ks. Mariusz Synak
Bajki, bajki, bajki... O świętym Mikołaju
W kalendarzu grudzień, miesiąc inny niż wszystkie. Czymże się różni od reszty miesięcy? Prócz aury oczywiście (choć z roku na rok przestaje to być tak oczywiste) różni się tym, że częściej i głębiej sięgamy do kieszeni. Nie po to, by kupić coś sobie, lecz przede wszystkim ofiarować coś komuś innemu. Mamy w tym miesiącu dwa dni, z okazji których sprawiamy innym prezenty – Mikołajki i wigilię Bożego Narodzenia.
Oba te dni pochodzą bez wątpienia z kręgu tradycji chrześcijańskiej. Choć ostatnio chrześcijaństwo nie ma dobrej prasy, to w tym wypadku nie można nam niczego zarzucić. Po prostu jest to dobra, wielowiekowa tradycja, zachęta do dzielenia się z innymi, potrzebującymi. Z założenia nawet niekoniecznie znanymi nam ludźmi. Dzielimy się żywnością przy kasach w marketach, wrzucamy do wystawionych skarbonek pieniądze nie wiedząc, do kogo konkretnie trafi nasza jałmużna. Jedno puste nakrycie przy wigilijnym stole w tradycji rzymskokatolickiej również jest wyrazem takiej gotowości. Ze smutkiem obserwuję, iż zwyczaj ten staje się coraz bardziej szczątkowy i marginalny, ale wciąż jeszcze, dzięki Bogu, funkcjonuje. Mam jednocześnie spore obawy, że jesteśmy jednym z ostatnich pokoleń, które zwyczaj ten zna.
Wypieranie idei chrześcijaństwa z życia społecznego musi skutkować powolnym zanikaniem różnych form troski o innych, potrzebujących. Owszem, widzimy wielkie akcje pomocowe, orkiestry, bale charytatywne, aukcje. I chwała im – organizatorom i uczestnikom - za to! Proszę tylko zwrócić uwagę, że do organizowania takich akcji potrzebny jest pewien tandem: lider i media. Prowadzący przekonuje, a często i porywa za sobą masę innych. A co zrobiłaby masa bez lidera? Prawdopodobnie dużo mniej. Ja natomiast mam na myśli inny, odmienny rodzaj troski. Troski samych mas, każdego z nas – troski anonimowej, bez rozgłosu, niejako naturalnej i nieprzymuszonej reakcji wrażliwego serca. Nieuzależnionej od charyzmy lidera, mody, trendów, powodzi, pożarów, sytuacji politycznej. Po prostu troski o bliźniego, kimkolwiek by nie był.
No, ale nie chcąc być posądzonym o hurraoptymizm muszę tu jednocześnie stwierdzić, że z tą pomocą to u nas, chrześcijan, tak różowo do końca to nie jest. Jak każdy, chcący pomagać bliźniemu musimy walczyć z pewną odmianą miłości, nazywaną przez ojców – antropologów „chorą” miłością, czyli egoizmem. Przecież oddając trochę swojego mamy o tę trochę mniej, nie tak? O tę trochę oddalamy się od upragnionego dobrobytu, stabilizacji, komfortu życia, mebli, samochodu, spłaconej raty. Kolejną rzeczą, utrudniającą podjęcie decyzji o pomocy jest fakt, iż raczej nikt nam nie podziękuje. Nie będzie długu wdzięczności, na fali którego można by coś ugrać. Nie poczujemy się choć na chwilkę jak wielcy panowie, którzy okazują łaskę i pomagają biedniejszym. Nic z tego. Po prostu dał – zapomniał. No, to mocno komplikuje sytuację. Cóż więc jest (lub byłoby) w stanie kompensować anonimowość, bycie niezauważonym, brak nadziei na jakąś zwrotną wdzięczność?
Wspomniałem o mikołajkowych prezentach. To dalekie echo żywota św. Mikołaja, który ciesząc się zaufaniem swych wiernych otrzymywał duże sumy i przeznaczał je na pomoc potrzebującym. Podkreślmy coś, co często nam umyka – pomoc anonimową, cichą, tajną… Ktoś powie – stara bajka dla naiwnych. Ktoś ją wymyślił i sprzedał dla historii. Ktoś każe w nią wierzyć. Nie spieszmy się z takim wnioskiem. Popatrzmy na to z innej strony. Przypuśćmy (choć ja tak nie uważam), że to bajka. Taka sama, jak wiele innych, w które człowiek wierzy. Nie ma bajek wokół nas? Sami racjonaliści? Ejże… Sam pamiętam kilka – jak się bogatym zabierze, to biednym będzie żyło się lepiej. Że teraz owszem, przeżywamy przejściowe trudności, ale przyszłość czeka nas świetlana. Że partia znała się na wszystkim – od odśnieżania, uprawy kukurydzy, poprzez malarstwo, genetykę aż do lotów w kosmos. Że aby zbudować lepsze nowe, trzeba do cna zburzyć wszystko stare. Aż chciałoby się dorzucić do tej listy obietnice wyborcze chyba każdej z partii i każdego z kandydatów z osobna, ale nie będę wchodził na grunt polityki, nie moja bajka… Przecież wierzą w to miliony! Proszę jednak zwrócić uwagę na jedną istotną różnicę w owych „bajkach” - święty Mikołaj nie był Janosikiem. Rozdawał to, co dobrowolnie dawali mu inni, ufając w szczere intencje i pełną uczciwość hierarchy. Znakomita większość przytoczonych przeze mnie bajek społecznych ma Janosika w roli głównej. Niechby i najszlachetniejszy, ale mimo wszystko zbój, który by dać, musi zabrać, nierzadko uszczknąwszy dla siebie kubusiopuchatkowe „małe co nieco”… I co ciekawe, ludzie w to wierzyli, wierzą i wierzyć będą. Człowiek zatem musi mieć jakieś bajki, w które wierzy. Jeśli więc wielu z nas chciałoby żywot św. Mikołaja „między bajki włożyć”, to okaże się, że byłaby to chyba jedna z najszlachetniejszych bajek o charakterze społecznym, jaką słyszałem. Tak po prosto rozdawać, pozostając w dodatku niezauważonym. Może właśnie tu tkwi sukces tej tradycji? W jej nieprzemijającej szlachetności? Wzniosłości? Humanitaryzmie?
Dlaczego tak łatwo kwestionuje się żywot tak mocno osadzonego w historii człowieka? Wzmiankowanego już w sobie współczesnych dokumentach, arcybiskupa konkretnego, historycznego miasta; hierarchy, kult którego pojawił się już w kolejnym po nim pokoleniu? Tylko dlatego, że sposób jego życia i bycia wydaje się niemożliwy do naśladowania? Przecież sami czynimy tym sobie krzywdę, pozbawiając się wzniosłych wzorców zubożamy nasze człowieczeństwo. Żywot św. Mikołaja nie był niczym nowym, nie wziął się z powietrza. Był tylko dosłowną, pełną oddania realizacją wezwania Ewangelii: „Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie!” (Łk 6,31). Nie tylko dla nas słowa te brzmią zbyt trudno. Słuchacze Jezusa też mieli kłopot ze zrozumieniem tych zaleceń. Dlatego też usłyszeli poniższą przypowieść. My znamy ją jako przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Tam bohater tej historii pomógł nie dlatego, że ów pobity, ledwo żywy Izraelita był jego znajomym czy przyjacielem. To z racji wymogów Prawa było niemożliwe. To byli dwaj obcy sobie, mało tego – wrogo do siebie nastawieni ludzie. Samarytanin wyciągnął pomocną dłoń i uratował życie nieszczęśnika tylko dlatego, że zobaczył w nim bliźniego. Takiego, jak on sam.
Każde kolejne pokolenie ma swoich miłosiernych Samarytan. Niech wolno mi będzie zatem opowiedzieć o jednym zdarzeniu, którego byłem uczestnikiem. Dawno, dawno temu (niech Was nie myli, moi drodzy, początek, rzecz działa się w jak najbardziej realnym realu) w wieku licealnym trafiłem na Węgry, do małej miejscowości pod Budapesztem. Takie nowoczesne gospodarstwo rolne, w którym czekała na nas praca. Po tygodniu wytężonych wysiłków nadszedł weekend i wraz z kilkoma kolegami postanowiliśmy po cichu „urwać się” spod kurateli wychowawcy i zwiedzić stolicę. Dotarliśmy do miasta jakimś rejsowym autobusem, dość długo zwiedzaliśmy, robiliśmy drobne zakupy. Pech chciał, że nie do końca zapamiętaliśmy lokalizację przystanku powrotnego. Z tego, co pamiętam, mieliśmy odjechać z Moszkva ter, Placu Moskiewskiego. Niestety, pomyliło nam się z Moszkva ut, czyli ulicą Moskiewską, do której dotarliśmy na krótko przed planowanym odjazdem ostatniego autobusu. Ale szybko okazało się, że to zupełnie inna część wielkiego miasta! Oczywiście, nie było tam oczekiwanego przystanku. Na czym polegał kłopot? Nie znaliśmy ani języka, ani nazwy miejscowości, w której mieszkaliśmy. To znaczy słyszeliśmy parokrotnie tę nazwę, ale była dla nas nie do wymówienia. Pamiętaliśmy mniej więcej przebytą odległość - około 10-15 km od miasta.
Nastolatkowie bez języka, bez dokumentów, bez większych pieniędzy. Mało tego, z jedną ofiarą prawie śmiertelną – kolega wpadł przy przebieganiu przez autostradę pod samochód. My, wychowani na maluchach, trabantach i dużych fiatach nie mieliśmy pojęcia, że auta mogą tak szybko jeździć. Zabrało go pogotowie, my – ze zrozumiałych względów, będąc na tzw. „lewiźnie”, musieliśmy po opatrzeniu i usztywnieniu strzaskanego na szczęście tylko kolana dyskretnie wycofać się przy pojawieniu się ambulansu, delegując jednego z nas do koleżeńskiej asysty. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy odnaleźć kierunek, z którego przyjechaliśmy do miasta i znaną już z widzenia drogą wylotową podążać przez kolejne wsie i gospodarstwa, szukając naszego locum. Brzmiało logicznie i nieźle. Ale niewątpliwa atrakcyjność rozwiązania malała z każdą kolejną godziną marszu i narastającymi wątpliwościami co do słuszności obranego kierunku. W nocy wszystkie koty stają się czarne… I nagle stało się coś niewytłumaczalnego. Przejeżdżający autobus zatrzymał się obok nas, otworzył drzwi. Kierowca gestem zaprosił do zupełnie pustego wnętrza i zaproponował, że odwiezie, dokąd trzeba. Problem w tym, że sami nie wiedzieliśmy, dokąd trzeba. Wyciągnął mapę, pokazywał jakieś miejsca i woził nas punkt po punkcie do każdego z nich po kolei. Otwierał drzwi, wysiadaliśmy, sprawdzaliśmy, czy to tu. Za każdym kolejnym razem pudło. Ten zacny człowiek woził nas w ten sposób do białego rana. O godzinie piątej, na krótko przed zwyczajową pobudką do pracy, stanął przy ostatnim zaplanowanym kołchozie tłumacząc gestami, że jeśli to nie tu, nie chcąc nas pozostawiać na pastwę losu odwiezie nas z powrotem do Budapesztu. Tam ostatecznie znaleźlibyśmy pomoc w konsulacie. Nie musiał tego robić, to było to miejsce. Nie wiedzieliśmy, jak mu dziękować, absolutnie nie chciał żadnych pieniędzy. Pozostawały najserdeczniejsze życzenia pod jego adresem i wielki dług do spłacenia w przyszłości. Miłosierdzie to rzecz wielka.
Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie to jedna z wielu powszechnie znanych przypowieści ewangelicznych, ale przecież nie jedyna. Oto i kolejna - zupełne zaprzeczenie poprzedniej – historia o anonimowym bogaczu, którego dotknął duży życiowy problem (nawiasem mówiąc, w Biblii słowo ‘problem’ w ogóle nie występuje. Jak oni mogli żyć bez tego terminu? A może to my stwarzamy sobie zbyt dużo problemów?) Nasz bogacz zatem miał kłopot – ziemia tyle mu urodziła, że „biedak” (oczywiście, używam tego słowa w cudzysłowie) nie miał gdzie złożyć swych plonów. Urodzaj był na tyle wielki, że nie sprawiłoby mu większego uszczerbku podzielenie się z potrzebującymi. Nie zrobił tego. Zupełnie tak samo, jak inny jego kolega „po fachu”, bogacz z przypowieści o biednym Łazarzu (Łk. 16, 19-25) Tu człowiek, opływający w dostatki, nie odczuł potrzeby polecenia odniesienia odpadków, padających ze swego stołu nędzarzowi, wegetującemu u wrót jego posesji. To nawet nie nasze „trochę”, o które stałby się biedniejszy nasz bogacz. Odpadki! Jeśli by ruszyło go sumienie i na widok Łazarza kazał zanieść owe okruchy, przypowieści w ogóle by nie było! Nie przeszłaby do historii jako opowieść o zatwardziałości ludzkiego serca. Parafrazując Churchilla – tak niewiele mogło zdziałać tak wiele!
No dobrze, pozostawmy bogaczy w spokoju. Są wśród nich i ludzie hojni, pomocni, szczodrzy. I chwała im za to. Co natomiast z ludźmi, którzy nie wyróżniają się jakimś szczególnym stanem posiadania? Którzy nierzadko sami cierpią niedostatek? Jak może dać komuś ktoś, kto sam nie bardzo ma? Wszak wiemy, że z pustego i Salomon nie naleje. Prócz rzeczy materialnych są i przecież nie mniej ważne, niematerialne: wrażliwość, współczucie, empatia, życzenia… Mamy tu ogromne pole do popisu. Ile składamy dobrych życzeń, ile ciepłych słów pokrzepienia wypowiadamy pod adresem innych? Życzymy szczęścia. Na ile szczerze, trudno powiedzieć. Nie to, bym wątpił w szczerość naszych życzeń, ale wgłębianie się w ludzką psychikę zmusza do wyciągnięcia niejednoznacznych wniosków.
Przyjrzyjmy się zatem tej sprawie. W Liście do Rzymian znajdziemy zachętę: „Radujcie się z tymi, którzy się radują, a płaczcie z tymi, którzy płaczą” (Rz 12,15)… Cudze nieszczęście przy pewnej dozie wrażliwości działa na nas dość skutecznie. Odczuwamy wspólnotę naszych losów, rozumiemy i dostrzegamy, na ile ważne jest w tym przypadku dobre słowo, uśmiech, gest… Jeśli w dodatku towarzyszy im jakiś wymiar materialny, to taka mieszanka potrafi zdziałać cuda. I nie ma co tu dyskutować. Owszem, czasem u pomagających może pojawić się myśl o tym, iż dobrze, że to nie nas dotknęło nieszczęście, że „statystyka” obrała sobie kogoś obok, nie nas, że przytrafiło się to komuś innemu. Czasem gotowi jesteśmy pomóc licząc na to, że w ten sposób „okupimy” potencjalne, czekające na nas w przyszłości nieszczęście. Że gdy pomożemy komuś w jego nieszczęściu, nas samych już to nie spotka. Doceniamy jednocześnie naszą, bezpieczną stabilizację i spokój, jakże przyjemnie dostrzegalne na tle cudzych kłopotów i trosk. Wychodzi na to, że dla naszego dobra dobrze jest mieć obok kogoś, komu od czasu do czasu pomagamy. Stąd już krok do kolejnego wniosku – czasem lepiej dla nas, gdy komuś jest gorzej. Piszę te słowa i czuję dreszcz przerażenia, biegnący po plecach... Porzućmy lepiej sztukę retoryki, bo jak widać, to dość niebezpieczna rzecz.
A co ze współradością? Nie wiem, czemu autokorekta podkreśla mi to słowo na czerwono, ale zapewniam Was, moi Drodzy, że takie słowo słownikowo istnieje, podobnie jak wspomniane wcześniej współczucie. Może po prostu jest bardzo rzadko używane? A jeśli tak, to by oznaczało, że nie cieszy się popularnością w społeczeństwie, jest bardzo słabo znane. Współradość. A jeśli tak, to wniosek nasuwa się tylko jeden, ale… miałem nie iść tą drogą, drogą retoryki. Dlaczego trudniej nam jest cieszyć się cudzą radością niż smucić cudzym smutkiem? Święty Jan Chryzostom sprecyzował ten fakt bez ogródek: „Większym dziełem ducha jest radować się z radującymi się niż płakać z płaczącymi”. Dlaczego więc? Po części odpowiedź już padła, ale warto dodać jeszcze jedną rzecz. Otóż, cudza radość jest w stanie wywołać u nas różne uczucia, niewiele mające z radością wspólnego. Cudzy dobrobyt, powodzenie, szczęście może rodzić pytanie – a czemu to nie mnie się przytrafiło? A może miało paść na mnie, ale akurat przypadkowo spłynęło to na niego? Może pojawić się uczucie krzywdy, zazdrości, zawiści, wręcz nienawiści. Jeśli sąsiad kupi dobre auto, idę o zakład, że nie wszyscy wokół będą się cieszyć z tego, że mu się powodzi. Jedni – fakt, mogą podzielać jego radość, ale inni mogą zazdrościć, jeszcze inni będą czuli potrzebę kupna co najmniej podobnej fury. Ale jeszcze inni mogą w skrytości ducha życzyć sąsiadowi, aby mu to auto spod domu zniknęło ciemną nocą w niewiadomych okolicznościach i to jak najszybciej. Niechby było sprawiedliwie, czytaj po równo. Leszek Kołakowski w świetnej książce: „Mini wykłady o maxi sprawach” pisze o podobnym poczuciu sprawiedliwości tak: „Chodzi o to, by nikomu nie żyło się lepiej niż innemu; nie jest to więc myślenie wyrastające z poczucia sprawiedliwości, ale tylko z zawiści (jest taka rosyjska anegdota: Pan Bóg mówi do chłopa: Dostaniesz wszystko, czego chcesz, ale wiedz, że twój sąsiad dostanie dwakroć tyle. Czego chcesz?” Chłop mówi: „Panie Boże, wyłup mi jedno oko”. Tyle Kołakowski.
Spróbujmy pokusić się o pewne podsumowanie powyższego materiału. Niewątpliwa, szlachetna grudniowa szczodrość naszego narodu raduje serce. Dajemy, dzielimy się, pomagamy niezależnie od poglądów politycznych, religijnych, społecznych. Nie zamykamy drzwi przed potrzebującymi. Ale nie tylko szczodrość da się zauważyć. Jest jeszcze coś - co prawda coraz rzadziej, ale wciąż możemy śledzić relacje z wzajemnych opłatków, wspólnych spotkań wigilijnych, na których widzimy ludzi o różnych, niekiedy skrajnych lub przeciwnych sobie nawzajem poglądach. I na co dzień zasiadających naprzeciwko siebie, pozostających do siebie w opozycji. Teraz, akurat w czasie takich grudniowych spotkań, są w stanie siedzieć obok siebie, mało tego – łamać się chlebem, czyli opłatkiem, składać sobie życzenia. Jedni powiedzą, że to przejaw zakłamania, obłudy, ale można na to spojrzeć inaczej. Być może akurat w tym grudniowym czasie, w przedsionku Bożego Narodzenia, coś zaczyna się między oddalonymi od siebie na co dzień ludźmi kleić. Pojawia się jakieś spoiwo, pozwalające spolaryzowanym dotychczas ludziom stanąć obok siebie, uścisnąć sobie ręce. I co ciekawe, owo spoiwo, by być zauważalne, potrzebuje kogoś obok, bliźniego. Przecież wszystkie te relacje zachodzą w sferze międzyludzkiej. Między ludźmi.
Moi Drodzy, na zakończenie chciałbym przytoczyć jeden cytat. Ksiądz Józef Tischner, Kazanie starosądeckie, wigilia Bożego Narodzenia roku 1984. Choć dwadzieścia pięć lat minęło od jego wygłoszenia, nie sądzę, by się tak zupełnie „przeterminowało”. Na tym polega wielkość mądrych ludzi – niezależnie od sytuacji dostrzegają procesy, a nie osoby.
Posłuchajmy księdza profesora: „Bóg przyszedł, a o przyjściu Boga święty Jan Ewangelista powiedział krótko: ‘Słowo stało się Ciałem i mieszkało między nami’. W tym zdaniu, przez świętego Jana Ewangelistę zapisanym, ważne jest to słówko ‘między’. Między nami. Jest coś takiego, co się dzieje między nami. Na przykład teraz między mną a wami płyną słowa. Słowa nie są ani we mnie, ani w was, one są między nami. My wiemy, że w świecie dzisiejszym bardzo często źle się dzieje między ludźmi. [...] W ogóle trzeba powiedzieć, że czasy dzisiejsze są czasami, w których człowiek jest skłócony jak nigdy z drugim człowiekiem. Cała nasza polityka, cała nasza propaganda, ideologia, która nami rządzi, na tym właśnie polega, żeby człowieka z drugim człowiekiem skłócać. I dlatego jest między ludźmi wielka niezgoda: robotnik z robotnikiem, mistrz z robotnikiem, uczeń z nauczycielem, nauczyciel z rodzicami, często rodzice między sobą. Źle się dzieje między nami. A Bóg-Słowo przyszedł do nas, żeby mieszkać między nami. Nie w tobie, nie we mnie, ale między nami – tak jak między nami są te słowa, które w tej chwili do was mówię. Ale Bóg nie jest podobny do tych słów. Raczej On jest podobny do tej ciszy, dzięki której słyszymy te słowa. Albo do tego światła, które pozwala, że siebie widzimy. Bóg przyszedł, aby być między nami. Nie w tobie, nie we mnie – między nami. Między nauczycielem a uczniem, między mistrzem a robotnikiem, robotnikiem a drugim robotnikiem, w rodzinie między matką i ojcem. W ogóle między człowiekiem i człowiekiem”.
zdj. www.psiholog.mirtesen.ru