ks. Leonid Cypin
Chore dzieci nie rodzą się bez powodu
Chore dzieci nie rodzą się bez powodu
ks. Leonid Cypin
30 października br. odszedł do Pana duchowny diecezji berlińskiej, ks. protojerej Leonid Cypin. Zmarł po długiej i ciężkiej chorobie. Przypominając osobę niedawno zmarłego o. Leonida publikujemy jego opowiadanie o tym, jak jego rodzina żyje ze swoim synem, cierpiącym na zespół Downa.
[Ojciec Leonid urodził się w Kijowie w 1945 roku. W 1968 ukończył wydział fizyki Uniwersytetu Kijowskiego ze specjalnością "fizyka teoretyczna". Autor szeregu wynalazków, opublikował ponad czterdzieści prac z dziedziny psychologii, fizjologii, biocybernetyki, materiałoznawstwa, rentgenometalofizyki, elektroniki, automatyki. Od roku 1995 o. Leonid pracował na parafiach w Niemczech Zachodnich. Tam kontynuował pracę naukową, lecz już na styku fizyki i teologii - przyp. tłum.]
Kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli dziecko, dotknięte zespołem Downa, było nam bardzo ciężko. Wciąż tylko słyszeliśmy: "Oddajcie", "Oddajcie, oddajcie...". Ale dokąd mielibyśmy go oddać? Nie było przedszkola, a w internacie takie dzieci nie dożywają szesnastu lat...
I to był główny powód, dla którego znalazłem się w Niemczech. A tam sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Tam inaczej patrzą na to, gdy rodzi się chore dziecko. W Niemczech chorobę rozpatruje się jak skutek sytuacji społecznej. Przecież przyczyny takich chorób są wszystkim znane. W jakim wieku kiedyś wychodzono za mąż? W wieku lat osiemnastu, dziewiętnastu, dwudziestu. Dziś wychodzi się za mąż po trzydziestce, a dodatkowo jeszcze weźcie pod uwagę życie w rozpuście, atmosferę rozpusty, "frojndszaftu", w której żyje 90% młodzieży, gdy kończą swą edukację w wieku 27 lat. Dlatego obserwujemy te choroby genetyczne.
Gdy [w Niemczech - przyp. tłum.] rodzi się chore dziecko, społeczeństwo troskę o nie przejmuje na siebie. W każdym, najmniejszym nawet miasteczku, znajdują się specjalistyczne szkoły, gdzie takie dzieci wychowuje się zupełnie bezpłatnie. Obok domu dzieciaczka zatrzymuje się autobus, odwozi go do szkoły. Tam, w Kijowie, wszystko było strasznie dramatyczne. Powinienem był trzymać mocno syna za rękę, a jeśli już się wyrywał, to włączał "piąty bieg" i można było go dogonić tylko z pomocą milicji. Można było go utrzymać tylko w domu lub latem na daczy (pod warunkiem, że dacza była "zabarykadowana").
Dziecko z zespołem Downa wymaga od wszystkich członków rodziny kolosalnej pracy wewnętrznej: przecież jest to żywy człowiek i trzeba go jakoś zaakceptować. W Niemczech za nasze dziecko wzięli się fachowcy i już po upływie roku zobaczyliśmy efekty: zaczął chodzić, trzymając się za rękę, zaczął wchodzić do sklepu i rozpoczął próby nawiązywania kontaktów. A kiedy otrzymaliśmy zaproszenie na urodziny od innego, podobnego chłopca, po prostu się rozpłakaliśmy. Jak się okazało, takie dziecko jest członkiem społeczeństwa, może utrzymywać kontakty. Mój syn cierpi na ciężką formę porażenia, ale są różne stopnie choroby i w Niemczech ludzie z zespołem Downa mają możliwość pracy. Tam okazują się być członkami społeczeństwa, pracują w jakiejś fabryce, tak samo, dokładnie tak samo wsadzają je w autobus, przywożą do pracy, odwożą do domu. Wszystko to finansuje społeczeństwo.
Zaproponowano nam internat dla syna, mówiąc: "Przecież nie jesteście wieczni, będziecie go zabierać na wolne dni, w dodatku jemu nie będzie tak ciężko". I tu już przed wyborem stanęła cała nasza rodzina. Mój trzeci syn powiedział: "Nie, nie, nie. Tato, nie martw się, żadnego internatu, wezmę go do siebie. Jak długo ja będę żył, tak długo on będzie mieszkał u mnie".
On jest naszą gwiazdeczką przewodnią. Jest to dobry, rozgarnięty chłopczyk. Tak, on nie jest taki, jak wszyscy. Tak, nie otrzyma wykształcenia. Ale jest człowiekiem. I to jest najważniejsze. I nie rozumiem, na jakiej podstawie miano by go zabić? Czy tylko dlatego, że jest inny, nie jest taki, jak wszyscy? Jeszcze w Kijowie, w rodzinie jednego dobrego lekarza przyszedł na świat syn z mózgowym porażeniem dziecięcym. I potem, gdy po wielu latach spotkaliśmy się, siedzieliśmy za stołem i rozmawialiśmy, jego żona powiedziała: "Nasz Miszeńka to szczęście dla naszej rodziny. Szczęście! On sprawił, że nasze dusze zmiękły. Zmiękczył naszą duszę, jej złość, rozdrażnienie i formalizm".
Chore dzieci nie przychodzą na świat bez powodu. Najprostsze wyjście to zabić je w łonie matki i powiedzieć: "A my jesteśmy wszyscy zdrowi. I wszystkim nam dobrze się powodzi". Dotyczy to nie tylko mojej rodziny, całe społeczeństwo powinno odbierać chorobę takich dzieci jako rezultat własnego grzechu, jak skutek zła, w którym świat jest pogrążony, i wychowując takie dzieci starać się to zło i tę grzeszność przemóc.
Jednocześnie, jeśli pójść łatwą drogą, jak to robią, między innymi we Francji, to doprowadzi to do eskalacji zła w społeczeństwie, a skutki tego będą tragiczne.
W Rosji w związku z rozwojem technicznym w dziedzinie medycyny pytania te niedługo również zaczną być stawiane.
Na podstawie: http://kiev-orthodox.org/site/family/2365/
tłum. ks. Mariusz Synak