ks. Aleksander Schmemann

O wierze i niewierze

                                                  O wierze i niewierze


ks. Aleksander Schmemann


Wierzący, niewierzący – jakież to w gruncie rzeczy słowa abstrakcyjne i dalekie! Jak gdyby wierzący był nim cały czas. Jak gdyby niewierzący cały czas żył swą niewiarą. Oto w Ewangelii ojciec chorego dziecka pada do nóg Chrystusowi ze słowami: „Wierzę, Panie, pomóż memu niedowiarstwu” (Mk 9,24), - i w tych słowach zawiera się więcej prawdy o człowieku, głębokiej, autentycznej prawdy niż we wszystkich, jakże dalekich od rzeczywistości, pustych sporach o wierze i niewierze.

Oto w sadzie u arcykapłana apostoł Piotr trzykrotnie wyrzeka się Chrystusa. I Chrystus spojrzał na niego, a wtedy Piotr przypomniał sobie, jak obiecał Chrystusowi umrzeć za Niego. I dalej powiedziane jest o nim, że wyszedł na zewnątrz i „gorzko zapłakał” (Mt 26,75). I w końcu sam Chrystus w przedśmiertnym cierpieniu kieruje do Boga te straszne słowa: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił” (Mt 27,46). I jaką wartość w porównaniu z tymi przykładami mogą mieć wszystkie dowody naukowe? Wierzący w sposób naturalny, jak coś samo przez się zrozumiałego, udowadnia własną wiarę. Niewierzący tak samo cierpliwie i naturalnie udowadnia słuszność swej niewiary. Lecz człowiek wierzący, jeśli tylko jest szczery sam wobec siebie, wie, że zbyt często żyje tak, jak gdyby nie było żadnego Boga, tak często w rozgardiaszu i hałasie życia jak gdyby gubi gdzieś, trwoni swą wiarę. A z kolei w innym, niewierzącym, więcej smutku, więcej tęsknoty za Bogiem, za Światłością i Prawdą, niż w wypełnionym samozadowoleniem wierzącym - faryzeuszu. Dlatego też – w swym ostatecznym, dogłębnym sensie - tak puste, tak bezprzedmiotowe są wszystkie spory o wierze i niewierze. Dlatego, że nigdy jeszcze w nikim nie narodziła się wiara od dowodów i argumentów, nie narodziła się nawet od cudów. Ewangelia pełna jest relacji o cudach
Chrystusa, ale dlaczego stało się tak, że w końcu wszyscy Go pozostawili i zdradzili, a gdy nie było żadnego cudu, gdy porzucony przez wszystkich zmarł na Krzyżu, setnik, który go krzyżował, wykrzyknął; „Prawdziwie, Ten był Synem Bożym” (Mt 27,54).
Przypomina się tu inne biblijne opowiadanie o proroku Eliaszu, któremu było powiedziane, że zobaczy Boga. I najpierw była burza, lecz nie w burzy był Bóg, potem był ogień, lecz w ogniu też Go nie było, a na końcu był, jak to cudownie zostało w Biblii powiedziane: „szmer łagodnego powiewu” (3 Krl 19,12) – i w nim był Bóg. Był, inaczej mówiąc, cichy głos, tchnienie, dotknięcie ludzkiej duszy przez Kogoś i przez coś. Nastąpiło tajemne, mistyczne spotkanie. I o takiej wierze mówi całe chrześcijaństwo. Właśnie w takiej wierze leży jego sens. Nie mówi o huku grzmotu, nie mówi o burzy i nie o ogniu. I dociera ono (chrześcijaństwo) prawdziwie tylko do człowieka, który może – jak to znów powiedziano w Ewangelii – zmieścić, tj. przyjąć do serca tajemnicze słowa: „Duch tchnie, kędy chce” (J 3,8).

Któż jest w stanie usłyszeć niesłychaną wieść o Królu Niebieskim pod postacią sługi, niemożliwe wręcz zwiastowanie o pokornym Bogu? Takie myśli przychodzą do głowy, gdy czytasz i słuchasz sporów wokół religii. Z obu stron dochodzą przechwałki o własnych zwycięstwach i sukcesach, siła przeciw sile, propaganda przeciw propagandzie, nienawiść przeciw nienawiści i w ostatecznym efekcie tak często zło przeciwko złu. Ale przecież całe chrześcijaństwo głosi, przekonuje nas, że złem nie można zniszczyć zła, nienawiścią nie można zwyciężyć nienawiści - wszystko to jest tym światem, o którym już dawno powiedziano, że „leży w mocy Złego” (1 J 5,19). I czy nie pora nam nazywającym samych siebie wierzącymi przypomnieć sobie ten najgłębszy, najważniejszy paradoks chrześcijaństwa, że zwycięża w nim tylko Krzyż, jego niezwyciężona, niedościgniona siła, jego jedyne, wyjątkowe piękno, jego ogarniająca duch głębia. Chrystus nie przyszedł zbawić nas ani siłą, ani efektownym, pozornym zwycięstwem, lecz przykazał nam, abyśmy wiedzieli, jakiego jesteśmy ducha, aby była w nas siła Krzyża. I co jest ogromnie zaskakujące, że nawet teraz wszędzie tam, gdzie trwa walka z religią, tam zwyciężają ci, którzy sile przeciwstawiają tylko prawdę, nienawiści tylko miłość i ofiarę, hałasowi i tarabanieniu propagandy ten sam „szmer łagodnego powiewu”, ciszę i światło prawdziwej wiary. I o to nad zgiełkiem słyszalny jest tylko ich głos, w światłości świeci tylko ich światło, i rzeczywiście, tego światła ciemności nie ogarnąć. Kiedyś Włodzimierz Sołowiow ( ros. teolog, filozof i mistyk XIXw.) napisał książkę pod paradoksalnym tytułem: „Apologia Dobra”. W niej bardzo przejrzyście pokazał, że słabość chrześcijan prawie zawsze polega na tym, że sami nie wierzą w swe dobro i gdy przychodzi czas walki ze złem, przeciwstawiają mu takie same zło, taką samą nienawiść i taki sam strach. Więc przyszedł czas, czas usprawiedliwić dobro - to znaczy ponownie uwierzyć w jego siłę, w jego wewnętrzną Boża niezwyciężalność. Czas światu, który „leży w mocy Złego”, przeciwstawić nie cud, nie autorytet i nie chleb, jak w legendzie o Wielkim Inkwizytorze [1] Dostojewskiego, a ten radosny, wizerunek dobra, miłości, nadziei i wiary, z braku których ludzkość się dusi. I tylko wtedy, gdy sami w sobie usprawiedliwimy dobro i uwierzymy w nie, zaczniemy ponownie zwyciężać.
W te popaschalne dni wciąż jeszcze śpiewa się w Cerkwi: „Chrystus powstał z martwych, zwyciężył śmiercią śmierć i tym, którzy są w grobach, darował życie”. Śmiercią – śmierć, ponieważ Chrystus jeszcze przed zmartwychwstaniem zło największe ze wszystkich – śmierć, zniszczenie, napełnia dobrem, miłością, poświęceniem i dobrowolną ofiarą. Samą śmierć napełnia Życiem i gdy niszczy śmierć, wtedy i tylko wtedy następuje niosący światłość poranek Zmartwychwstania. Wtedy i tylko wtedy tym, którzy oddają Mu całą ziemską miłość i nie mając nadziei na nic podążają do grobu, aby namaścić Jego ciało, wypowiada to jedyne ze wszystkich słów: „Radujcie się!” (Mt 28,9). I od tej chwili rozpoczyna się chrześcijaństwo... O tym myślisz, za tym tęsknisz w nasze dni, w dni przepełnione nienawiścią, strachem i podłością.


    1. Legenda o Wielkim Inkwizytorze – fragment powieści Fiodora Dostojewskiego „Bracia Karamazow”.



Tłum. z ros. ks. Mariusz Synak