ks. Mariusz Synak

Święty starzec Porfiriusz Kawsokaliwita (1906-1991)


Pewnego dnia jeden grecki mnich wraz ze swoimi trzema towarzyszami postanowili udać się do pobliskiego monasteru na wieczorne nabożeństwo. Z początku pokonywali drogę pieszo, ale wędrówka dość szybko zmęczyła starca, a do monasteru było jeszcze daleko. Mężczyźni zapytali duchownego, a może by tak poszukać jakiegoś samochodu? Wkrótce potem na drodze pojawiła się taksówka. Towarzysze ojca Porfiriusza (bo tak starzec miał na imię) powiedzieli, że zatrzymają ją i spytają kierowcę, czy mógłby dowieźć ich do wspomnianego monasteru. „Nie martwcie się - odpowiedział starzec - kierowca sam się zatrzyma. Ale kiedy wsiądziemy do samochodu, nie uczestniczcie w rozmowie, siedźcie w milczeniu. Ja sam z nim porozmawiam.” 

Tak też się stało. Kierowca zatrzymał się sam, nie było konieczności dawania jakichkolwiek znaków. Wszyscy wsiedli do auta i ojciec Porfiriusz powiedział kierowcy, dokąd chcieliby jechać. Gdy samochód ruszył, kierowca zaczął osądzać duchownych, obwiniając ich o tysiące grzechów. Po każdej swojej tyradzie odwracał się do owych trzech świeckich, siedzących na tylnym siedzeniu i pytał: „No co, koledzy, czy nie tak? Co na to powiecie?” Ale pasażerowie, wypełniając polecenie starca, milczeli. Tracąc wszelką nadzieję na to, że choć cokolwiek mu odpowiedzą, taksówkarz zwrócił się do ojca Porfiriusza i tym razem spytał jego: „Czyż nie tak, ojczulku? Co Ty na to powiesz? Może to nieprawda? Przecież piszą o tym nawet w gazetach”. 

Ten spokojnie mu odpowiedział: „Mój synu, opowiem ci jedną krótką historię. Opowiem ją tylko jeden raz, nie trzeba będzie powtarzać. Pewien człowiek - rozpoczął swą opowieść starzec – pochodzący z wioski X (tu starzec dokładnie wymienił nazwę wsi, z której pochodził kierowca) miał starego sąsiada, który posiadał dużo ziemi. Pewnej nocy ów człowiek zabił swego sąsiada, a ciało zakopał. Następnie, wykorzystując różne fałszywe dokumenty, przywłaszczył sobie jego działkę i sprzedał ją. I wiesz, co kupił za otrzymane pieniądze? Taksówkę!”. Kierowcę jakby poraził piorun. Zjechał gwałtownie na pobocze, zatrzymał samochód i krzyknął: „Nic więcej nie mów, ojczulku. O tym wiemy tylko Ty i ja”. „Wie o tym również Bóg - powiedział starzec - objawił mi to, bym Ci o tym opowiedział. Postaraj się od dzisiaj zmienić swoje życie.”

Moi Drodzy, dzisiejszy tekst rozpocząłem fragmentem książki o starcu Porfiriuszu, jak najbardziej współczesnym greckim świętym, zmarłym w 1991 roku. Cwietosłow sowietow, czyli w roboczym tłumaczeniu „Kwietnik porad duchowych”, wydany staraniem jednego z atoskich monasterów w roku 2008 to wyjątkowa książka o wyjątkowym człowieku. Wszystkie przytoczone dziś teksty (poza ostatnim) są swobodnymi, autorskimi tłumaczeniami rosyjskojęzycznej wersji wspomnianego „Kwietnika”. Ale nie chciałbym zabierać głosu ojcu Porfiriuszowi, niech przemówi on sam lub świadkowie jego życia, ja ograniczę się do kilku informacji biograficznych. Urodzony w 1906 roku w jednej z tysięcy biednych greckich wioseczek, wychowywany przez matkę (ojciec zmuszony był wyjechać „za chlebem” do Ameryki, by budować Kanał Panamski), od wczesnego dzieciństwa był obarczony wieloma obowiązkami w domu i na gospodarstwie. Ukończył wszystkiego jedną klasę podstawówki (według niektórych źródeł niepełne dwie). Zajmował się wypasem owiec w górach i tam próbując przeczytać żywot jednego z egipskich pustelników, św. Jana Kaliwity, powolutku składając literę do litery, nauczył się czytać. Ta pierwsza lektura wywarła na naszego malca wielki wpływ. Na tyle wielki, że gdy matka oddała go jako siedmiolatka do pomocy w jednym ze sklepów w Chalkidzie, ten skrzętnie wysłuchiwał opowieści klientów sklepu i pobliskiej tawerny o świętej Górze Atos, o jej mnichach, monasterach, wspaniałych liturgiach.

Zaczął tęsknić za miejscem, które znał wyłącznie z opowieści. Pracodawcy cenili chłopca – był pracowity, uczciwy, cichy, skromny. Do tego, jak sam o sobie mówił – naiwny i nieśmiały. Ale na realizację swych marzeń musiał poczekać jeszcze kilka lat, bowiem dopiero po ukończeniu 12-tego roku życia udało mu się w pewien sprytny sposób przedostać na świętą Górę Atos. Jak postanowił przypadkowy mnich, który pomógł malcowi przedostać się na upragniony półwysep: „Powiemy tylko jedno małe kłamstwo. Ale Bóg nam wybaczy, bo dla Boga to nie będzie kłamstwo”. Przy kontroli podczas zejścia na ląd ów piastujący jakąś wysoką godność mnich kazał mówić do siebie „wujku” oświadczając kontrolerom, że ten malec to jego siostrzeniec. To – po krótkich perturbacjach – rozwiązało problem. Chłopak rozpoczął życie monasterskie – w posłuszeństwie, pracy, modlitwie. Ten ogromny życiowy wysiłek zaowocował wieloma darami – rozsądzania, przewidywania, widzenia rzeczy takimi, jakimi są naprawdę, darem miłości i współczucia. Były to dary na tyle jaskrawe i wyraziste, że jeden z największych współczesnych specjalistów z dziedziny patrologii, a więc nauki o świętych Ojcach, prof. Aleksy Osipow, nie był w stanie zaakceptować tego rodzaju świętości, odrzucając ją kategorycznie (w obawie przed duchowym zbłądzeniem) w ostrych i zdecydowanych słowach jako błędną i zgubną.

A jednak – czy rzeczywiście jest to typ tak mocno odmienny od znanych nam rodzajów świętości i darów duchowych? Opowieści, wspomnienia, relacje o cudownych dokonaniach ojca Porfiriusza Kawsokaliwity, (ponieważ taki przydomek uzyskał od miejsca swego zamieszkania – pustelni Kawsokaliwii) – to jedna strona medalu. Druga, ta dużo mniej znana, to nie tylko ogromny wysiłek ascetyczny, samodyscyplina, ale również wielki ból, cierpienie, związane z wieloma chorobami, w tym kilkoma śmiertelnymi, które towarzyszyły mu przez większość życia. Jak sam mawiał, jego życie przez długie lata wisiało na cieniutkim włosku, ale Bóg utrzymywał tę cieniutką nić po to, by starzec mógł pełnić swą misję. Ostatecznie po wielkich cierpieniach zmarł z powodu raka mózgu w 1991 roku. I nawet w najtrudniejszych chwilach, gdy zapewniano go o przyjacielskiej modlitwie, prosił: „Nie módlcie się, by było mi lepiej. Módlcie się, bym stał się lepszy”. Samouk, obdarzony przez Boga wieloma talentami, z których dwa – pracowitość i pokora – pomogły starcowi zdobyć wiele umiejętności i wiedzy nie tylko w dziedzinie teologii (pamiętajmy, starzec nie ukończył żadnej uczelni teologicznej, ba – miał skończoną wszystkiego jedną klasę podstawówki), ale również w dziedzinie muzyki, medycyny, a nawet elektroniki, ekonomii, geologii, pszczelarstwa, zootechniki... Gdy starano się podkreślać te zasługi w oczach starca, ten niezmiennie odpowiadał: „Dlaczego miałbym być z tego dumny? To Boże talenty. Powiedzmy, że namiestnik monasteru dałby mi 100 drachm na zakup słodkiego lukumi. Czy powinienem być z nich dumny? Przecież to nie moje pieniądze”. 

Przejdźmy do wspomnień o starcu. Pewnego razu, a było to podczas okupacji niemieckiej, ojciec Porfiriusz szedł ulicą i po drodze ujrzał straszny obraz – niemiecki żołnierz złapał za rękę dziewczynę i ciągnął ją w kąt, pod dach przed którymś z domów, aby ją zhańbić. Dziewczyna przypominała pisklaka, który wpadł w szpony jastrzębia. Jej twarz i całe zachowanie wyrażały niewymowne cierpienie. Z  ust wychodziły słabe krzyki bólu i rozpaczy. Niemiec przewrotnie próbował uprzejmymi słowami ją uspokoić. Hałas przyciągnął uwagę ludzi z sąsiednich domów. Spoglądali z okien i drzwi w oczekiwaniu zakończenia tej historii. Nieoczekiwanie dostrzegli kapłana, który podążał w ich stronę. Zobaczywszy ten tragiczny obraz ojciec Porfiriusz poczuł w duszy silny ból. Trzeba było szybko znaleźć sposób, by uratować dziewczynę. Nie zwracając uwagi na grożące mu ze strony okrutnego Niemca niebezpieczeństwo, skierował się prosto ku dziewczynie. 

Starzec w milczeniu gorąco prosił Boga, by ten okazał swą Boską siłę. Podchodząc bliżej wyciągnął ręce ku niebu. Nie wiadomo było, czy błaga Niemca czy też prosi Boga, by Ten objawił swe miłosierdzie. Widok kapłana, stojącego ze wzniesionymi do nieba rękoma, jego rozjaśniona twarz, ale przede wszystkim Boska siła, wychodząca od tego człowieka dokonały cudu – Niemiec zmiękł, zrezygnował ze swych haniebnych zamiarów i uwolnił dziewczynę. Ojciec Porfiriusz poszedł dalej swą drogą, w ślad za nim dały się słyszeć radosne, pełne zachwytu okrzyki ludzi, porażonych tym, świadkami czego się stali. 

To jeden sposób – taka spontaniczna, nieustraszona manifestacja swej wiary. Ale  ojciec Porfiriusz potrafił wykazać się i odmiennym podejściem:
„Starzec mawiał: 'Nie rozmawiam z nikim o Chrystusie, jeśli ktoś tego nie chce. I jeśli mnie o to nie poproszą'. Mówił tak nie z powodu egoizmu, po prostu szanował wolność rozmówcy. 'Modlę się za ludzi, dokonuję dla nich cudów, ale nic im nie mówię. Chciałbym, aby ich dusza otworzyła się i aby oni sami poprosili mnie, bym opowiedział im o Chrystusie.' Pewnego razu starzec rozmawiał z grupą młodzieży. Młodzi ludzie szeptali między sobą: 'Po raz pierwszy poznaliśmy kapłana – mówili – który nie powiedział nam ani słowa o Bogu.' Gdy jedna dziewczyna w swej naiwności opowiedziała o tym ojcu Porfiriuszowi, ten jej odpowiedział: 'Nie dziw się, że nie opowiedziałem Ci ani słowa o Chrystusie. Postąpiłem tak nie kierowany bezbożnością, lecz przeciwnie, z bogobojnego szacunku. Nie zaczynam z nikim rozmowy o wierze, póki ktoś mnie o to nie poprosi'. Następnie, po tym, gdy owi młodzi ludzie wyrazili chęć rozmowy o Bogu, starzec z zadowoleniem odpowiedział na ich prośbę i udzielił im kilku prostych rad.”

Jedną z ulubionych przypowieści starca, która pozwalała mu podchodzić do ludzi z dobrocią, była stara bajka o słońcu i wietrze. Wiatr i słońce założyli się, kto z nich jest silniejszy. Umówili się: ten, komu uda się zdjąć kożuch z pastucha, wspinającego się w tym czasie na górę, ten okaże się silniejszy. Wiatr zaczął wiać wciąż mocniej i mocniej w nadziei, że zerwie baranicę, lecz pastuch czując wzmagający się przenikliwy chłód tylko mocniej zapinał swe okrycie. Wówczas zza chmur wyszło słońce, roztaczając wokół przyjemne ciepło. Pastuch ogrzał się i zdjął swój kożuch. Wówczas słońce powiedziało do wiatru – widziałeś, kto z nas dwojga jest silniejszy? Szorstką siłą nie pozyskasz człowieka, można to uczynić wyłącznie dobrem.

I takie było jego motto – gdy już stał się znanym spowiednikiem i uzdrowicielem, zaczęły garnąć się do niego tłumy ludzi z różnych stron. Skąd znaleźć czas i siły dla wszystkich? Jak sprawić, by nikt nie czuł się odtrącony, by nie odjechał, nie uzyskawszy pomocy bądź przynajmniej błogosławieństwa starca? Dla o. Porfiriusza był to ogromne wyzwanie. Z racji słabego zdrowia i wielu trapiących go chorób często nie był w stanie przyjmować przyjezdnych. Wówczas ogarniał go głęboki smutek, wpadał w rozterki… 
Nie bacząc na to, że jedni przybysze byli dla niego męczący i zasmucali go, a inni cieszyli i przyczyniali mu nieco wytchnienia, nigdy nie czynił różnicy między pierwszymi i drugimi. Mnicha odwiedzali ludzie różnych wyznań i poglądów: katolicy, protestanci, muzułmanie, buddyści, racjonaliści, sceptycy, marksiści, nihiliści, anarchiści, zwolennicy idei Nietschego, Freuda, masoni itd… Dotykał duszy każdego i proponował wszystkim swe budujące słowo, z którym nie można było się nie zgodzić. Znajdował sposób, aby każdego obudzić i zmusić do tego, by się zamyślił. Jednym słowem – pomagał ludziom odnaleźć właściwą drogę wśród wielu różnych życiowych szlaków, a pomagały mu w tym jego duchowe dary.

Posłuchajmy relacji jednego ze świadków: „Ojciec Porfiriusz opowiadał mi o tym, że przyczyną chorób może być zarówno grzech, jak i działanie szatana. Abym to lepiej zrozumiał, opowiedział mi następującą historię: 'Pewnego razu przyszła do mnie kobieta, pogrążona w pełnej rozpaczy. Dosłownie umierała z nieszczęścia. Przyczyną był mąż, który według jej słów cierpiał na astmę. Bardzo mu współczuła, ale nie mogła mu w niczym pomóc i z tego powodu mocno cierpiała. Ale ja dostrzegłem wszystko to w innym świetle i powiedziałem jej: 'Pomogę Ci, jeśli zgodzisz się wypełnić to, co będę Ci mówić'. 'Zrobię wszystko, co ojciec powie' – odpowiedziała. Wtedy ja mówię: 'Więc tak, wracaj do siebie do domu, wejdziesz przez główne drzwi, zajdziesz do pokoju, gdzie leży Twój chory mąż. Pobądź z nim troszkę i popatrz, co będzie robić. Następnie wstań, powiedz mu: 'Chcę na godzinkę pójść na rynek, coś kupić'. Jednak nie idź na rynek. Wyjdź przez centralne, główne wejście, obejdź dom dookoła i ponownie wejdź do niego tylnym wejściem, przez kuchnię. Kuchnia w Twoim domu znajduje się obok pokoju, gdzie leży Twój mąż. Ale bądź ostrożna, aby Cię nie zauważył. Posiedź tam mniej więcej godzinę i słuchaj tego, co będzie robić Twój mąż. Następnie ponownie obejdź dom dookoła i wejdź bezpośrednio do jego pokoju, i znów zwróć uwagę na to, co będzie robić, gdy Cię zobaczy'. Kobieta postąpiła dokładnie tak, jak jej kazałem.

Następnego dnia zaszła do mnie ponownie. 'No i jak?' – spytałem. 'Gdy tylko weszłam przez główne wejście – powiedziała kobieta – i zaszłam do jego pokoju, mąż zaczął bardzo mocno kaszleć, pluć na podłogę i skarżyć się na to, że go zupełnie nie kocham, zupełnie nie żałuję i porzucam go samego, pozostawiam sam na sam z jego chorobą. Następnie powiedziałam mu, że na godzinkę muszę pójść na rynek. Rozpoczął się nowy atak kaszlu i nowe skargi. Obszedłszy dom, zaszłam do kuchni i wsłuchawszy się odkryłam, że w pokoju mego męża panuje absolutna cisza. Minęła godzina, wycofałam się ostrożnie i ponownie zaszłam do niego głównym wejściem. Jak tylko otworzyłam drzwi i mnie zobaczył, rozpoczął się nowy atak kaszlu i skargi, że całą godzinę, kiedy mnie nie było, on nie mógł sobie dać rady z kaszlem. Wołał o pomoc i prawie że byłby umarł, porzucony przez wszystkich'. 'Czy teraz rozumiesz, co się dzieje?' – spytałem. 'Wszystko mi się pomieszało – odpowiedziała - i nawet nie wiem, co myśleć'. 'Zaraz wszystko Ci wytłumaczę' - powiedziałem. W Twoim mężu siedzi diabeł i zobaczyłem to, gdy wczoraj do mnie przyszłaś. Bies napędził na Twego męża astmę, aby z jej pomocą rozprawić się z Tobą. Będąc bardzo wrażliwą i delikatną osobą Ty widząc jego cierpienia i słysząc jego skargi na to, jakoby w ogóle się o niego nie troszczysz, z powodu swych zmartwień wyschłaś na wiór. Jednak Twój mąż wcale nie wygląda na zaniepokojonego - kaszle, pluje i narzeka tylko wtedy, gdy jesteś obok niego. Dlatego że ten cios skierowany jest na Ciebie. Gdy tylko odchodzisz, on się uspokaja'. Kobieta patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami i powolutku do jej świadomości zaczął dochodzić sens tego, co się działo. Powiedziałem jej, jak trzeba walczyć z wrogiem i co trzeba uczynić, ażeby i ona, i jej mąż mogli uwolnić się od diabła. Kobieta posłuchała mnie i teraz życie w jej rodzinie stało się lepsze'.” 

Świadek tych wydarzeń relacjonuje dalej: „Na moje pytanie: 'Ojcze, więc owa astma nie była prawdziwa, lecz wymyślona?' on odpowiedział: 'Nie, to była prawdziwa, zwykła astma, lecz przyczyną jej pojawienia się był diabeł. On ją wykorzystał w charakterze narzędzia do zabicia biednej kobiety'.”
 
Pewnego razu starca dosięgło duże doświadczenie, które bardzo go zasmuciło. Konduktor autobusu, w którym jechał starzec, zaczął z niego drwić, opowiadać przeróżne głupstwa, co wywołało śmiech wśród niewierzących pasażerów i niezadowolenie wśród wierzących. Za ten czas, gdy konduktor wciąż zachowywał się w sposób zupełnie niewłaściwy, ludzie w autobusie podzielili się na dwa obozy. Wszystko to mocno zasmuciło ojca Porfiriusza, który nie chciał odpowiadać na prowokacyjne pytania i wszelkimi sposobami uchylał się od uczestnictwa w rozmowie. Kiedy autobus zajechał na parking, by pasażerowie mogli nieco odpocząć i posilić się, starzec podszedł do konduktora i powiedział mu: 'Możliwe, że – jak mówisz – nie potrafię znajdować podziemnych źródeł, ale wiem, że jesteś chory na syfilis. Bądź ostrożny, nie żeń się teraz, ponieważ choroba zostanie przekazana i Twojej przyszłej żonie, i Twoim dzieciom. Lecz się dalej i gdy wyzdrowiejesz, wówczas zakładaj rodzinę'. Konduktor nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Spytał tylko: 'Skąd Ty to wszystko wiesz? Na co starzec odpowiedział pytaniem: 'Tak, czy nie tak? Konduktor kiwnął: 'Tak'. I ostatecznie zamilkł. Całą pozostałą drogę do Aten wszyscy – i konduktor, i pasażerowie, spędzili w milczeniu.
 
Na zakończenie przytoczę testament świętego ojca Porfiriusza. Jego  tekst pochodzi z przygotowywanej do druku książki: „Żywot i słowa świętego starca Porfiriusza” w tłumaczeniu Grzegorza Makala:

„Moje ukochane dzieci!
Teraz, dopóki zachowuję jeszcze jasność umysłu, chcę udzielić wam kilku rad.
Od najmłodszych lat cały przebywam w grzechach. Gdy moja matka wysyłała mnie, żebym pilnował stada w górach […] tam, gdzie pasłem zwierzęta, składając litery przeczytałem żywot św. Jana Kaliwity i bardzo polubiłem tego świętego. I bardzo usilnie, jak na dziecko, którym byłem - dwunasto-piętnastoletnie, nie pamiętam dokładnie, pomodliłem się i chcąc go naśladować, po wielkiej walce wewnętrznej, uciekłem potajemnie od rodziców i dotarłem do Kawsokaliwii na Świętej Górze, gdzie podporządkowałem się dwóm starcom […]. Poszczęściło mi się, bo byli bardzo pobożni i pełni cnót. Pokochałem ich bardzo mocno i dlatego okazywałem im skrajne posłuszeństwo, mając ich błogosławieństwo. Niezmiernie mi to pomogło. Czułem też wielką miłość do Boga i bardzo dobrze mi się żyło. Jednak, z dopustu Bożego, za moje grzechy mocno zachorowałem i moi Starcy powiedzieli mi, żebym poszedł do swoich rodziców, do mojej wsi [...].

Oprócz grzechów, które popełniłem jako młody chłopak, po powrocie do świata dalej grzeszyłem i zebrało się tego do dzisiaj bardzo wiele. Jednak świat spojrzał na mnie z lepszej strony i wszyscy obwołują mnie świętym. Ja jednak czuję, że jestem najgrzeszniejszym człowiekiem na świecie. Te grzechy, które sobie przypomniałem, wyznałem oczywiście na spowiedzi i wiem, że Bóg mi je wybaczył, ale teraz jednak zdaję sobie sprawę z tego, że moje duchowe grzechy są bardzo liczne i proszę was, którzyście mnie poznali, żebyście się modlili za mnie, bo i ja, gdy żyłem, bardzo pokornie modliłem się za was. Jednak teraz, gdy mam odejść, czuję, że Bóg mi powie: 'A ty czego tutaj chcesz?'. Jedno mam Mu do powiedzenia: 'Nie jestem godny, Panie, tego miejsca, ale niech Twoja miłość uczyni ze mną, co zechce'. Co będzie dalej - nie wiem. Pragnę jednak, żeby zadziałała miłość Boża.
I zawsze będę życzył moim duchowym dzieciom, żeby pokochały Boga, który jest wszystkim, by uczynił nas godnymi wejścia do Jego ziemskiej, niestworzonej Cerkwi. Bo to tutaj powinniśmy zaczynać.[…] Proszę was wszystkich, żebyście mi wybaczyli wszystko, czymkolwiek was zasmuciłem.”

hieromnich Porfiriusz, Kawsokaliwia, czerwiec 1991. 

zdj: za www.cerkiew.pl