ks. Mariusz Synak

Modlitwa św. Efrema Syryjczyka część I


W niniejszym i kolejnym tekście jak bumerang powróci temat, który już niegdyś poruszaliśmy, ale w kwestii którego– jak pokazuje życie – wraz z upływem lat, wirem wydarzeń, osób, miejsc i idei wciąż i wciąż mają prawo pojawiać się nowe wiadomości, przemyślenia i wnioski. Czy słuszne i właściwe – to już nie mi oceniać. Natomiast fakt, że takie refleksje w ogóle się pojawiają, jest - według mnie - rzeczą dobrą i naturalną. Bo jakże miałyby się nie pojawiać, kiedy tekst, który stanowi kanwę dla dzisiejszych rozważań, w czasie Wielkiego Postu rozbrzmiewa w cerkwiach po kilka razy dziennie, za wyjątkiem sobót i niedziel? Mam na myśli króciutką modlitwę, przypisywaną św. Efremowi Syryjczykowi, świętemu z IV wieku. Wszystkiego trzy zdania, przyjrzyjmy się tekstowi:
„O Panie i Władco życia mego, nie daj mi ducha lenistwa, zniechęcenia, pożądania władzy i próżnych słów.
Daruj zaś słudze Twemu ducha czystości, pokory, cierpliwości i miłości.
O Panie, Królu, pozwól mi widzieć moje grzechy i nie osądzać brata mego, albowiem błogosławiony jesteś na wieki wieków. Amen”.

Tekst już na wstępie rodzi całe mnóstwo pytań. Pierwsze z nich to kwestia tłumaczenia. W poprzednich rozważaniach, poświęconych św. Efremowi (Wielki Post – św. Efrem Syryjczyk), poruszyłem już ten problem, ale warto wspomniane rozważania uzupełnić. Tekst modlitwy św. Syryjczyka powstał w IV wieku w języku syryjskim, ale niestety nie dotrwał do naszych czasów. Natomiast bardzo wcześnie, bo praktycznie z chwilą powstania, został przełożony na grekę. I ta wersja modlitwy różni się od znanej nam i wykorzystywanej przez Kościoły prawosławne o tradycji słowiańskiej. Natomiast tradycja słowiańska z kolei zna kilka wariantów tego tekstu, ale nie chcąc wgłębiać się w szczegóły zatrzymam się przy jednej tylko kwestii. 

Na wstępie chciałbym zwrócić uwagę na inną rzecz. Otóż, modlitwa dotyczy kwestii związanych wyłącznie ze sferą ducha! Panie, zabierz ode mnie (i tego brzmienia będę się trzymał, o czym nieco później) ducha takiego i takiego, daruj zaś ducha takiego a takiego. Nie daj mi osądzać bliźniego, daj widzieć moje własne słabości. Ani słowa o przysłowiowym chlebie ani o innych rzeczach, jakże potrzebnych do życia! Przecież nawet klasyczna modlitwa, jaką Jezus pozostawił swoim uczniom - „Ojcze nasz” - zawiera prośbę o chleb! W cerkwiach, podczas liturgii, słyszymy wiele tekstów, kierujących nasze prośby w stronę spraw doczesnych – odpowiedni, sprzyjający klimat, pogodę, obfitość plonów ziemi, pomyślność, zdrowie, modlitwy w wielu intencjach... A tu – wyłącznie duch. Jak to rozumieć? Okres Wielkiego Postu właśnie tym się różni od reszty kalendarza, że stara się oderwać naszą uwagę od spraw materialnych, zaleca – jeśli nie zupełne oderwanie się, to przynajmniej w jakiejś mierze uniezależnienie się od nich. Czy nie to samo widzimy podczas liturgii eucharystycznej? Mniej więcej w połowie nabożeństwa słyszymy tzw. Pieśń Cherubinów, zachęcającą nas, byśmy: „wszelką odrzucili teraz życia troskę”. Pozostawmy rzeczy przyziemne, zmartwienia, ciężary, problemy, bowiem nastaje czas wewnętrznego skupienia i napięcia, gdy modlitwy i czynności liturgiczne zaczynają wznosić się do wyżyn tylko i wyłącznie ducha. Zabrzmi co prawda jeszcze modlitwa „Ojcze Nasz”, ale chleb, o którym mowa w tekście, to w tym rozumieniu przede wszystkim Chleb eucharystyczny. Teraz w ekteniach już mowa o zbawieniu, o wybaczeniu grzechów, życiu i śmierci w pokucie, o łasce przystąpienia do tajemnicy Ciała i Krwi Pańskiej o odpowiednich stanach ducha. A cóż może oznaczać samo słowo – duch? Jak można zmagać się z czymś, czy prosić o coś, czego nie widać? Jaką wówczas mamy mieć motywację do takich zmagań czy próśb? 

A jednak... Duch to pewien nastrój, dążenie, skłonność, atmosfera. A te można czuć, ich owoce są jakże dostrzegalne. Jak dobrze przebywać blisko człowieka, od którego emanuje duch spokoju, dobroci, łagodności... Jak szybko uciekamy od ludzi, od których emanuje duch agresji, nieczystości, rozwiązłości, pogardy... Ale wg mnie dotyczy to nie tylko ludzi. Mam tu na myśli klasyczny genius loci, czyli duch miejsca – choć nie jest to pojęcie chrześcijańskie, to jednak musi w sobie zawierać jakąś treść. Jakże inny duch, czy też nastrój, panuje w cerkwi, a na ile odmienny np. w gwarnej galerii handlowej. Przecież w tak modnych dziś galeriach człowiek nie wiedzieć czemu już na wejściu czuje się obywatelem lepszej rzeczywistości. Ile zadowolenia sprawia przechadzanie się wśród tej niezliczonej ilości atrybutów dobrobytu – to może być moje i to również, a to już mam, to kupię jutro.... A tym nasycę sobie oczy, tego dotknę... I rośniemy jeśli nie w pychę, to przynajmniej w jej uboższą krewniaczkę – dumę. Natomiast wejście do cerkwi już na wstępie porządkuje hierarchię wartości. 

Ale zakończmy te nasze zakupy i powróćmy do tekstu. Zacznijmy od ducha prazdnosti, czy też może lepiej próżniactwa. Ale co dziś rozumiemy pod próżniactwem? Oczywiście - leniuchowanie, nieróbstwo, często pasożytnictwo społeczne, prowadzenie bezczynnego życia. Bez wątpienia taki brak działania to nieszczęście. I ludziom, mniej lub bardziej świadomie rezygnującym z podejmowania działań czy wysiłków, bardzo trudno pomóc. Po części może to być wypadkowa ich sytuacji społecznej – zniechęcenia, ale mimo wszystko jest to stan dla człowieka destrukcyjny. Ale to chyba nie o nas mowa! Przecież nie można tego o większości z nas powiedzieć! Życie mija nam w ciągłej walce o byt, w działaniach, mających zapewnić nam i naszym najbliższym przysłowiowy kawałek chleba i dach nad głową. Staramy się odpowiadać pewnym standardom, poziomowi, swej klasie społecznej. W końcu idziemy noga w nogę z większością, kierując się wytycznymi mody, czasów, nakreślonych celów i oczekiwań. Nie, my nie próżnujemy. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że nawet nie mamy czasu na odpoczynek. Niekiedy nawet brak nam sił, by zacząć kolejny dzień. Nie jest tak? Oczywiście, że jest.
A jednak można tu zadać kilka pytań. Na co są skierowane nasze wysiłki, które wymagają tak wiele czasu i energii? Większość z nich przeznaczamy na to, by żyło nam się lepiej. I nieważne jest, czy komuś żyje się dobrze, a chciałby żyć lepiej, czy też komuś żyje się źle, a chciałby choć odrobinę poprawić swój los. Nie chcąc nikogo krzywdzić mogę chyba uogólnić – staramy się po pierwsze zapewnić i po wtóre polepszyć swój byt. A ten ponoć – pozwolę sobie zacytować klasyka gatunku, Marksa – ma „kształtować świadomość”. Czy rzeczywiście kształtuje? Lech Janerka w jednym ze swych tekstów nakreślił obraz takiego nieszczęśnika, próbującego „polepszać swój byt i kształtować swą świadomość”, posłuchajmy: „Pracował dzień i noc, i nie miał czasu spać. Nie wiem, czy umiał jeść. Palił i pił. I zmarł”. I tyle. Smutne, ale prawdziwe. 

Czy nie zauważamy, że dar życia jest (a przynajmniej daje szansę, by być) czymś więcej niż tylko koniecznością lub sposobnością do uwijania się – tu użyję języka ewangelicznego z przypowieści o Marcie i Marii – wokół rozmaitych trosk i niepokojów? (por. Łk 10, 38-42). Czy nie czujemy, przynajmniej na Paschę, przeżywając triumf Bogoczłowieka Jezusa, że – i znowu sięgnę po klasyka, tym razem (jeśli można się tak wyrazić) „z innej parafii”, Maksyma Gorkiego - „Człowiek - to brzmi dumnie”? Czy nie dostrzegamy, przeżywając cały tragizm Wielkiego Tygodnia, że to dla nas Chrystus wydał się na mękę? Czy na pewno napełniamy nasze życie jakąś wartościową, godną tej ofiary, treścią? Czy na pewno posiadając więcej będziemy bardziej świadomi, skorzy do refleksji, rozważań, poszukiwań w sferze już nawet nie ducha, nie duszy, ale przynajmniej kultury czy rozwoju intelektualnego? Czy te wszystkie wysiłki, by żyło nam się lepiej, sprawią, że sami staniemy się lepsi? Mądrzejsi, szlachetniejsi, ofiarniejsi, uczciwsi, bardziej otwarci na bliźnich... Jeśli nie stajemy się lepsi, to musimy zdać sobie sprawę, że... marnujemy swe życie. Natura nie lubi pustki. Jeśli nie pracujemy nad napełnianiem swego życia treścią dobrą, wartościową, to możemy być pewni, że miejsce, przeznaczone dla owych treści bardzo szybko zajmą rzeczy przypadkowe, przyziemne, takie, które same bardzo łatwo wnikają do wnętrza człowieka. Dokładnie tak, jak chwasty. Nad uprawą, aby wydała plon, trzeba się napracować, natomiast chwasty wyrosną same, nie pytając nas o zgodę, ale też (o dziwo!) nie wymagając żadnego nakładu sił. Pogrążając się w duchowym lenistwie żyjemy więc na próżno. A czemu?

Pozwólcie mi na jeszcze jeden cytat: „Życie dane jest  człowiekowi raz i trzeba przeżyć je tak, aby nie płonąć ze wstydu za lata przeżyte bez celu”. Starsi Czytelnicy z pewnością połączoną zapewne ze zdumieniem rozpoznają złotą myśl Konstantina Ostrowskiego, autora „Jak hartowała się stal”. Choć należał do obozu głosicieli ideologii przeciwnej, a później wręcz wrogiej chrześcijaństwu, w tym zdaniu znakomicie sprecyzował wartość daru ludzkiego życia. Lata przeżyte bez celu to lata spędzone na bezowocnym, a więc próżnym jego przeżywaniu. „Panie, nie daj mi” (lub też „Panie, zabierz ode mnie” – otżeni ot menie, jak czytamy w starszej wersji tej modlitwy, wydanej w Liturgikonie Kijowskim w 1639 roku) zabierz ode mnie ducha takiego życia przeżywanego na próżno, w duchowym lenistwie. Ale aby taka modlitwa była szczera i owocna, musimy dorosnąć do świadomości, że bardzo często życie przepuszczamy jak wodę przez palce. Święty Paweł, mając świadomość tego przemijania dni radzi nam, byśmy dobrze „wykorzystywali czas, bo dni są złe” (Ef. 5, 15). Bądźmy uczciwi chociaż wobec samych siebie – czy na pewno żyjemy życiem, które nas satysfakcjonuje? Czy na pewno wykorzystujemy nasze siły, czas, talenty i możliwości we właściwy, twórczy sposób? Ile posiadamy rzeczy, zdobycie których kosztowało nas niemało czasu i wysiłku, i które w konsekwencji nie są nam potrzebne? Na kupno których nieodwracalnie poświęciliśmy jakąś część naszego życia? Pralkę wyrzucamy często nie dlatego, że nie da się jej naprawić, lecz dlatego, że pojawił się nowy, lepszy model. Lodówka, telewizor, mnóstwo gadżetów agd i domowej elektroniki to dokładnie ta sama pieśń. Rosnące w zastraszającym tempie hałdy na wysypiskach dość gruntownie potwierdzają ten fakt. Cóż, ktoś może powiedzieć – moje życie, mój problem. Nie księdza to sprawa i niech ksiądz pilnuje swoich interesów, i rozgrzebuje własne problemy, których ma sporo. Oczywiście. Prawo każdego. Sam czuję, że trochę przesadziłem z tymi pytaniami i natarczywością, i czytając ten tekst w trakcie jego powstawania złapałem się na pewnym oporze wobec nich, a nawet lekkim rozdrażnieniu... Rzeczywiście, co komu do tego? A jednak proszę pozwolić mi zadać jeszcze jedno, ostatnie w tej kwestii pytanie: dlaczego codzienne medialne bombardowanie pustymi, bzdurnymi, kradnącymi nasz czas, uwagę i prąd ofertami kredytów, pigułek, wody mineralnej i Bóg wie jeszcze czego nie drażni nas tak, jak kilka prostych pytań stawianych raz na kilka lat? 

I o tym natłoku zajęć wspomina wersja grecka tekstu św. Efrema – Panie, zabierz ode mnie ducha próżniactwa, niechęci do wysiłku, do pracy, do działania (po grecku argija), ale uwolnij, czy może ustrzeż mnie również - uwaga! - od ducha wysiłków nadmiernych, chaosu zajęć, działań, wiru spraw (periergija), w których można przegapić to, co dla człowieka jest rzeczywiście istotnie, jak stwierdza Jezus w cytowanej już przypowieści o gościnie w Betanii – tego jednego, czego człowiekowi potrzeba (por. Łk 10,42). Dokładnie tak, jak już to powiedzieliśmy nieco wcześniej. 
A co my możemy na to odpowiedzieć? Co – posłużę się językiem Ewangelii – powiemy sami o sobie (por. J 1,22)? Przecież jesteśmy „w porządku”, duża część z nas chodzi na liturgie, czasem damy na tacę, wypełnimy zalecenia i obrzędy. A jednak czujemy, że za tym światem obrzędowości i przepisów może istnieć inny świat, szlachetniejszy, pełniejszy (tak, to dobre słowo w kontekście pustki), ale mówimy – to nie dla nas. To nas przerasta. Nie chcemy być świętymi, przecież nie musimy nimi być. Bez przesady, to nasze życie. Nasze własne.

Powróćmy do modlitwy św. Efrema: „Panie i Władco życia mego”. Czy nic nas tu nie uderza? Panie życia mego... Jakże celna i rozwiązująca kwestię władania swym życiem synteza – Panie życia mego! A my z lubością podkreślamy fakt: moje życie, moje prawo. Ale wówczas prawie automatycznie następuje dalszy ciąg takiej postawy: Twoje życie, twoje zmartwienie. Jego życie, jego problem... To nie jest dobra gramatyka. Owszem, życie należy do mnie, ale jest Ktoś ponad nim, Ktoś, kto mi je dał, Ktoś, kto w odpowiednim czasie zabierze ten dar z powrotem. Kiedy? Tego nie wiemy i prawdopodobnie dlatego boimy się śmierci. I tu raczej nie ma tzw. mocnych. Czy ktoś z nas mógłby z czystym sumieniem za świętym Pawłem powtórzyć u schyłku swych dni „Dobrą walkę stoczyłem, bieg ukończyłem, wiarę zachowałem (II Tym.4,7)? Być może nie, ale możemy przynajmniej się starać, a dobry Bóg, jak wiemy z Mowy Katechetycznej na Paschę, przypisywanej św. Janowi Chryzostomowi: „zamiary wita i wysiłki szanuje, i chęci pochwala”.
 
Człowiek potrafi odrzucić istnienie Boga ponad sobą, wykreśla Go ze swojej świadomości, z myśli, z życia. Wówczas istnieje ogromne ryzyko, że sam mniej lub bardziej świadomie zajmie Jego miejsce. Posłuchajmy krótkiego tekstu, fragmentu IV pieśni Wielkiego Kanonu Pokajannego autorstwa św. Andrzeja, arcybiskupa Krety. Poemat ten, jakże odpowiedni dla naszych rozważań, czytany jest kilkakrotnie w czasie Wielkiego Postu: „Bożkiem się stałem dla siebie samego skaziwszy duszę swą żądzami, lecz w pokajaniu przyjmij mnie, Miłosierny, i wezwij do poznania prawdy, abym nie stał się zdobyczą i pokarmem wroga.” Żądze, którym pozwalamy kiełkować w duszy sprawiają, że popadamy w pychę i wówczas rzeczywiście nie dostrzegamy ponad sobą i poza sobą nikogo i niczego. To siebie stawiamy w centrum wydarzeń, wszystko ma dziać się wokół nas i dla nas. To my stanowimy wówczas prawo i definiujemy wartości. Ale to tylko pozór, iluzja samodzielności, bowiem wówczas stajemy się, jak mówi tekst: „zdobyczą i pokarmem diabła”, gdyż „nie znamy prawdy” o sobie.
 
„Panie i Władco życia mego, zabierz ode mnie ducha duchowego lenistwa, duchowego zniechęcenia, pożądania władzy i próżnych słów”. Tak też można przetłumaczyć pierwsze zdanie modlitwy św. Syryjczyka, bazując na wersji cerkiewno-słowiańskiej. Żeby prosić Boga o zabranie jakiejś przywary, odjęcie jakiegoś defektu, trzeba najpierw je w sobie dostrzec. Aby próbować je w sobie odszukać, trzeba zacząć wnikać w siebie. Nie bójmy się tego. Przecież, gdy udajemy się do lekarza, ile wstydliwych tematów poruszamy? Ile niezręcznych symptomów wymieniamy? Na ile czasem bardzo krępujących pytań udzielamy odpowiedzi? Im więcej szczerości wykażemy wobec terapeuty, tym większa szansa na oczekiwany efekt leczenia. Przecież każdemu z nas dokuczają choroby ciała. Boli jakiś narząd, rana, coś nas trapi, sprawiając ból czy przysparzając zmartwień. Dusza również jest podatna na choroby i boli co najmniej tak samo, a często nieporównywalnie bardziej, ale fakt, że czasem tego nie odczuwamy bierze się stąd, że nie potrafimy tego bólu umiejscowić bądź zdefiniować. Choroby duszy potrafią być znacznie bardziej subtelne i zawoalowane, trudniej do nich dotrzeć i ciężko rozpoznać. Tu podstawą dobrej, rzetelnej terapii również jest szczerość. Za to cena, jaką możemy zapłacić za niepodjęcie leczenia czy też leczenie tylko powierzchowne, jest o wiele wyższa. Przytoczmy dwa fragmenty z Ewangelii św. Mateusza: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą.” (Mt 10, 28). „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? Albo co da człowiek w zamian za swoją duszę?” (Mt 16,26). Nic dodać, nic ująć.

Koniec części I. 
ks. Mariusz Synak, Słupsk
kwiecień 2016
foto slider: ps_po.pl