość nie daje się oszukać próżnymi ambicjami, obietnicami bez pokrycia? (…) Społeczny system panowania można tu porównać do piramidy. Szczyt piramidy to władza. Dół piramidy to większość poddanych. Dół zawsze musi być taki, żeby wierzchołek się nie rozsypał. Gdy większość podtrzymuje wierzchołek, wszystko jako tako się trzyma.” - konkluduje Tischner. To jeden model, ale nie jedyny. Istnieje jeszcze inny model. Ten, który zadziałał podczas przemian ustrojowych w naszym kraju. Tischner nazywa go „uznaniem przywództwa elit”. W tym wypadku elity czują, że ich misja jest historyczna. I nawet fakt, że większość jest przekonana, iż wcale tak być nie musi, nie zmienia biegu wydarzeń. W tym wypadku zadaniem elit jest przekonanie ludu o wysokiej wartości etycznej ich misji. Jeśli tak się dzieje, mniejszość może przewodzić przekonywanej większości. Tego nie da się zilustrować na przykładzie piramidy – tu elita kroczy na czele, wytyczając ścieżki ku Ziemi Obiecanej, a za nimi podąża reszta. Tischner pisze: „[W poprzednim modelu] sprawą główną była wola większości: jeśli większość chce wojny, będzie wojna (…). Tu inaczej. Tutaj rozlicza się władzę z jej wierności zasadom ideologii, etyki, religii. Podstawową normą jest: nie zdradzać! Elita nie może zdradzać ludu, dzięki któremu w ogóle jest elitą.” Być rzeczywistą elitą a tylko uważać się za nią to nie to samo... To drugie jest mniej prawdziwe, ale za to dużo łatwiejsze. 

Obserwując to, co dzieje się wokół, nie sposób powstrzymać się od następującej, jakże pozytywnej refleksji: mogę się mylić, ale wydaje mi się, że wartością, która łączy wszystkich kandydujących, jest pragnienie, by żyło się nam lepiej. Dostatniej, bezpieczniej, bardziej demokratycznie, mniej politycznie, za to bardziej społecznie. Przeglądając programy wyborcze nie spotkałem ani jednego kandydata, który by stawiał sobie za cel zubożenie miasta czy gminy, osłabienie władzy, skorumpowanie polityków; który by walczył o to, by bogaci byli jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, by likwidowane szpitale nie były w stanie leczyć, szkoły szkolić, a stan nawierzchni naszych dróg wymuszał na kierowcach prędkość nad wyraz bezpieczną – 30 na godzinę. Wręcz przeciwnie – czytając deklaracje wyborcze zaczynam być spokojniejszy o losy mej małej ojczyzny. Tylko czy to słowa prawdziwe i szczere? Jeśli tak – pozostaje się cieszyć, że dorastamy do demokracji. Jeśli nie, to wypada tylko powtórzyć za kardynałem Dziwiszem: „Nie zasłużyliśmy na takie traktowanie”. 

Władza nie jest wieczna. A naród jest zniecierpliwiony i rozgoryczony. Wiemy o tym ze spotkań duszpasterskich, spowiedzi, w końcu z obserwacji świata wokół nas. Wystarczy spojrzeć przez okno. No, chyba że ktoś nie ma okien wychodzących na codzienność lub nie rozumie tego, co przez nie widzi. Historia przekazuje następującą opowiastkę: Patrząc z balkonu na domagający się chleba, wzburzony tłum i dopytując doradców o przyczynę protestu królowa francuska, Maria Antonina, odpowiedziała: :”Nie mają chleba? Niech więc jedzą ciastka”. Chciałoby się zakrzyknąć - Rzeczywiście, jakie to proste! Choć historycy podważają prawdziwość tej wypowiedzi, to sama idea oderwania od rzeczywistości jest tu zilustrowana doskonale. 

Pamiętajmy o wspólnym celu. Niech on nas jednoczy. Traktujmy różnicę zdań czy światopoglądów jako ubarwienie życia politycznego czy społecznego, jako swego rodzaju bezpiecznik broniący przed szarzyzną czy niebezpieczną unifikacją a nie powód do wrogości czy wręcz nienawiści. A debatując przy dzieleniu wspólnego chleba nie przyjmujmy pozycji skrajnych, wykluczających wszelki kompromis, odżegnując swych przeciwników od czci i wiary. Nawet dążąc do szlachetnego celu nie można posługiwać się chwytami z ulicy, bo to one, a nie nasz przeciwnik, odzierają najświętszy nawet cel ze świętości. Brudzą go. Cel nie może uświęcać środków. Poza tym, skąd w nas tyle pewności, że to my mamy rację? Że jedynie nasze rozwiązanie jest słuszne? Miałem nadzieję, że te czasy, jedyne słuszne, odeszły do lamusa historii…Władza ma dzielić chleb sprawiedliwie i tego, jako wyborcy, jako współobywatele, oczekujemy. Oczekujemy, że chleb nie będzie kleił się do rąk, że nie będzie tak, że ci gorsi będą otrzymywać wczorajszy, a ci lepsi jeszcze chrupiący, na dodatek z szyneczką.
 
Źle się dzieje, gdy cel uświęca środki. Gdy szuka się na przeciwników politycznych przeróżnych haków, doszukuje się rys, niejasności. Gdy posługuje się już nie tylko aluzjami, niejasnymi sugestiami, ale wręcz ordynarnym kłamstwem, sądząc że „cóż, z czasem pewnie się to wyjaśni, ale będzie już po wyborach...”. Spece od tzw. czarnego PR-u są w stanie zrobić bardzo wiele, idąc na kompromis z sumieniem. Czy istnieją autorytety, odporne na takie działania? Weźmy na przykład Abrahama, ojca wszystkich wierzących. Postać przejrzysta, symbol, wzór, tytan wiary. Czy możliwe byłoby podważenie jego uczciwości i szczerości zamiarów? Jak by mogła zostać zdeprecjonowana jego osoba, gdyby dziś zdecydował się kandydować, stanowiąc konkurencję – i tym samym zagrożenie – dla politycznych rywali? Co by było, gdyby ktoś z innego obozu zabrał się za publiczne badanie jego przeszłości, powiązań, koneksji rodzinnych, znajomości, środowiska, kontaktów, za prześwietlenie jego czynów i rozmów, czyli krótko mówiąc założył tzw. dossier. I stosując modne dziś kryteria i metody: sugestię, niedopowiedzenia i insynuacje takowy „badacz” mógłby ogłosić, że kandydatura Abrahama nie jest kryształowo czysta. Z pochodzenia Semita, niezrozumiale porzucający swe dotychczasowe miejsce zamieszkania, podejrzanie szybko i również niezrozumiale wyzbywający się swej przeszłości, pokładający nadzieję w Kimś, Kogo nawet nie zna - no, może trochę, ze słyszenia – jak znalazł kolejny bohater, któremu trzeba się dogłębnie przyjrzeć. Tym bardziej, że materiały, jakimi dysponujemy na jego temat, czyli źródła biblijne, są sprzeczne i z pewnością już ktoś przed nami, mając swobodny dostęp, wnosił do nich jakieś poprawki, dokonywał skrótów, coś dopisywał. Po Abrahamie może warto przyjrzeć się dokładniej dobremu łotrowi, który z pewnością nie prowadził się wzorowo… Podejrzane jak nic. I zabawne. Ale w tej wesołości smutne, bo jak pisał Kraszewski: „Śmiał się król, śmiał minister, płakał lud ubogi”. Ale zostawmy na boku te żarty. 

Dwie rzeczy – wg mnie – nie podlegają tu dyskusji i każdy ma do nich prawo. Rzecz pierwsza to obowiązek uczciwego docierania do prawdy. Choćby przez wzgląd na historię, która, jak mawiali starożytni, jest „nauczycielką życia” kolejnych pokoleń. Aby się nie powtórzyła niechlubna i zagmatwana przeszłość. Rzecz druga, chyba nie mniej ważna w chrześcijaństwie - człowiek się zmienia, człowiek wciąż od nowa staje się człowiekiem. Jeśli odmawiamy komuś możliwości metanoi (owej zmiany sposobu myślenia, przemiany na lepsze, twórczej skruchy), to oznacza to, że negujemy działanie łaski. A to już występowanie przeciw Bogu. I o tym warto pamiętać, zanim zaczniemy posądzać innych. Obowiązek uczciwego szukania prawdy, nawet w gorącej, nerwowej atmosferze wyborczej nie może przekreślać prawa jednostki do godności.

Za tydzień, podczas porannej Eucharystii w naszej słupskiej cerkwi będziemy wznosić modlitwy, aby Pan darował mądrość i poczucie odpowiedzialności wszystkim tym, którzy zdecydują się oddać swój głos, w jakimś stopniu wpływający na otaczającą nas rzeczywistość, na losy naszej małej ojczyzny. Będziemy modlić się również za tych, którzy zostaną wybrani – aby pamiętali, że „tak” powinno znaczyć „tak”, że „nie” powinno znaczyć „nie”, bo wszystko poza tym, jak mówi Jezus, jest od Złego (Mt 5,37). Jeśli będą o tym pamiętać – niech im Bóg błogosławi, jeśli zapomną – oby Mądry Stwórca jak najszybciej i jak najskuteczniej przypomniał im, iż w gruncie rzeczy to nie my ich wybraliśmy, bo „nie mielibyście żadnej władzy, gdyby nie dane wam było z góry”. A jeśli mimo wszystko nie będą chcieli pamiętać, zadedykujmy im słowa Mrożka: „Czekajcie, czekajcie, jak was Pan Bóg złapie, to wam pokaże”. I wbrew pozorom nie brzmi to wesoło… 
Nie sądzę, bym kogoś uraził – nie taka była mój intencja. Chodziło mi raczej o uzmysłowienie nam wszystkim kilku rzeczy, o pokazanie wspólnego celu, o lekkie rozjaśnienie niezmiernie delikatnego styku Kościół – polityka. Zrobiłem to skrótowo i z pewnością nieporadnie, no ale w końcu jestem tylko duchownym.
 
Tymi słowami chciałbym się pożegnać z Wami, moi drodzy. Może tylko dodam: Być może do zobaczenia w jakimś dobrym lokalu. Oczywiście wyborczym:)



zdj: http://www.liveinternet.ru/users/4679577/