o. Gabriel Bunge

W wygodnym fotelu nie można nauczyć się modlić

„W wygodnym fotelu nie można nauczyć się modlić”


Wywiad z hieromnichem Gabrielem (Bunge) przeprowadził Konstantin Macan, „Prawosławie i mir”.


Znany teolog, hieromnich Gabriel (Bunge), nieczęsto udziela wywiadów. Prowadzi pustelniczy tryb życia w malutkiej pustelni w Szwajcarii, nie korzysta z Internetu, jedynym środkiem, z pomocą którego można się z nim skontaktować jest telefon. Ale nawet i ten jest przełączony na tryb automatycznej sekretarki w odległym pokoju. Jeśli chcecie się dodzwonić – pozostawcie wiadomość ze wskazaniem na godzinę, o której macie zamiar przedzwonić raz jeszcze i jeśli o. Gabriel będzie gotów rozmawiać, to o wskazanym czasie znajdzie się obok telefonu. Nam jednak udało się obejść bez pomocy takich skomplikowanych zabiegów, dlatego że z o. Gabrielem spotkaliśmy się w Moskwie. W dniu 27 sierpnia przeszedł z katolicyzmu na prawosławie. Aktu przyłączenia dokonał metropolita wołokołamski Hilarion. Podczas naszej rozmowy o. Gabriel opowiedział o motywach takiej decyzji, o tym, czym Wałaam różni się zasadniczo od Szwajcarii i o wielu innych rzeczach...  


Jesteśmy podobni do dziwaków


K.M.: Jeśli ktoś przechodzi z jednej chrześcijańskiej tradycji do innej to oznacza, że czuje, że w jego dotychczasowym duchowym życiu czegoś brak, i to w sposób zasadniczy?

o.G.: Tak, i jeśli ten człowiek liczy sobie 70 lat, tak, jak ja, to taki krok nie może być uznany za pochopny, prawda?

K.M.: Prawda. Ale czegóż brakowało Ojcu – mnichowi z takim ogromnym doświadczeniem duchowym?

o.G.: Tu trzeba by opowiedzieć nie tylko o samej decyzji, ale o drodze życiowej w całości, gdzie jest zawarta swoja wewnętrzna logika: w jakiejś chwili dzieje się coś, co w jakimś sensie zostało przygotowane przez całe poprzedzające ten fakt życie. Tak, jak i wszyscy młodzi ludzie w okresie młodzieńczym, znajdowałem się na etapie poszukiwań, jak to mówią, swej drogi. Wstąpiłem na uniwersytet w Bonn, zacząłem studiować filozofię i teologię porównawczą. A na krótko przed tym pierwszy raz miałem okazję być w Grecji, dwa miesiące spędziłem na wyspie Lesbos. I tam pierwszy raz na własne oczy ujrzałem prawdziwego prawosławnego starca. Wtedy już wewnętrznie ciągnęło mnie do życia zakonnego, zdążyłem przeczytać co nieco z prawosławnej literatury, w tym z rosyjskiej. Ów starzec poraził mnie: stał się ucieleśnieniem tego monastycyzmu, o którym wcześniej czytałem tylko w książkach. I nagle zobaczyłem przed sobą takie życie zakonne, które od razu zaczęło wydawać mi się prawdziwe, najbliższe praktyce pierwszych mnichów chrześcijańskich. Ze wspomnianym starcem korespondowaliśmy później całe życie. W taki sposób zrodził się u mnie ideał życia zakonnego. Po powrocie do Niemiec wstąpiłem do benedyktynów – ten zakon wydawał się najbliższy moim celom. Nawet sama struktura zakonu w czymś przypomina strukturę Kościoła wczesnochrześcijańskiego: w zakonie nie ma systemu podległości pionowej, każde zgromadzenie funkcjonuje autonomicznie, natomiast tym, co gwarantuje jedność wszystkich wspólnot, jest tradycja i reguła. To znaczy – ideał duchowny, a nie porządek jurydyczny. Nawiasem powiedziawszy, w tym sensie wydaje mi się, że właśnie benedyktyni ze wszystkich zachodnich chrześcijan są w stanie najlepiej zrozumieć prawosławnych. Ale mimo wszystko ja i mój ojciec duchowy bardzo szybko zobaczyliśmy, że w zakonie znajduję się nie na swoim miejscu – z moim zachwytem wschodnim monastycyzmem i miłością do chrześcijaństwa wschodniego w ogóle. I tak opat, stary i doświadczony człowiek, którego szanuję po dziś dzień, nie bez żalu zdecydował o przeniesieniu mnie do maleńkiego monasteru w Belgii. Tam żyłem osiemnaście lat, zgromadziłem ogromne doświadczenie i już stamtąd, z błogosławieństwa przełożonych, udałem się do pustelni w Szwajcarii. Wszystkie te przenosiny służyły jednemu celowi – próbie podążania ku prawdziwemu życiu monastycznemu tak, jak było to u wczesnych chrześcijan: ku takiemu, jakie ujrzałem w chrześcijaństwie wschodnim. Ostatnim wydarzeniem na tej drodze – z punktu widzenia czasu -  stało się przejście na prawosławie.

K.M.: Ale dlaczego Ojciec zdecydował się na ten krok? Przecież można z całej duszy kochać prawosławie, ale pozostawać jednocześnie przy tradycyjnym dla siebie katolicyzmie. Przecież takich przykładów na Zachodzie jest niemało.

o.G.: Tak, wielu z tych, którzy wewnętrznie ciągną ku prawosławiu, pozostaje w Kościele katolickim. I jest to normalne. W większości zachodnich katedr wiszą prawosławne ikony. We Włoszech funkcjonują profesjonalne szkoły ikonograficzne, w których wykładają między innymi również rosyjscy specjaliści. Coraz więcej ludzi wierzących w Europie interesuje się dziś bizantyjskim chorałem. Nawet tradycjonalistyczne kręgi Kościoła katolickiego odkrywają dla siebie bizantyjski śpiew. Oczywiście, brzmi on nie w czasie liturgii w kościele, lecz poza liturgią, np. na koncertach. Literatura prawosławna jest tłumaczona na wszystkie języki europejskie, przy czym książki są wydawane w największych wydawnictwach katolickich. Jednym słowem na Zachodzie rzeczywiście nie stracili zainteresowania tym wszystkim, prawdziwym, chrześcijańskim, co ustrzegła tradycja wschodnia, ale niestety, w realnym życiu ludzi i społeczeństwa jako całości nic się przez to nie zmienia. Zainteresowanie prawosławiem jest raczej zjawiskiem kulturalnym. Natomiast ci nieszczęśni, którzy tak jak ja doświadczają duchowego zainteresowania, ci pozostają w mniejszości. Jesteśmy podobni do dziwaków, nieczęsto nas rozumieją. 


Po prostu wiedzieć, skąd co się wzięło...


K.M.: Jako teolog nie raz Ojciec wypowiadał się w kwestii rozdzielenia Wschodu i Zachodu. Czy można powiedzieć, że przyjście do prawosławia stało się owocem refleksji na ten temat? 

o.G.: Kiedy przebywałem w Grecji i zacząłem zwracać się w stronę chrześcijaństwa wschodniego, nagle zacząłem bardzo boleśnie odczuwać rozdarcie między Wschodem i Zachodem. Nagle stanęło to przede mną nie jako abstrakcyjna teoria i nie jako zagadnienie z podręcznika historii Kościoła, a w taki sposób, że uderzyło bezpośrednio, osobiście w moje życie, godziło w moje doświadczenie duchowe. Dlatego więc i przejście na prawosławie w jakimś momencie zaczęło wydawać mi się zupełnie logicznym krokiem. Przecież w młodości szczerze liczyłem na to, że możliwe jest zjednoczenie chrześcijaństwa zachodniego i wschodniego. Oczekiwałem tego całym sercem. I miałem ku temu powody. Podczas obrad II Soboru Watykańskiego byli obecni obserwatorzy z ramienia Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego, a wśród nich obecny metropolita Sankt Petersburga i Ładogi Władimir (Kotlarow). W owym czasie bardzo aktywną działalność międzynarodową prowadził metropolita Nikodem (Rotow) i na tym tle u wielu rodziło się przeczucie, że dwa Kościoły idą ku sobie i w jakiejś chwili mogą spotkać się w jednym punkcie. Było to moim marzeniem, które, jak się wydawało, stawało się wciąż bardziej i bardziej realne. Ale dojrzewając i poznając pewne rzeczy głębiej, przestałem wierzyć w możliwość zjednoczenia Kościołów, mając na uwadze jedność ściśle liturgiczną i instytucjonalną. I cóż miałem począć? Tylko kontynuować swe poszukiwania tej jedności na sposób indywidualny. W jakimś sensie przywrócić jedność Kościołów w jednym, oddzielnie wziętym człowieku – w sobie. Nic więcej nie mogłem. Nie mogłem czynić rzeczy wielkich, po prostu poszedłem za głosem własnego sumienia i przyszedłem do prawosławia. 

K.M.: Czy nie jest to zbyt radykalny pogląd?

o.G.: Jeszcze w Grecji, będąc katolikiem, zrozumiałem, że to właśnie Zachód odpadł od Wschodu, a nie na odwrót. W tamtym momencie było to dla mnie niewyobrażalne. Musiało upłynąć dużo czasu, abym mógł to zrozumieć i zaakceptować. Nie mogę nikogo osądzać, rzecz jasna, nie mogę! Mowa tu o całym wielkim procesie historycznym i nie możemy powiedzieć, że winien jest temu ten, tamten i jeszcze oto ten człowiek. Ale fakt pozostaje faktem. To, co my nazywamy chrześcijaństwem zachodnim, zrodziło się jako skutek szeregu zerwań wspólnoty ze Wschodem. Reforma gregoriańska, potem właściwe rozdzielenie się Kościołów w XI wieku, potem Reformacja w XV i na koniec, II Sobór Watykański, już w wieku XX... To oczywiście schemat bardzo ogólny, ale wydaje mi się, że prawdziwy. 

K.M.: Istnieje jednak pogląd, że ciąg takich konfliktów jest w istocie normalnym procesem historycznym. Przecież każde zjawisko (a Kościół chrześcijański nie jest tu wyjątkiem) przeżywa jakieś swoje określone etapy. Gdzie więc tu tragedia?

o.G.: Tragedia tkwi w ludziach. Podczas takich radykalnych, rewolucyjnych wydarzeń zawsze pojawiają się ludzie, którzy zaczynają dzielić życie na czas „przed” i „po”. Chcą prowadzić odliczanie właśnie od tego nowego punktu tak, jak gdyby wszystko to, co zdarzyło się przed nim, w ogóle nie miało znaczenia. Kiedy pojawili się protestanci i ogłaszali Reformację, wątpię, iżby zdawali sobie sprawę, że doprowadzi to do rozdziału Kościoła zachodniego na dwa wielkie obozy. Nie zdawali sobie z tego sprawy. Po prostu robili swoje, a ci, którzy ich otaczali, od tej chwili zaczęli dzielić się na zdrowych, którzy przyjęli ideę Reformacji i chorych, papistów. Ale powiem więcej, historia lubi się powtarzać: dziś faktycznie to samo dzieje się wokół II Soboru Watykańskiego w łonie Kościoła katolickiego. Są tacy, którzy nie przyjęli decyzji wspomnianego soboru i tacy, którzy uważają go w pewnym sensie za punkt wyjścia. I wszyscy rozpatrują tę kwestię właśnie w takiej płaszczyźnie. Prosty przykład: jeśli w rozmowie padnie słowo „sobór”, tak po prostu, bez żadnych dodatkowych uściśleń, wszyscy automatycznie rozumieją, że mowa tu  właśnie o II Soborze Watykańskim.

K.M.: A jak Ojciec odnosi się do współczesnych liberalnych nastrojów wśród katolików?

o.G.:  Bardzo się cieszę, że ze stronic Waszego czasopisma mogę się zwrócić do rosyjskich odbiorców i powiedzieć, że nie warto przyklejać wszystkim katolikom jednej i tej samej łatki. Są wśród nich tacy, którzy pragnęliby większej sekularyzacji, liberalizacji, i wcale nie oznacza to, że są przestępcami. Oni po prostu postrzegają życie właśnie takim. Ale istnieją również inni – tacy, którzy zupełnie oddani są tradycji. Przy czym nie nazywałbym ich tradycjonalistami, dlatego, że tradycja jest dla nich ważna nie sama w sobie. Nie jest to dla nich uświęcony czasem folklor, który trzeba sztucznie odżywiać i utrzymywać przy życiu. Nie, dla nich tradycja to to, co w każdej epoce umożliwiało (i wciąż umożliwia) żywy, osobisty kontakt z Chrystusem, codzienne „chodzenie przed Bogiem”. Tak, jak u Jana Teologa: „Cośmy ujrzeli i usłyszeli, oznajmiamy także wam, abyście i wy mieli współuczestnictwo z nami. A mieć z nami współuczestnictwo, znaczy: mieć je z Ojcem i z jego Synem, Jezusem Chrystusem” (I J 1,3). Jestem przekonany, że podział: „jest Bóg i jestem ja” - jest dla heretyków. Dla chrześcijan - „jest Bóg, ja i wszyscy inni”. Wszyscy inni to również i inni wierzący i, co jest wcale niemało ważne, również ci, którzy od wieków przekazywali nam wiarę. I jeśliby kiedyś ludzie przestali tak oddanie, wiernie wysłuchiwać innych ludzi, zapisywać ich słowa i przekazywać dalej to, co zostało powiedziane, nie byłoby Nowego Testamentu. A to oznacza, że niczego by nie było. 

K.M.: A jak w takim razie traktować tych, którzy nie są zbytnio oddani tradycji?

o.G.: Nie trzeba ich policzkować. Wyganiać z Kościoła, rzecz jasna, również nie wolno. Każdy człowiek zasługuje na chrześcijańskie miłosierdzie. Jeślibym ja, prawosławny, zobaczył na przykład w cerkwi katolika, to czego chciałbym najbardziej to podejść do niego i cichutko, otwarcie i w sposób budzący zaufanie powiedzieć mu: Słuchaj, bracie, być może ciekaw byłbyś dowiedzieć się, że niegdyś wszyscy żegnaliśmy się właśnie tak, z prawa na lewo, teraz wszystko się zmieniło. Nie, nie, nie wzywam cię do tego, byś zastanowił się nad całym twym życiem i biegł do Kościoła prawosławnego. Po prostu wiedz, skąd co się wzięło...


Wałaam


K.M.: Dlaczego wybrał Ojciec właśnie Rosyjski Kościół Prawosławny?

o.G.:  Wydaje mi się, że czynnikiem kluczowym przy podejmowaniu takich decyzji są ludzie, którzy cię otaczają. Moi znajomi rosyjscy biskupi z Sankt Petersburga powiedzieli mi, kiedy dowiedzieli się, że przechodzę na prawosławie: „A nas to wcale nie dziwi! Przecież zawsze był ojciec z nami. Ale teraz stosunki między nami będą jeszcze bardziej bliskie, uświęcone, u jednego Kielicha”. Metropolitę Hilariona, aktualnego przewodniczącego Wydziału Stosunków Zewnętrznych Patriarchatu Moskiewskiego, znam od dawna. Poznaliśmy się w roku 1994, był wtedy hieromnichem. Uważam go za swego dobrego przyjaciela i bardzo sobie tę przyjaźń cenię. Władyka Hilarion, niech wolno będzie mi tak powiedzieć, to jeden z najbardziej kompetentnych ludzi, o ogromnej wiedzy, z którymi miałem okazję się spotykać. Rzeczywiście, stał się dla mnie jedynym człowiekiem, do którego mogłem zwrócić się ze swa prośbą bezpośrednio. Był człowiekiem, który znał mnie, moje poglądy i moją sytuację. Do tego był człowiekiem, który – a byłem o tym przekonany – był gotów zareagować. I właśnie to się stało.

K.M.: W jaki konkretny sposób powinno to pomóc w osiągnięciu przez Ojca ideału życia duchowego?

o.G.: Wymaga Pan ode mnie proroctw, ale nie jestem prorokiem. Nie wiem, co konkretnie wydarzy się dalej, trzeba po prostu żyć. Ale już teraz znalazłem w Rosji dużo rzeczy, które mnie niezwykle zainteresowały. Na przykład miałem okazję przebywać na Wałaamie. Wie Pan, na Zachodzie, jeśli człowiek wierzący kieruje się w stronę takiego stylu życia, jak pełne odosobnienie monastyczne, to rzeczywiście nie ma dokąd pójść. Pustelni w takiej formie, w jakiej przetrwały w Rosji, na Zachodzie faktycznie brak. Ten sposób życia tam jak gdyby już się przeżył. A ja, jako mnich, stale poszukuję samotności, nawet zupełnego odosobnienia. Na Wałaamie poczułem, że to wszystko tam jest. 

K.M.: Czy rzeczywiście brakuje Ojcu samotności w Ojca pustelni w Szwajcarii? Przecież i Wałaam jest miejscem dość ludnym, regularnie przyjeżdżają tam pielgrzymi...

o.G.: Szwajcaria to malutki i przez to gęsto zasiedlony kraj. Pustelnia otoczona jest lasem, ale w odległości 15 minut drogi od niej znajduje się wioska, a w niej około 100 mieszkańców. Na Wałaamie jest znacznie spokojniej. Tak, oczywiście, jest tam wielu ludzi. Ale samo miejsce, jak miałem okazję się przekonać, jest odgrodzone od reszty świata. Być może dzięki temu, iż jest to wyspa lub też dzięki jakimś innym, nie geograficznym czynnikom. I wydaje mi się, że wszystko to może rodzić w sercu każdego człowieka, który tam trafił, właśnie taki stan upragnionej samotności i odosobnienia. 

K.M.: Czy w Europie jest z tym trudniej?

o.G.: Trochę uogólniając można powiedzieć, że na Zachodzie coś takiego nie istnieje w ogóle. Prawdziwa, monastyczna tradycja na Zachodzie została praktycznie zgnieciona w czasie francuskiej rewolucji burżuazyjnej 1789 roku. Jestem bardzo mocno przekonany o tym, że następstwa tej rewolucji dla Europy nie są wcale mniej tragiczne niż dla Rosji skutki rewolucji 1917 roku i siedemdziesięciu lat państwowego ateizmu. We Francji, po wszystkich tych krwawych wydarzeniach, monastycyzm trzeba było odbudowywać, jak wiadomo, od zera. Zajęli się tym zwykli księża, nie mnisi. Prócz nich nie było komu tego robić. A w Rosji monastycyzm, mimo  wszystkich wstrząsów i tragedii – mimo wszystko przeżył. Tak, działo się to na poziomie pojedynczych postaci – starców, ale przecież tacy ludzie byli! I przechowali duchowną tradycję, pozostając ucieleśnieniem prawdziwego życia zakonnego. Wydaje mi się, że akurat w kwestii, która dotyczy życia mniszego, Rosja nie musiała zaczynać z niczego. I dlatego czasem przykro mi słyszeć od Rosjan o tym, że: „U nas wszystko zostało zniszczone, Cerkiew zduszona itd”. Cały czas chce mi się na to odpowiedzieć: „A według mnie wszystko macie – i nowomęczenników, i wyznawców, i starców”. Przy czym wszyscy znajdują się na wyciągnięcie ręki. Tylko trzeba ją wyciągnąć. Wziąć to bogactwo i, jak to mówią, zastosować w praktyce, to jest w swoim życiu. Często odnoszę wrażenie, że większość ludzi w Rosji tego nie docenia. Albo też po prostu nie rozumieją, na ile jest to ważne. 

K.M.: Dlaczego, zdaniem Ojca, tak się dzieje?

o.G.: Mówiąc o problemach, ludzie koncentrują się na tych materialnych, zewnętrznych trudnościach, z którymi dziś borykają się poszczególne monastery i Kościół jako całość. Tak, rzeczywiście, trzeba bardzo wiele odbudowywać, ale to tylko, powiedzmy, część techniczna, tylko ściany i dachy. Rzecz jasna, ludzie żalą się, że na ściany i dachy trzeba wiele pieniędzy, a skąd je brać...? Lecz jeśli jednak ponad ten dach, niechby i dziurawy – wznieść się myślami, to widać, że rzecz najważniejsza to nie ściany, lecz to, z jakim sercem w nie wchodzisz. „Kościół buduje się nie belkami, lecz sercami”. I właśnie to jest czymś najważniejszym. Duchowna tradycja - i to rzecz najważniejsza – u Rosjan nie zanikała. Starcy i nowomęczennicy wszystko to zachowali. Na to czasem mi odpowiadają: „Ale przecież starców dziś prawie nie ma, większość z nich zmarła. Nie ma komu nami kierować...”. Na co ja zawsze odpowiadam: „Jeśli nie macie obok siebie żywego starca, zwróćcie się do tego, który już odszedł do Pana. Macie jego żywot, jego teksty, jego wskazówki. Czytajcie to i stosujcie w swoim życiu”. Przy czym, rzecz jasna, nie chce uogólniać, spotkałem w Rosji ludzi, którzy o tym wiedzą, cenią to i tego strzegą. Takich ludzi jest bardzo wielu. I podróż na Wałaam stała się tego potwierdzeniem.


Skaczcie do wody


K.M.: Co powinno się zmienić w Ojca codziennym życiu po przejściu do prawosławia?

o.G.: Oczywiście, są rzeczy, które nie mogą się nie zmienić. Stając się członkiem Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego, lecz nadal mieszkając w Szwajcarii, podlegam teraz arcybiskupowi Korsunia Inocentemu. Moje więzi z Kościołem katolickim nie mogą, rzecz jasna, pozostawać takimi, jakimi były wcześniej. 

K.M.: A jakiej reakcji oczekuje Ojciec od swych duchowych dzieci? Chyba przecież wszyscy są katolikami?

o.G.: Po pierwsze – na szczęście mam do czynienia ze wspaniałymi, niesłychanie wiele rozumiejącymi ludźmi i jestem pewien, że będą szanować moją decyzję. A po drugie – nigdy nie robiłem tajemnicy ze swoich poglądów i przekonań. Wszystkie moje duchowe dzieci wiedziały, że mój ideał chrześcijaństwa leży na Wschodzie. I nie sądzę, że będą mocno zaskoczeni. Nic im wcześniej nie mówiłem, aby uniknąć zbędnych rozmów, ale myślę, że nic strasznego się nie wydarzy. Sądzę, że te duchowe rozmowy, po które moje dzieci przyjeżdżają, będą odbywać się w dalszym ciągu, nie widzę powodu do zaniechania tej praktyki. No i w końcu ci, z kim stale utrzymuję kontakt, są ludźmi, którzy w tym czy innym stopniu, na tym czy innym poziomie podzielają mój ideał duchowy, inaczej nie przyjeżdżali by do mnie. 

K.M.: A jak będą wyglądały aspekty liturgiczne tej nowej sytuacji?

o.G.: Oczywiście, od teraz już nie mogę udzielać katolikom Komunii świętej. Ale i wcześniej czyniłem to bardzo rzadko: pustelnia znajduje się mimo wszystko w sporym oddaleniu od wielkiego świata, teren jest zamykany na klucz, nabożeństwa również są zamknięte, kaplica malutka, na siłę wejdzie 10 osób. I tylko na Boże Narodzenie i na Paschę otwieramy drzwi dla chętnych. 

K.M.: Jeśli Ojciec mógłby udzielić współczesnemu człowiekowi bardzo krótkiej, zawartej w jednym zdaniu rady w kwestii zbudowania życia modlitewnego, cóż by Ojciec powiedział?

o.G.: Jeśli chcecie nauczyć się pływać, skaczcie do wody. Tylko tak się nauczycie. Tylko ten, kto się modli, odczuje sens, smak i radość modlitwy. Z głębin wielkiego, wygodnego fotela nie można się tego nauczyć. Jeśli jesteś gotów stanąć na kolana, czynić pokutę w sposób prawdziwy, szczery, wznosić oczy i ręce ku niebu, to wiele otworzy się samo. Oczywiście, można czytać wiele książek, słuchać wykładów, spotykać się z ludźmi, co też jest ważne i daje możliwość zdobycia większej wiedzy. Ale jaka jest tego wartość, jeśli po tym wszystkim nie podejmiemy konkretnych kroków? Nie staniemy do modlitwy? Sądzę, że Pan sam powinien to rozumieć. Prawdopodobnie, tak sądzę, zadaje Pan to pytanie z pozycji człowieka niewierzącego...

K.M.: Właśnie, przecież nasze czasopismo przeznaczone jest dla ludzi, przeżywających zwątpienia. 

o.G.: Zwątpienia nie jest to rzecz straszna, a nawet pożyteczna. Zresztą, specjalnie szukać ich też, jak sądzę, nie warto. Ale jeśli się pojawiają, trzeba po prostu przypomnieć sobie, że każdy ma szansę usłyszeć słowa: „Podnieś rękę i włóż w mój bok, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym” (J 20,27).

Gabriel Bunge, ur. w 1940 r. w Kolonii. Ojciec – luteranin, matka – katoliczka. W wieku 22 lat wstąpił do zakonu benedyktynów we Francji, w roku 1972 otrzymał święcenia kapłańskie. Wiele lat poświęcił studiowaniu twórczości Ewagriusza z Pontu. Od roku 1980 mieszka w pustelni świętego Krzyża w szwajcarskim kantonie Ticino, żyjąc według starej reguły benedyktyńskiej. Autor książek: „Naczynia gliniane”, „Praktyka modlitwy osobistej według nauki Świętych ojców”, „Duch Pocieszyciel”, „Wino smoka i chleb anielski”, „Duchowe ojcostwo”.


Źródło: „Kievskaya Rus'”   6.10.2010.

Tłum. z ros. ks. Mariusz Synak