ks. Mariusz Synak
Modlitwa św. Efrema Syryjczyka cz. II
Kolejnymi prośbami w pierwszej części tekstu św Syryjczyka (po omówionych w poprzednim tekście samym pojęciu ducha, życiu na próżno i kwestii własności naszego życia) są: duchowe zniechęcenie, pożądanie władzy i duch próżnych słów. Przyjrzyjmy się owemu duchowemu zniechęceniu – unyniju. Jak zaznaczyłem w pierwszej części rozważań nt. modlitwy św. Efrema, pojęcia tego w greckiej, starszej wersji modlitwy św Syryjczyka nie znajdziemy. Kto i dlaczego tłumacząc tekst zamienił grecki „natłok działań, zgiełkliwe wysiłki ponad normę” na słowiańskie unynije – tego nie wiemy. Ale nie to – wg mnie - jest ważne. Skoncentrujmy się raczej na znaczeniu owego duchowego zniechęcenia, upadku ducha... To nie jest – jak mogłoby się wydawać - zwykła depresja, to stan znacznie głębszy i groźniejszy dla człowieka, a depresja jest tylko jednym z jej objawów. Niezwykle trudno jest przetłumaczyć ten termin na język polski, zresztą, podobne problemy rodzą inne pojęcia, wspomniane w modlitwie św. Efrema. Spróbujmy zrobić to opisowo.
Na początek cytat z listu św. Nikona (Worobjowa, zm. 1963 r.): „Moja miła, droga, bliska mi duszo, wszyscy znajdujemy się w sferze upadłych aniołów, wszyscy mamy zepsute, skażone przez grzech, umysły i serca, i wole; te duchy poprzez naszą upadłą naturę władają nami, mroczą umysł, podsuwają różne myśli, odwodzące od Boga, osłabiające wiarę; bezczeszczą serce, gaszą wolę ku dobremu, ku wypełnianiu przekazań ewangelicznych i wzmacniają, rozpalają skłonność do grzechu. Jeden tylko był na świecie, Kto mógł o sobie powiedzieć: 'Nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we mnie' (J 14,30). A we wszystkich nas książę tego świata ma bardzo wiele swego i przez to nieustannie czyni nam wszelkie przykrości. Możemy się o tym łatwo przekonać, jeśli przyjrzymy się sobie. Czy powinniśmy z tego powodu przeżywać trwogę, unynije, upadek ducha, my, którzyśmy od Boga samego otrzymali przykazanie: Na świecie doznacie ucisku, ale odwagi. Jam zwyciężył świat (J 16,33)? Świat i diabeł zostali zwyciężeni, Bóg jest z nami!” Jak widzimy, opisywany stan jest poważnym zagrożeniem dla spokoju wewnętrznego. Ale posłuchajmy dalej: starzec z monasteru na Wałaamie schiihumen Jan (Aleksiejew, zm. w 1958 roku) pisze w jednym z listów do swych duchowych dzieci: „Człowiek nie może przebywać stale w jednakowym nastroju, podobnie jak w pogodzie, zdarzają się zmiany. Dobrze być na górze Tabor, ale czasem trzeba znaleźć się również i na Golgocie – kto jest uważny i rozsądny, ten znajdzie wiele przykładów, by to zrozumieć”. I dalej: „Minuty zwątpienia zdarzają się nie tylko u ciebie, wszyscy ludzie doświadczają tych ciężkich chwil, czasem zdarza się nawet i tak – choć krzycz ze wszystkich sił”. I ostatnie z myśli o. Jana: „Ja również doświadczam takich ciężkich stanów wewnętrznych, wiem z doświadczenia, o czym piszesz. I święci ojcowie również doświadczali podobnych stanów, były nawet na tyle ciężkie, że wręcz nie chcieli o tym pisać”. „A złe unynije nie tylko ty jedna przeżywasz, ja przecież też nie jestem od niego wolny. Czasem tak na człowieka najdzie, że nie wiesz, za co masz się wziąć: wszystko z rąk leci i serce staje się nieczułe, dosłownie kamień”.
Ojcowie Kościoła zwracają uwagę, że człowiek ogarnięty taką słabością widzi świat nie takim, jakim jest naprawdę. Odrzuca rzeczywistość, przyjmując w zamian obrazy nieprawdziwe. Nieprawdziwie patrzy na siebie, przekonując sam siebie, wmawiając sobie, że: Nie dam rady, nie potrafię, Bóg się przede mną ukrył, odwrócił się ode mnie, pozostawił samego, lub też czeka na mnie gdzie indziej, nikt mnie nie kocha, świat jest zły, zwrócony przeciwko mnie, dobro jest za słabe, nie ma nadziei, więc moje dotychczasowe życie nie ma sensu. I stąd już naprawdę niewielki krok do kolejnego pytania – czy warto tak żyć? I w ten sposób doszliśmy do istoty unynija. Ewagriusz z Pontu, chrześcijański asceta z IV wieku, określił ów stan mianem acedii, „choroby na samego siebie”. Zaczyna mierzić cię to, co masz: dotychczasowe życie, wysiłki, ideały, postawa życiowa, miejsce zamieszkania, najbliżsi, przyjaciele - ale to tylko część problemu. Jednocześnie człowiek zaczyna gonić za czymś, co jest niemożliwe do zrealizowania, wręcz abstrakcyjnie odległe, widząc w tym - jeśli nie gwarancję, to przynajmniej dużą szansę na tak upragnione i pożądane szczęście. Ewagriusz opisał to na przykładzie najlepszym z możliwych – na obserwacji samego siebie. Mimo świetnie zapowiadającej się kariery na dworze cesarskim w Konstantynopolu, uciekł na pustynię i tam oddał się trudom ascetycznym i zgłębianiu tajników ludzkiej duszy. Będąc człowiekiem bystrego umysłu zauważył, że atakujący go duch unynija ma ściśle określoną porę – południe. Dlaczego tak? Otóż, o tej porze mnich był najsłabszy, najbardziej narażony na poddanie się słabościom, zwątpieniom, przygnębieniu. Spędziwszy całą noc na modlitewnym czuwaniu, bez pokarmu, wody (te przyjmował dopiero wieczorem), znużony pracą i południowym skwarem był niezwykle łatwym celem do ataku: uciekaj stąd, twoje wysiłki są daremne, Bóg i tak ich nie widzi, nie słuchaj rad swych nauczycieli, uciekaj ze swej celi, zmień monaster, wróć do świata, tutaj zachorujesz, umrzesz, nikt ci nie pomoże...
A świeccy? Czy ludzie, niezwiązani z monastycyzmem, również mogą być celem dla ataku ducha unynija? Posłuchajmy biskupa Barnaby (Bieliajewa, zm. 1963 r.), pustelnika, skrywającego przed władzą radziecką za postacią staruszka-dozorcy, wujaszka Koli, sylwetkę przenikliwego ascety, teologa, znawcy twórczości Ojców Kościoła. Hierarcha dzieli ludzi świeckich na dwie grupy - jest to istotne przy analizowaniu sposobu działania ducha acedii: „Co tyczy się zwykłych świeckich, którzy żyją według swojej woli i tak, jak im się podoba, którzy się dobrze wysypiają, z rana najadają się do syta, w obiad wzmacniają posiłkiem [czyli grupa pierwsza], to demon unynija napada na nich o różnej porze i w związku z innymi przyczynami. […] Trzeba zauważyć, że świeckie mieszkania i domy odwiedza niezbyt często, ponieważ nie ma tam co robić. Życie publiczne jest tak wypełnione różnymi rozrywkami i przyjemnościami, że przy zbliżaniu się tego ducha ludzie już zawczasu barykadują się przed nim w przeróżny sposób. To, co mu pozostaje, to najwyżej doświadczać ludzi tęsknotą, nudą w przerwach między dwoma rozrywkami […]. Ale zobaczywszy mieszkanie człowieka, który chciałby żyć pośród ludzi tak, jak gdyby na pustelni [tu już mowa o grupie drugiej], to znaczy małomównego, wnikającego w siebie, nie podtrzymującego [zbędnych – przyp. tłum.] znajomości, demon acedii, jak pisze św. Jan Klimak: 'uśmiecha się i przybliżywszy się ku niemu, zamieszkuje niedaleko niego'”. Co dzieje się wówczas?
Posłuchajmy biskupa Barnaby: „Duch unynija, który już raz zaatakował człowieka, straci na niego wszystkie swoje środki po to, by go odciągnąć od czynienia dobra. Święci ojcowie bardzo malowniczo rysują obraz kuszenia przez takiego ducha ludzi, którzy idą drogą duchowych wysiłków. Ale trzeba być już zaawansowanym ascetą, aby zauważyć na sobie, jak słuszne są słowa pustelników. Każdy z ludzi, którzy chcą się zbawiać, po jakimś określonym czasie, kiedy wszystko przychodzi łatwo, kiedy modlitwa sprawia przyjemność, kiedy w cerkwi można stać bez wysiłku (nawet wówczas, gdy liturgie byłyby co dzień i trwały bardzo długo) wszystko wokół jest przepełnione łaską, zbawienie dokonuje się szybko itd. - po tym okresie łaski każdy doświadcza ataków re-akcji, to jest wstrętu do wszystkiego, czym człowiek do tej pory żył, zachwycał się i wręcz upajał. Człowiek zaczyna czuć wstręt do swojej domowej atmosfery, nawet do swego pokoju, to samo czuje również pod adresem braci i sióstr [żyjących według – przyp. tłum.] tego samego ascetycznego ducha. Dlaczego? Bo żyją 'niestarannie' i 'nieduchowo'. Wcześniej taki człowiek lubił przebywać w samotności, modlić się, czytać duchowa książkę, teraz zaczyna go od tego mdlić, 'pędziłby, dokąd oczy poniosą', aby tylko nie pozostawać w nudnej domowej atmosferze, gdzie bliscy sami 'w ogóle nie myślą o zbawieniu' i innym nie dają się zbawiać. Zaczyna jęczeć, wzdychać, narzekać, że 'nic mu się nie udaje' i nie uda się, dopóki będzie przebywał w tym środowisku, ale jeśli by na przykład odszedł w inne miejsce, wszystko byłoby znowu dobrze. A jeśli jest to człowiek, który już trochę popracował nad sobą i coś już zyskał [w sferze ducha – przyp. tłum.] to demon unynija zaczyna podsuwać mu nową myśl: 'Nie doceniają twoich wysiłków... Teraz już mógłbyś kierować innymi, przynosić ludziom duży pożytek, a tu twoje talenty marnują się i nikt się nie bierze z ciebie przykładu'... I zaczyna [ten bies - przyp. tłum.] wskazywać na atrakcyjność innych miejsc, monasterów, które są ponoć 'bardziej korzystne' dla zbawienia: 'Lepszych nie znajdziesz'. A tu [gdzie mieszkasz – przyp. tłum.] 'zbawienie jest niemożliwe, w żaden sposób' a tam i ludzie inni, i grzechu jest mniej, i cisza większa itd... […]
Ten okrutny, niewidoczny ciemiężca również osłabia ciało. Zdarza się to zwłaszcza wtedy, kiedy nie udaje się wrogowi wyciągnąć człowieka z jego celi do ludzi, do rozrywek, zmusić do dekoncentracji. I w takim przypadku napędza na człowieka sen i słabość: 'Tak, jak gdyby – mówi święty Jan Kasjan – był zmęczony i znużony długą drogą i najcięższą pracą lub też spędził dwa lub trzy dni poszcząc, bez przyjmowania pokarmu'”. Po lekturze myśli władyki Barnaby można postawić pytanie - kiedy zaczyna atakować taki złowrogi duch? Kiedy trzeba na niego uważać najbardziej? Jeśli w przypadku ojców pustyni, jak już mówiliśmy, atakował w czasie, gdy byli najsłabsi, to w przypadku ludzi świeckich robi tak samo – szuka sposobności, gdy człowiek jest z różnych powodów osłabiony. Stany zmęczenia, znużenia, nastroje depresyjne, problemy życiowe, zdrowotne, emocjonalne, wszelkiego rodzaju kryzysy... Niektórzy teologowie i psychologowie zaliczają do tej grypy ryzyka nawet tzw. kryzys wieku średniego.
Ojcowie Cerkwi rozróżniają jeszcze dwa inne typy unynija. Pierwszy z nich, najmniej groźny z omawianych przez nas typów acedii to rezultat monotonii życia, przepracowania, braku odpowiedniej higieny pracy i wypoczynku, czasem nadmiernej samotności. Moglibyśmy powiedzieć – zmęczenie materiału ludzkiego. I ponieważ przyczyny są znane lub łatwe do ustalenia, lekarstwo również nie jest tajemnicą – odpoczynek, ustalenie dobowego, tygodniowego i rocznego harmonogramu aktywności zawodowej i społecznej. Ostatni typ jest najgroźniejszy – biskup Barnaba nazywa go „czarną melancholią”: „Czasem, z dopustu Bożego, diabeł na tyle mocno spowija mrokiem umysł i serce człowieka, że stan ten można nazwać nie inaczej jak 'doświadczeniem Gehenny' (św. Izaak Syryjczyk). Podobny stan dotyka wyłącznie dusze pogrążone w pysze, które w takim ataku czarnej melancholii nierzadko kończą swe życie samobójstwem. Co najbardziej dziwne, to ostatnie nie jest rzadkością tam, gdzie – mogłoby się wydawać – ludzie w ogóle nie powinni się smucić; mam na myśli angielskich milionerów, którzy pośród zupełnej rozkoszy życia gwałtownie zabijają siebie samych w stanie 'splinu'”.
Tak, taki człowiek pozostawiony sam sobie znajduje się w ogromnym niebezpieczeństwie. Nie tylko dlatego, że – jeśli nie nastąpi jakaś stanowcza reakcja - słabnie wciąż bardziej i bardziej, ale przede wszystkim dlatego, że (nie wnikajmy w powody, dlaczego) akurat on, akurat teraz stał się obiektem ataku złych mocy. Kto, jak nie diabeł, może podsuwać fałszywe obrazy? Kto, jak nie bies, może sączyć do serca i umysłu jad nieprawdy? W Ewangelii diabeł nazwany jest „zabójcą, [gdyż] nie wytrwał w prawdzie, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa” (J 8,44). Pomoc więc jest o tyle trudniejsza, że nawet wysiłki bliskich, próbujących pomóc takiej osobie, przeważnie postrzegane są w złym świetle, w krzywym zwierciadle. Stąd też często następuje ich odrzucanie. Dlaczego? Jak powiedziałem, obraz rzeczywistości ulega wykrzywieniu. Chory koncentruje się tylko i wyłącznie na własnym nieszczęściu, własnej niemocy. Poniekąd jest to zrozumiałe, bo brak mu sił nawet na rozwiązanie własnych problemów czy na codzienną działalność jako rodzica, opiekuna, pracownika, obywatela, człowieka. Chory szuka więc pomocy, ale zarazem staje się bardzo łatwowierny, ufny. W takim stanie bardzo łatwo zanegować dotychczasowe wartości, sposób życia, ideały, gdyż związane są z wysiłkiem, pracą, a na to człowiek, dotknięty unynijem, podobnie jak na większość rzeczy, nie ma ani sił, ani ochoty. Poza tym często to właśnie one są obwiniane o nieskuteczność dotychczasowych działań czy stylu życia, o doprowadzenie do stanu unynija: to przez pracę zmarnowałem życie, to dzieci wysysają ze mnie wszystkie siły, to moje obowiązki zrobiły ze mnie cień człowieka. Wszystko i wszyscy wokół mogą być obarczeni odpowiedzialnością za, jak to się dzisiaj mówi – brak życiowego sukcesu. Miejsce prawdziwych, rzetelnych, choć zdecydowanie trudniejszych wartości łatwo mogą zająć duchowe chwasty – fałszywa, cukierkowa duchowość (nie wolno mówić o słabościach i grzechach, bo obniża to morale i psuje kruchy neutralny lub lekko pozytywny nastrój), nierzeczywista miłość (w gruncie rzeczy stoi za nią egoizm, i często, niestety, rozbudzone przez terapeutów nadmierne i bardzo krótkotrwałe zarazem poczucie własnej wartości), czasem świadomość własnej wyjątkowości i wynikające stąd prawa społeczne: mnie wolno prawie wszystko, wy nie macie prawa na nic. Ale to błędne koło, gdyż często walcząc z takim stanem (pamiętajmy, życiem w nieprawdzie) jako lekarstwo zaleca się inną nieprawdę: życie jest piękne, różowe, bezproblemowe, wszyscy cię kochają, jesteś wyjątkowy, inni muszą cię akceptować, a jeśli tego nie robią, to ich problem. Jedną nieprawdę próbuje leczyć się inną. Poza tym bardzo łatwo zaszczepić lub rozbudzić w takim człowieku pychę.
Chciałbym podkreślić raz jeszcze – w tym stanie człowiek bardzo łatwo poddaje się złym wpływom, ma bezkrytyczny umysł, rozpaczliwie poszukuje jakiegokolwiek ratunku. I z braku sił lub kierowany fałszywym obrazem rzeczywistości wybiera często drogę niewłaściwą, wręcz szkodliwą. Jakże szerokie pole dla działania przeróżnych sekt, oszustów i wyzyskiwaczy... Jak być? W poprzednim tekście zwróciłem uwagę na jeden z momentów liturgii eucharystycznej, tzw. Pieśń Cherubinów: „wszelką teraz odłóżmy życia troskę”. Jaki sens ma takie dziwne, wydawać by się mogło, wręcz okrutne, a nawet nieludzkie, zalecenie? Jak matka ma zapomnieć o zmarłym niedawno dziecku? Jak chory ma nie myśleć o swym nieszczęściu? Pogorzelec o spalonym dobytku? Żona o pijącym i bijącym mężu? Cywile o toczącej się wokół nich wojnie? Moi drodzy, trzeba to dobrze zrozumieć – Cerkiew chce nas nauczyć (i robi to w czasie każdej liturgii), że – nie umniejszając naszych potrzeb i problemów – w historii świata wydarzyło się coś jeszcze ważniejszego. To ofiara Chrystusa. Ta ofiara jest nieporównywalna z naszymi kłopotami, niechby i największymi, najbardziej dokuczliwymi, nieraz przygniatającymi do ziemi. Ale dzieło Chrystusa to nie tylko osamotnienie, ból i męka. Cały ten zbawczy akt, mimo przejmującego tragizmu Wielkiego Piątku kończy się Zmartwychwstaniem. Nawet więcej – nie może być Zmartwychwstania bez Wielkiego Piątku. I to jest przesłanie, w które mamy szansę wniknąć podczas każdej eucharystii. Spróbujmy przez chwilę nie patrzeć na to, co jest teraz. Jutro jest zwycięskie, jutro należy do Boga.
Chciałbym zwrócić tu uwagę na zasadniczą różnicę w podejściu do pomocy ludziom dotkniętym unynijem. W przeciwieństwie do wspomnianego wcześniej hurraoptymizmu to nie fałsz, nie wyidealizowany, sztuczny obraz. To chrześcijańska zasada, fundament naszego bytu. I w jego świetle powinniśmy rozpatrywać nasze kłopoty i czasem – mogłoby się wydawać – nierozwiązywalne brzemiona i problemy: „Na świecie doznacie ucisku, ale odwagi. Jam zwyciężył świat” (J 16,33). Warto dodać, że modlitwa św. Efrema kończy się innym cytatem biblijnym: „jako błogosławiony jesteś na wieki wieków, Amen!”. Tak mówi Hiob, człowiek, który w jednej chwili dowiedział się, że stracił wszystko: dzieci, wierne sługi, olbrzymi majątek. I mimo to błogosławi imię Pańskie (por. Hi 1,21)! Też miał swoją Golgotę, ale jego historia również kończy się triumfem. Znalazł w sobie siły, by wierzyć Bogu we wszystkim – i w dobrych, i w złych dniach. Nie lukrujmy więc życia dla potrzeb ludzi, dotkniętych unynijem. Życie potrafi być brutalne, ale wszystko, nawet to, co nas przytłacza, ma szanse zakończyć się Zmartwychwstaniem.
Ojcowie Cerkwi (nie tylko ci z piedestału, ale i współcześni szanowani ojcowie, fragmenty listów których zacytowałem) nie ukrywają, że duch unynija nie jest im obcy. Święty Efrem również wiedział, o czym pisał i o co się modlił. Czy my jesteśmy w stanie dostrzec w sobie destrukcyjnego ducha acedii? Jeśli nie jego samego, to przynajmniej jego bliskość? Mam nadzieję, że powyższe rozważania okażą się w tym dziele pomocne.
Bogatsi o powyższe refleksje powróćmy do kwestii tłumaczenia - jak więc przetłumaczyć unynije? Duchowa trwoga? Upadek ducha? Duchowa beznadzieja? Panie, zabierz ode mnie ducha beznadziei czy duchową beznadzieję? Osobiście pozostałbym przy tej ostatniej wersji: „Panie i Władco życia mego, zabierz ode mnie duchową beznadzieję!”. Ale by nie kończyć tej części rozważań akcentem o zabarwieniu pesymistycznym, pozwolę sobie przytoczyć jedną historię z opowieści Ojców pustyni: „Pewien starzec żył w pustyni w odległości dwóch mil (2000 kroków) od wody. Pewnego dnia, idąc zaczerpnąć wody, wpadł w unynije i powiedział: 'Jaka korzyść z tego wysiłku? Pójdę, zamieszkam bliżej wody'. Odwróciwszy się, nagle spostrzegł kogoś, idącego za sobą i liczącego jego kroki. Starzec zapytał: 'Kim jesteś?' 'Jestem aniołem Pańskim – odpowiedział – zostałem posłany, by policzyć twe kroki i nagrodzić cię za nie'. Po tym święty, nabrawszy zapału, przeniósł swą celę jeszcze dalej – na odległość pięciu mil od wody”. No ale tyle mówiłem o chorobie, a prawie wcale o jej leczeniu. Lekarstwem dla duszy, cierpiącej lub atakowanej przez ducha beznadziei, jest – według Ojców Cerkwi, w tym np. św. Izaaka Syryjczyka – cełomudrije. Ale o tym już podczas kolejnej części tego cyklu.
foto: www.sentieicona.it
foto slider: www.pravme.ru