ks. Mariusz Synak

Rozterki translatorskie V. Nowe, ciekawe czasy...

Nowe, ciekawe czasy



wersja audio:  ks. Mariusz Synak Rozterki translatorskie V. Nowe, ciekawe czasy...





Czasy nie należą do łatwych, dla Kościoła również. Puste świątynie, ledwie malutka garstka tych, którzy zgodnie z aktualnymi wytycznymi mogą się dostać do środka i uczestniczyć w liturgii. Taka sytuacja zmusza do szukania nowych, niespotykanych dotąd rozwiązań. Czym mielibyśmy się kierować przy - przepraszam za słowo – selekcji wiernych, mogących uczestniczyć w nabożeństwach? Znajomościami? Sympatią? Zaangażowaniem w życie parafialne i religijne w ogóle? Może rokowaniami? Młody rokuje lepiej, zamożniejszy rokuje lepiej, parafianin na stanowisku rokuje lepiej, nowy, nieznajomy rokuje lepiej, bo a nuż zostanie w parafii? A może kto pierwszy ten lepszy? Tylko w jakiej sytuacji stawiamy tych, którzy są zupełnie zależni od transportu publicznego? Albo tych z wiernych, dojeżdżających z odległych miejscowości? Albo tych z małymi dziećmi, które trzeba przecież rano jakoś przygotować do wyjścia? 


Parafię w Słupsku ratuje posiadanie sporego przedsionka i dużego placu cerkiewnego, gdzie ludzie mogą oczekiwać na swą kolej do wejścia na, powiedzmy, swoje pięć minut. Wszystkim chętnym (przy zachowaniu rygorów epidemiologicznych, czyli zamaskowaniu – tak, zamaskowaniu, o tym za chwilkę, i zachowaniu dystansu, i dezynfekcji dłoni) umożliwiamy dostęp do świątyni, krótką modlitwę - człowiek może wejść, postawić świeczki i przekazać karteczki z imionami. I wyjść, by za chwilę inni mogli zrobić to samo. Wyjątkiem są ci, którzy przystępują do Komunii. Zostają na pełną liturgię, zachowując wymagany dystans między sobą. Jeśli chętnych do Komunii jest więcej, umożliwiamy również przystąpienie do sakramentów w sobotę po nabożeństwie wieczornym, które ze swej natury – tu wyjaśnienie dla osób nieprawosławnych – nie jest eucharystyczne. Jak widzimy, trudności jest wiele. 


Oprócz wspomnianych na wstępie trudności dnia dzisiejszego pojawiła się jeszcze jedna, kto wie, czy nie równie dotkliwa okoliczność – Kościół pokazał swą ludzką twarz. Starszym słuchaczom zapewne sformułowanie to kojarzy się z pozytywnym aspektem socjalizmu, takim ludzkim, nie bezdusznym - „socjalizmem z ludzką twarzą”, ale mam na myśli coś zupełnie przeciwnego. Kościół pokazał swe ludzkie oblicze, aż nazbyt ludzkie. Krytyka, baty, cięgi, razy sypią się na Kościół z wielu stron. I po części słusznie. Kościół musi podlegać ciągłemu procesowi samooczyszczania. Tak, jak każdy z nas poprzez spowiedź, pokutę, pragnienie nawrócenia, refleksję nad swym postępowaniem, wyciąganie wniosków z popełnionych błędów. Ale proszę pozwolić mi sprecyzować myśl – nie boli to, że Kościół zaczął energicznie i otwarcie rozliczać grzechy i patologie w swych szeregach, lecz to, że został do tego w dużej mierze zmuszony przez naciski z zewnątrz. Coś zawiodło, i to na wcale niemałą skalę. 


Co mnie osobiście niezmiernie dziwi – przecież wspomniana organizacja składa się z ludzi. Nie wszyscy są do siebie przyjaźnie nastawieni, niestety. Tworzą się stronnictwa, towarzystwa, grupy, koła wsparcia, kręgi zwolenników, popleczników, faworytów… Ten jest człowiekiem tego biskupa, tamten tamtego, ten obraca się w środowisku takim, tamten jest z innej, nie naszej bajki. Ale to nic nowego. Pozwólcie mi zacytować fragment pewnego, starożytnego listu: "Ciągle przecież jeszcze jesteście cieleśni. Jeżeli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni i nie postępujecie tylko po ludzku? Skoro jeden mówi: Ja jestem Pawła, a drugi: Ja jestem Apollosa, to czyż nie postępujecie tylko po ludzku? Kimże jest Apollos? Albo kim jest Paweł? Sługami, przez których uwierzyliście według tego, co każdemu dał Pan. Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost. Otóż nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost – Bóg (1Kor 1-7), jak pisał dwa tysiące lat temu św. Paweł w Liście do Koryntian. 


W tak olbrzymiej grupie ludzi istnieje mnóstwo spornych kwestii, pojawia się wiele urazów, osobistych niechęci, dochodzą do głosu pragnienia nieuczciwego awansu kosztem innego człowieka, celowania w upatrzone miejsca posługi, szukania lepszych, bogatszych, bardziej prestiżowych parafii i środowisk. To musi przekładać się na korespondencję, bo – jak śpiewali Skaldowie: „ludzie listy piszą”. Zatem przy takiej liczbie duchownych, urzędników, kleru, aktywnych wiernych lub ludzi niechętnych Kościołowi w ogóle lub komuś personalnie istnieje ogromny napływ informacji, zarówno tej podpisanej z imienia i nazwiska, jak i tej, na której życzliwi autorzy zapominają postawić swój podpis. Rozumiem – anonimy często są zwykłym, tchórzliwym szkalowaniem bliźniego, mającym za zadanie „odstrzelić” uczciwego człowieka, który kiedyś komuś stanął na drodze lub nadepnął na odcisk, czy też stał się solą w oku lub drzazgą w… innym miejscu. Tak postępowano np. z sumiennymi biskupami czy kapłanami, którzy nie byli ulegli powojennej władzy, tak czyni się tym, którzy sprzeciwiają się kluczowym decyzjom na styku np. wielki kapitał – Kościół… Ośmieszyć, wykpić, poderwać zaufanie, ujawnić lub stworzyć ciemne strony, słabości, dawne grzechy… Cały arsenał środków, a, jak wiemy, cel je uświęci, choć nie jest to w tym kontekście słowo właściwe. Dzisiejsza swoboda w dostępie do mediów i przestrzeń Internetu tylko ułatwiają to zadanie. To jeden rodzaj informacji. 


Ale co zrobić z informacjami, podpisanymi z imienia i nazwiska? Jak postąpić w sytuacji, gdy są świadkowie, mogący pod przysięgą potwierdzić opisywane fakty? „Dla dobra Kościoła” niech pozostaną w ukryciu, w tajemnicy, we własnym gronie jakoś to sami rozwiążemy. Albo i nie, jak się okazuje. A na widok publiczny, jako kontrargument (bo przecież „po owocach ich poznacie”, jak mówi Pismo) wystawimy efekty działania takich pomawianych ludzi – nowe świątynie, sierocińce, szkoły, organizacje, kwitnące parafie, na których nikt by złego słowa nie powiedział o kimś, kto być może nie jest tak kryształowy, za jakiego ludzie go uważają lub jeszcze gorzej, za jakiego się podaje. Sądzę, że najwyższy czas odczytać na nowo pojęcie „dobro Kościoła”. Jeśli ktoś wybuduje świątynię, ale swym postępowaniem spowoduje odpływ ludzi, to co jest „dobrem Kościoła”, a co działaniem na jego szkodę? Nikt z nas nie jest przecież aniołem, jako duchowni, jako ludzie popełniamy błędy, miewamy chwile lepsze i gorsze, wielu z nas dopada wypalenie, kryzys powołania, zmęczenie materiału, pojawiają się nałogi – jako grupa wysokiego ryzyka stanowimy dobre pole dla prac z dziedziny socjologii lub psychologii. 


Moi Drodzy, chciałbym jednak, abyśmy się dobrze zrozumieli. Trzeba sobie uświadomić jedną rzecz - Kościół musi się kierować (i kieruje się) nieco innymi prawami, jeśli chodzi o grzech, o walkę z nim, zapobieganie i ostatecznie jego napiętnowanie. Tu chciałbym zwrócić uwagę na typowo kościelny aspekt takich kryzysowych sytuacji - na sakrament spowiedzi. Co zrobić w przypadku, gdy podczas spowiedzi duchowny usłyszy serdeczny i głęboki żal np. za niegdysiejsze molestowanie, gwałt, rozbój? Gdy spowiadający się człowiek wyrzuci z siebie ten fakt, opowie, z jakim trudem boryka się ze złą skłonnością, ile cierpienia mu przysparza? Jemu i innym? Gdy widzimy, że jest to ciągła praca nad sobą, wielki wysiłek w celu pohamowania słabości, mamy nie dać człowiekowi tej szansy? A jak mamy postąpić, gdy spowiadający się wyrzuci z siebie to, że kilkadziesiąt lat temu potrącił kogoś na pasach i nie udzielił pomocy, ale dojrzewanie do tego i nabranie odwagi zajęło mu całe lata? Mamy odrzucić jego skruchę? Może lepiej napiętnować? Upublicznić, nagłośnić, wytknąć palcem? Jak widzimy, nie są to łatwe decyzje, wymagają wielkiej roztropności i chrześcijańskiej wrażliwości, humanitaryzmu. Bałbym się pełnić rolę sędziego w podobnych sprawach. 


W sytuacji, gdy działa samokontrola, gdy jako spowiadający się mamy możliwość wsparcia bliskich, doświadczonych kapłanów czy biskupów taki ciężar jest do udźwignięcia. Oczywiście, chciałbym podkreślić, iż prócz otrzymywanego wsparcia taka wiedza musi być czynnikiem kontrolnym, mającym „dla dobra Kościoła” pomóc w rozeznaniu kondycji duchowej spowiadającego się kleryka, kapłana lub hierarchy. Po prawie ćwierć wieku kapłaństwa coraz wyraźniej widzę, że nie ma sytuacji czarno-białych. Dodam jednocześnie, że ktoś, kto w głębi duszy szczerze i otwarcie zaczyna żałować za popełnione grzechy, często jest gotów opowiedzieć o nich całemu światu, nie bacząc na konsekwencje. Gdy skruszony grzesznik wraca do swego człowieczeństwa, serce rośnie. Kiedy natomiast skrywa podobne fakty, brnąc latami w coraz większy ich gąszcz, ma szansę stać się pospolitym przestępcą. 


Ale nie koncentrujmy się wyłącznie na rzeczach złych. Życie toczy się swoim rytmem. Smakujmy, wąchajmy (rady jakże na czasie), dostrzegajmy, wytężajmy oczy i uszy w poszukiwaniu pozytywów. Fakt, obowiązkowy ostatnio element wyjściowej garderoby trochę w tym przeszkadza. Jesteśmy zamaskowani. Jeszcze rok wstecz brzmiałoby to nie tylko niedorzecznie, ale sugerowałoby wręcz jakieś niecne zamiary – człowiek, ba – całe społeczeństwo skrywa twarz. W jakim celu? Co ma do ukrycia? Nadeszły nowe, ciekawe czasy i staliśmy się zamaskowani zgodnie z prawem. Czy tylko zamaskowani? Czy – wkraczam teraz na teren spekulacji językowych – czy można również powiedzieć, że zostaliśmy omaskowani? Budynek może zostać oflagowany, więc per analogiam zapewne jest to forma dopuszczalna. No i pewien niuans, sugerowany przez użycie strony biernej – niekoniecznie wszyscy muszą ten fakt omaskowania akceptować. Chyba, że użyjemy formy zwrotnej – omaskowaliśmy się, ale nie byłbym tu takim optymistą co do powszechności dobrowolności tego zjawiska. Nowa, dziwnie brzmiąca forma, ale tyle dziś nowego, że nie powinno nas już zbyt mocno dziwić. Może umaskowani? Uwiązani, umalowani, uchwyceni, usłyszani. Czy przemaskowanie mogłoby oznaczać np. wymianę masek z kimś lub zamianę na inny model, przygotowany zgodnie z innymi wytycznymi?


Ci, którzy mnie już trochę znają wiedzą, że w tym momencie żartuję, popełniam niegroźną zabawę słowną. Ale nie bez powodu. Wczoraj zauważyłem w jednym z czytanych newsów nowe sformułowanie: „widzka oglądała”. Nie zdrobnienie od Wincenty, lecz pisane z małej litery i przez d z. Zaintrygowany spojrzałem do Słownika Języka Polskiego. Owszem, mocno niepewnie widnieje. Wolę klasykę, zerknąłem zatem do Witolda Doroszewskiego, hasło „widz” - osoba oglądająca jakieś przedstawienie lub widowisko. To natomiast zrodziło moje kolejne pytanie – czemu zatem „ta osoba”, nie zaś „ten osób”? Nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka lat wypłynęła i taka forma, jeśli zwolennicy ochrony praw mężczyzn wezmą skutecznie sprawy w swoje męskie ręce. Ale to już, mam nadzieję, nastąpi po powszechnym zdemaskowaniu, rozmaskowaniu, odmaskowaniu – jak kto woli.

 

Moi drodzy, życie idzie do przodu, zawsze jest nadzieja, że będzie lepiej. Niezależnie od wielości poglądów, wyznań, wyznawanych wartości powinno łączyć nas wspólne dzieło – dobro naszego kraju i jego dobra przyszłość. Chyba wszystkim nam powinno na nim zależeć. Czy tak jest? Mam wrażenie, że ostatnie miesiące pokazują coś innego. Powtórzę za Broniewskim: „Czemu? Bo ja wiem..?”. Tak podzielonego kraju nie pamiętam. Nie mieliśmy takiej sytuacji ani za czasów władzy socjalistycznej (za lub przeciw), ani w okresie przemian ustrojowych (za, a nawet przeciw), ani krótko po takowych zmianach (my tu, wy tam). Doszły nowe podziały – promaskowcy (wrócę do wcześniejszych rozważań) i antymaskowcy, promaskowcy i przyłbicowcy, pandemiści i antypandemiści, koronaracjonaliści i koronasceptycy, szczepionkowcy i antyszczepionkowcy, myślący i ci, przed którymi „myślenie ma dopiero wielką przyszłość”, zwolennicy ulicznych protestów i ich przeciwnicy, zwolennicy ulicznie protestujących i ich przeciwnicy...  A wszystko to dzieje się w jednym kraju. Nowe, ciekawe czasy…


zdj. miapka.pl