ks. Mariusz Synak

Rozważania o 11 września - Ścięcie św. Jana Chrzciciela


Niedziela, 11 września - dzień, który zdecydowanie skłania do refleksji z kilku powodów. Piętnaście lat temu Nowy Jork, a dokładnie strzelisty kompleks wież Światowego Centrum Handlu oświetlony porannymi promieniami wtorkowego słońca w ciągu kilku chwil znalazł się w centrum uwagi całego świata. Miliony ludzi zadawały sobie pytanie – co się dzieje? Z początku niedowierzanie, mnóstwo niewiarygodnych wręcz informacji i newsów, chaos informacyjny, z gąszczu którego bardzo szybko zaczął wyłaniać się tragiczny i przerażający obraz – podpalone, potem walące się w kłębach pyłu i dymu dwie wieże, wbijające się w nie pełne paliwa – i jak się bardzo szybko okaże – także pasażerów, samoloty. Potem jeszcze zamach na Pentagon i dramatyczny lot 93, który  zakończył się katastrofą na terenie Pensylwanii. Blisko 3 tysiące ofiar. Nagłówki gazet krzyczały: „Świat wstrzymał oddech”, „Po 11 września świat już nie będzie taki sam”, „Wydarzenia, które wstrząsnęły światem”... Tak, bezspornie wydarzenia na Manhattanie z roku 2001 wstrząsnęły światem i jeszcze długo pozostaną w pamięci.

Ale jak długo? Czy tak dogłębnie wstrząśnięty świat na pewno się zmienił?  Owszem, wstrzymał oddech, ale ile można tak trwać, bez oddechu? Trzeba wziąć kolejny i świat właśnie tak zrobił. Proszę nie zarzucać mi obojętności wobec ofiar 11 września, nie o to mi chodzi. Moim zamiarem jest raczej skłonić do refleksji, zadając kilka pytań: kto dziś pamięta lub przynajmniej przejmuje się w jakiś szczególny sposób tragedią 14 milionów ofiar I wojny światowej, po której to wojnie zarzekano się, że (ponieważ była na tyle straszna) kolejnej długo nie będzie? Dlaczego miliony ofiar tak szybko poszły w zapomnienie? Minęło zaledwie jedno pokolenie i wybuchła II wojna światowa, w której (według różnych szacunków) śmierć poniosło pięć – sześć razy więcej ludzi niż podczas Iszej - od 50 do 78 milionów. Przerażający jest sam margines błędu – 28 milionów, których nie można się doliczyć to Węgry, Czechy i Belgia razem wzięte. Czy dziś pamiętamy o nich na tyle, by nie dopuścić do kolejnych wielkich konfliktów? Obawiam się, że w tym przypadku starożytni się pomylili, twierdząc, że „Historia jest nauczycielką życia”, bo nawet jeśli już, to nie dla wszystkich. Smutne to.
 
Na wstępie zaznaczyłem, że 11 września skłania do refleksji z kilku powodów. Przybliżmy kolejny z nich. Dziś chciałbym opowiedzieć o innym dramacie, pamięć o którym funkcjonuje gdzieś na krawędzi naszej świadomości, ale który swą wyjątkowością tłumaczy, dlaczego świat - mimo tak szumnych zapowiedzi po każdej z wielkich tragedii ludzkości - się nie zmieni. A świat się nie zmieni, ponieważ my, ludzie, pozostajemy wciąż tacy sami... No, może nie wszyscy – i o tym dzisiejszy tekst.

Niniejsza opowieść to relacja z wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat, rozgrywających się na kilka lat przed ukrzyżowaniem Chrystusa. Sceną dramatu była położona na szczycie góry Macheront warownia, będąca jedną z siedzib ówczesnego władcy części Palestyny, marionetkowego Heroda Antypasa. Położona na terenie dzisiejszej Jordanii, wzniesiona przez ojca wspomnianego książątka, Heroda zwanego Wielkim (za czasów którego przyszedł na świat Jezus) stanowiła ważny punkt obronny i ośrodek władzy. To tu Antypas wyprawiał swoje urodziny. Które? Trudno dokładnie określić, ale biorąc pod uwagę kilka innych znanych nam faktów, Antypas mógłby świętować swoje półwiecze lub którąś z bliskich mu rocznic. Zabawa trwała w najlepsze, goście bawili się świetnie, słowem sielanka. Pozorna. Wszyscy obecni wiedzieli, że Antypas miał ciężkie dzieciństwo i młodość, cud, że uszedł z życiem. Jego obłąkany ojciec w swym szaleństwie i żądzy utrzymania się przy władzy zamordował nie tylko żydowskie dzieci w Betlejem, ale również nie szczędził swoich własnych. A miał ich wiele, z wieloma żonami: urodzony z czwartego małżeństwa Antypas był przyrodnim bratem uduszonych na rozkaz ojca Aleksandra i Arystobula a także straconego na 4 dni przed śmiercią Heroda kolejnego jego syna, Antypatra. Pana na Macheroncie los oszczędził, może dlatego z taką gorliwością oddawał się uciechom i rozrywkom? Towarzyszyła mu lekko ponad czterdziestopięcioletnia kobieta, wysoko urodzona niewiasta imieniem Herodiada. Ta z kolei była wnuczką drugiej żony Heroda Wielkiego, zamordowanej przez swego męża w 29 roku przed nasza erą. Nawiasem mówiąc, kilka lat wcześniej Herod kazał utopić również jej brata, arcykapłana Arystobula. 

Kim był dla Herodiady świętujący swoje urodziny gospodarz? Trudne pytanie. Z pewnością był jej stryjem, a więc bratem ojca, wspomnianego uduszonego Arystobula. Co prawda przyrodnim, bo z innej matki, ale jednak stryjem. Był również jej szwagrem, a więc bratem męża, Heroda Filipa. Jednak na kilka lat przed opisywaną ucztą oboje najwyraźniej poczuli do siebie, jak to się dzisiaj mówi: „miętę” na tyle mocno, że Herod oddalił swą pierwszą żonę i przygarnął (choć historycy mówią raczej o porwaniu za zgodą porywanej) żonę swego przyrodniego brata do siebie jako własną. Przeprowadziła się do niego wraz z Salome, córką z pierwszego małżeństwa. Ta również była obecna na uczcie i to ona odegrała na niej jedną z głównych ról. Co prawda w opisach owej urodzinowej uczty u ewangelistów dziewczę nie zostało wymienione z imienia, ale historia przyjęła Salome, bazując na relacji żydowskiego historyka, Józefa Flawiusza, który przyszedł na świat zaledwie kilka lat po opisywanych wydarzeniach. 

Sielanka, jak wspomniałem, była pozorna jeszcze z innego powodu: postępek władcy – zamieszkanie z żoną swego żyjącego brata jak ze swoją własną było rażącym naruszeniem nie tylko obyczajów, ale i ówczesnego prawodawstwa. I ucztujący ludzie - jakbyśmy dziś powiedzieli - elity, a więc wielmoże, wysocy urzędnicy, dowódcy wojskowi, przedstawiciele administracji, prawdopodobnie również kapłani mieli tego świadomość. Ale cóż, tańczyli, jak im Antypas przygrywał, więc pozostało im tylko odpracowywanie pańskiej łaski: aktywne sprawianie nastroju sielanki i beztroski, okraszanej pochlebstwami i wyrazami wiernopoddańczego oddania.. Któż chciałby wyjść z szeregu i wytknąć gospodarzowi jego bezprawie? Taki krok mógł kosztować nie tylko utratę przywilejów (to w końcu tylko rzecz nabyta), ale i czegoś o wiele cenniejszego - głowy. Na sali nie było nikogo takiego. A jednak wszyscy ci podpici i rozbawieni goście świetnie wiedzieli, że mimo wszystko na zamku był ktoś, kto okazał się na tyle odważny, że publicznie wytykał ten błąd Antypasowi. I robił to nie za jego plecami, ale prosto w oczy, mówiąc, że to nie jest rzecz dobra, że: „nie godzi ci się jej (tj. Herodiady) mieć”. Wiedząc o tym część gości zapewne cieszyła się w duchu, że znalazł się ktoś, kto publicznie krytykuje Antypasa, drudzy zapewne nienawidzili owego człowieka, ponieważ prócz błędów gospodarza wytykał również ich własne, wołając do nich „plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem? (Łk 3,7)”. 

Twierdza na Macheroncie była bardzo okazałą budowlą, miała wiele pięter. Opisywana uczta okraszona wesołymi krzykami, pełnym zadowolenia gwarem, pobrzękiwaniem mis i kielichów, towarzyszącą temu wszystkiemu muzyką odbywała się w górnej części warowni, natomiast na samym jej dole, w podziemiach, znajdowały się ciemne, złowieszczo głuche, wilgotne lochy. Więziono tam kolejnego z naszych bohaterów. Dziwny był to człowiek. Jehohanan ben Zakerijahu, czyli Jan, syn Zachariasza, rówieśnik i kuzyn Jezusa. Nie był ani przestępcą, ani rozbójnikiem, ani też spiskowcem. Kim więc był? I tu znów odpowiedź nie jest łatwa. To samo pytanie zadawali mu ludzie, próbujący zrozumieć jego przesłanie, gdy zrobiło się o nim głośno, kiedy to św. Jan pewnego dnia wyłonił się z pustyni i pojawił nad Jordanem. Pewnego dnia... Możemy pokusić się o sprecyzowanie. Posłuchajmy św. Łukasza: „Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i Trachonitydy, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza skierowane zostało słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni” (Łk 3,1-2). 

Wydaje się, że najdokładniejszą wskazówką jest pierwsza informacja – w piętnastym roku rządów Tyberiusza. Rzeczony augustus objął stery cesarstwa rzymskiego 18 września 14 roku, więc słowo Boże zostało skierowane do Jana z pewnością po 18 września 29 roku. Posłuchajmy dalszego ciągu relacji św. Łukasza: Gdy Jan wołał: „wydajcie godne owoce nawrócenia!”, „pytały go tłumy: 'Cóż więc mamy czynić?' On im odpowiadał: 'Kto ma dwie suknie, niech [jedną] da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni'. Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: 'Nauczycielu, co mamy czynić?' On im odpowiadał: 'Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono'. Pytali go też i żołnierze: 'A my, co mamy czynić?' On im odpowiadał: \Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie” (Łk 3,10-14). Chciałbym zauważyć, że św. Jan nie oczekuje od swych słuchaczy rzeczy nadzwyczajnych. Nie nawołuje do tego, by wszystko rzucili i udali się na pustynię lub dzień i noc trwali na modlitwie w świątyni w Jerozolimie. Wręcz przeciwnie! Czyńcie to, co czyniliście dotychczas, ale róbcie to uczciwie. Nie oszukujcie, nie uciskajcie, nie wykorzystujcie swej pozycji, pamiętajcie o tych, którzy mają mniej, którzy potrzebują pomocy. Nawrócenie to nie tylko pokuta, to zmiana sposobu myślenia. Tego Bóg chce i takie właśnie było „słowo Boże do Jana”. A słowa Bożego trzeba słuchać bardziej niż ludzi, niezależnie od konsekwencji. 

Jan słuchał bardziej Boga niż ludzi: chrzcząc tłumy publicznie strofował bogatych, groził silnym, ostrzegał nieuczciwych, wytykał możnym, nie oszczędził nawet samego Heroda Antypasa... Jaką mocą to czynił? Co dawało mu tę siłę, czyli najprościej mówiąc – kim był? Sięgnijmy do Ewangelii, tym razem według św. Jana, rozdział 1.: „Kim jesteś? Wyznał wówczas, niczego nie ukrywając: "Nie jestem Chrystusem". Wtedy go zapytali: "Cóż więc? Jesteś Eliaszem?". Odparł im: "Nie jestem". "Jesteś prorokiem?". Odpowiedział: "Nie". Zapytali go więc: "Kim jesteś? [...] Za kogo się uważasz?". Jan rzekł:"Jestem głosem, który woła na pustyni: Wyrównajcie drogę Pana, zgodnie z tym, co powiedział prorok Izajasz" (J 1, 6-8, 19-26). Jan wykazuje się tu ogromną skromnością, ukrywa nawet fakt swej posługi jako proroka. Choć, z drugiej strony, nie do końca, ponieważ kto chce usłyszeć, usłyszy, gdy Jan mówi o sobie: „Jestem głosem....”. Jezus, o przyjściu którego mówi św. Jan, zapyta ludzi o to samo – kim jest ten, który chrzci nad Jordanem? Posłuchajmy fragmentu z Ewangelii św. Łukasza, rozdział 7: „Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: 'Coście wyszli zobaczyć? Proroka? Tak, mówię wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana. [...] I cały lud, który Go słuchał, nawet celnicy przyznawali słuszność Bogu, przyjmując chrzest Janowy” (Łk 7, 24 i n.).

Powróćmy do wydarzeń w twierdzy na Macheroncie. Przypomnijmy raz jeszcze, czym naraził się władcy ten lekko ponad trzydziestopięcioletni mężczyzna, dziwny człowiek pustyni, okryty odzieniem z sierści wielbłądziej i pasem na biodrach. Ewangelista Mateusz odpowiada: „tetrarcha Herod, karcony przez niego z powodu Herodiady, żony swego brata, i z powodu innych zbrodni, które popełnił, dodał do wszystkiego i to, że zamknął Jana w więzieniu” (Mt 3,19). Postępek Heroda – wtrącenie Jana do lochów – przy uważnej lekturze Ewangelii nie wydaje się tak jednoznaczny, jakby mógł się wydać na pierwszy rzut oka. Z jednej strony Antypas „chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka” (jak pisze św. Mateusz, rozdział 14). Z drugiej natomiast strony wiemy, że z pewnością, jak precyzuje św. Łukasz: to „Herodiada zawzięła się na niego i rada byłaby go zgładzić, lecz nie mogła. Herod bowiem czuł lęk przed Janem, znając go jako męża prawego i świętego, i brał go w obronę. Ilekroć go posłyszał, odczuwał duży niepokój, a przecież chętnie go słuchał”. Cóż za dziwna relacja między władcą a więźniem! Czy nie mogło być tak, że Herod, czując szacunek do Jana, na swój sposób zapewniał mu ochronę przed Herodiadą, która „rada byłaby go zgładzić”? Na Macheroncie to on był panem, natomiast na pustyni mogły zdarzyć się różne dziwne a niedobre rzeczy. Tam prorok był dla wszystkich dostępny jak na dłoni, również dla sług Herodiady...

A jednak nieustępliwa niewiasta w bardzo przebiegły sposób dopięła swego. Posłuchajmy relacji św. Marka: „Otóż chwila sposobna nadeszła, kiedy Herod w dzień swoich urodzin wyprawił ucztę swym dostojnikom, dowódcom wojskowym i osobom znakomitym w Galilei. Gdy córka tej Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: 'Proś mię, o co chcesz, a dam ci'. Nawet jej przysiągł: 'Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa'. Ona wyszła i zapytała swą matkę: 'O co mam prosić?' Ta odpowiedziała: 'O głowę Jana Chrzciciela'. Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: 'Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela'. A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę Jana. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce”. Zwróćmy uwagę na wiele mówiące drobiazgi – natychmiast weszła, z pośpiechem prosiła, zaraz mi daj głowę, zaraz też posłał” (Mk 6, 21-28). Pośpiech, sugerujący obustronne napięcie. Kobiety skwapliwie i w pośpiechu wykorzystują chwilę słabości króla, która mimo obietnicy może się szybko skończyć, ustępując rozsądkowi. To samo czyni król, bojąc się, że gdy do głosu dojdzie rozsądek, okaże się władcą słabym i wiarołomnym. Ostatecznie za wszystkie te słabości płaci swą głową św. Jan Chrzciciel.
 
Święty Jan znał swój los. Jeśli był prorokiem, a zdecydowanie nim był, wiedział też, co go czeka. Każdy prorok, posyłany przed nim do ludu Izraela, ginął z rąk owego ludu. Dziwne? A cóż w tym dziwnego? Kto chciałby słuchać o swoich grzechach, błędach, zaślepieniu, gniewie Bożym, nadchodzącej karze? Dlatego głos proroka jest zawsze głosem „wołającego na puszczy”, czyli w starym rozumieniu tego słowa wśród pustyni, pustki. Smutne to i z pewnością nie dodające ducha prorokom, gdy ci wołają na puszczy wśród... tłumów. Czy nie miewają chwil zwątpienia? Niedługo przed śmiercią nasz bohater posłał swoich uczniów do Jezusa, by ci wybadali, czy to na pewno Jezus jest tym, na którego czeka lud Izraela: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” (Mk 7, 19) Czy na pewno Jezus jest tym, któremu przygotował przyjście św. Jan? Dla którego poświęcił swe życie i w imię którego zostanie zgładzony? Nawet w tak wielkiej wierności, jak widzimy, mogą zdarzać się chwile słabości i zwątpienia. Jezus rozwiewa te wątpliwości, odpowiadając uczniom proroka słowami proroków: „Idźcie i donieście Janowi to, coście widzieli i słyszeli: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi” (Mk 7,2 i nn.).

A my? Myślę, że nasze sumienia są rozpięte między Salome a Janem, między Herodem i Herodiadą. To dwa skrajne bieguny naszych dusz. Dobro, uczciwość, wierność prawdzie jakże często ustępuje słodyczy chwili, łatwości wyboru rzeczy co prawda gorszych, ale bardziej atrakcyjnych lub mniej męczących. Między uznaniem odgórnych i fundamentalnych autorytetów a pokusą tworzenia nowych, na nasz obraz i podobieństwo. Jakże wiele ważnych rzeczy w naszym życiu robimy szybko, w pośpiechu, o wielu istotnych rzeczach decydujemy natychmiast, w danej chwili, bojąc się zwłoki, obawiając się, że przyjdzie czas namysłu, rozwagi, opamiętania. Chwilo, trwaj! I prowadzimy swoje małe, prywatne wojny w swych duszach i sumieniach - przebiegłość Herodiady pokonuje rozsądek Heroda, wir uciech Salome skazuje na śmierć wierność św. Jana, duma Heroda zwycięża jego rozwagę. Dlatego, moi drodzy, świat pozostaje taki sam, pełen konfliktów, sporów, wojen, bo każdy konflikt, każda wojna jest tylko powiększeniem, co prawda do ogromnych rozmiarów, ale jednak naszych małych, drobnych osobistych, prywatnych, wewnętrznych wojen i kompromisów sumienia. 

Cóż, na tym wypada zakończyć niniejsze rozważania. Zapamiętajmy, że 11 września to dzień, w którym wspominamy nie tylko wydarzenia z Nowego Jorku, ale wg mnie coś dużo głębszego i o wiele większym znaczeniu – ścięcie św. Jana Chrzciciela. I prawdopodobnie ten jeden dramat budzi w każdym kolejnym pokoleniu niepokój sumienia na tyle duży, że ludzkość, a przynajmniej jej część (a dziś jest nas, prawosławnych na świecie 260 milionów) pamięta go lepiej, niż wielkie tragedie naszych czasów, odchodzące tak szybko do lamusa historii. Nie zapominajmy o nim i my.

foto: za www.skete.com