ks. Mariusz Synak

Modlitwa św. Efrema Syryjczyka III cześć - o pożądaniu władzy

Wersja audio:
część I O duchowym lenistwie/prazdnosti  ks. Mariusz Synak: Modlitwa św. Efrema I
część II o duchowym zniechęceniu/unyniju  ks. Mariusz Synak: Modlitwa św. Efrema II
część III O pożądaniu władzy/liubonaczaliju   ks. Mariusz Synak: Modlitwa św. Efrema III
 
 

Czas Wielkiego Postu to okres nowych wyzwań, ale też szans i możliwości. To wyszukiwanie w sobie słabości i walka z nimi. Czytana w czasie postu modlitwa św. Efrema Syryjczyka ma za zadanie pomóc nam w tych wysiłkach. Dla porządku przytoczmy jej robocze tłumaczenie: „O, Panie i władco życia mego, zabierz ode mnie ducha duchowego lenistwa, duchowego zniechęcenia, żądzy władzy i pustych słów. Daruj zaś Twemu słudze ducha pobożnej mądrości, mądrej pokory, cierpliwości i miłości. Tak, Panie, pozwól mi widzieć moje grzechy i nie osądzać brata mego, albowiem błogosławiony jesteś na wieki wieków. Amen.”

 O duchowym lenistwie (prazdnosti) i duchowym zniechęceniu (unyniju) już mówiliśmy (patrz wyżej). Dziś kolejna nasza przywara – pożądanie władzy, a szerzej mówiąc zaszczytów, przywilejów, godności, wyższości nad innymi, prawa do bycia panem losu nie tylko swego, ale i innych. Ale przecież szukanie zwierzchności, pierwszeństwa, szacunku, bycia lepszym od innych to jeszcze nic złego. Jest to zupełnie naturalne pragnienie człowieka jako istoty społecznej. Rywalizacja, samodoskonalenie, podnoszenie kwalifikacji, uczestnictwo w konkursach, olimpiadach, zdobywanie kolejnych stopni mistrzowskich to dążenie pozytywne, a jakże! Wytyczanie celu i jego mozolna realizacja tylko pomaga człowiekowi nabywać pozytywne cechy charakteru – wytrwałość, konsekwencję, usilną pracę nad sobą, dyscyplinę. Takie - nazwijmy je – „sportowe” podejście do życia daje zasmakować słodyczy sukcesu, ale i uczy znosić gorycz porażki, a przez to kształtuje i szacunek do bliźniego... A co z „niesportowym” podejściem? Z chwilą, gdy motywacją staje się pycha, egoizm i chęć dominacji, w dodatku połączona z brudnymi środkami realizacji swego celu, przestaje być ona dla człowieka pozytywną. Staje się żądzą, pragnieniem, namiętnością gubiącą jego duszę i niosącą olbrzymie zagrożenie dla innych.

Na wstępie postawmy pytanie – czymże jest władza, że tak wielu od tak dawna z tak wielkim wysiłkiem pragnie ją zdobyć? Władza to przywilej kierowania innymi, podporządkowania sobie innych, prawo wpływu, kształtowania życia jednostki, rodziny, grupy, środowiska, społeczeństwa, nie zawsze zgodnie z wolą rządzonych, za to zawsze zgodnie z wolą rządzących. Władza działa jak narkotyk – bardzo szybko uzależnia, potem chce się już tylko więcej i więcej. Te same żądze każą jednym z taką gorliwością utrzymywać, a innym zdobywać władzę. Zapominamy, że minister po łacinie to nie ten, komu kłaniają się w pas i nad kim trzymają parasol, kto może traktować resztę z tzw. góry, ale ten, który służy. Że władza to ciężkie i odpowiedzialne brzemię, służba. Czy jestem naiwnym optymistą? Śpieszę wyjaśnić - nikt chyba nie będzie wymagał od naszych przedstawicieli w tzw. kręgach, by byli sługami, ale możemy chyba oczekiwać od nich pełnienia służby uczciwej, służenia swym darem, talentem, z powodu którego zostali wybrani?

Cóż, ktoś mógłby powiedzieć, że to sprawa ogólnonarodowa i nie mamy na nią (jako jednostki) istotnego wpływu. Tak było, tak jest i tak będzie. Racja. Ale przecież naród składa się z jednostek, nie tak? Partia polityczna składa się z poszczególnych członków, nie tak? Wydaje mi się, że wszystkie te działania, nazwijmy je umownie „apetytem na władzę” niezależnie od ich skali są odbiciem problemów jednostki. Każdy z nas, jako jednostka, jako osoba, jako człowiek nosi w sobie małego tyrana i od okoliczności zależy, czy owo ziarenko uzyska szanse na realizację, czy nie. Wielcy tyrani nie wzięli się z powietrza, po prostu ich cechy znalazły podatny grunt i warunki rozwoju, wydając w efekcie zatrute owoce, które do dziś budzą lęk i przerażenie. Nie oznacza to, że mamy negować władzę w ogóle, absolutnie nie. Władza to Boski porządek świata: „wszelka władza pochodzi od Boga”, jak pisze św. Paweł w Liście do Rzymian (13,1). Oczywiście, nie oznacza to, że wszelka władza jest dobra, oznacza to tylko, że sama instytucja władzy jest odbiciem pewnego porządku, nadającemu już Adamowi w Raju pierwszeństwo nad całym stworzeniem. Ale władzę trzeba dobrze rozumieć – to nie przywilej, nie poczucie wyjątkowości, lecz ciężar i ogromna odpowiedzialność. Społeczeństwo bez władzy to chaos, ale chora władza to dyktat, tyrania, despotyzm, totalitaryzm. Jeśli byśmy o tym pamiętali, nasze społeczeństwo funkcjonowałoby dużo spokojniej.

Dlaczego nie pamiętamy? Bo nie uważamy tego za problem, a jeśli nawet, to nie dostrzegamy tego problemu w nas samych, co najwyżej w innych, w zależności od naszych sympatii społecznych czy politycznych, a więc subiektywnie. A jeśli spróbować podejść do tego z innej strony? Podstawą takiego podejścia jest do bólu uczciwe spojrzenie na siebie samego. Święty Efrem widział taką słabość w sobie i prosił Boga, by ją od niego zabrał: „ducha pożądania władzy zabierz ode mnie”. Trzeba tu wiedzieć, że ów niecny duch ma wiele twarzy. Grecy nazwali go: „filarchija”, czyli dążenie, pragnienie być podstawą, zasadą, początkiem. Nie tylko dla siebie, nie tylko dla innych, ale nawet dla żywiołów, przyrody i całego Kosmosu. Dla przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. To ja jestem w centrum wszystkiego, to ja władam wszystkim i wszystkimi. Wszystko jest, a przynajmniej być powinno, zależne ode mnie. Brzmi być może mocno przesadnie, ale jak wspomniałem wcześniej, wszystko jest kwestią skali zjawiska i możliwości realizacji. 
Na podwórku bawi się grupka dzieci. Cicho, spokojnie, radośnie. Nagle jedno z nich zaczyna krzyczeć: „To mnie macie słuchać, to ja mówię, kto i co ma robić. Nie wy, tylko ja!” Abstrakcja? Skądże znowu! Czy dziecko nie kopiuje zachowania starszych? Zapewne tak. Nauczyło się już tego na pamięć i po prostu odtwarza. Albo też ma takie skłonności i nie są one korygowane przez rodziców: „Moje dziecko jest najmądrzejsze i najzdolniejsze, więc dlaczego nie miałoby tak postępować? Ma do tego prawo”. Abstrakcja? Skądże znowu! 

Cóż, już niegdyś Friedmann i Kofta, owi nieodżałowani „Fachowcy” twierdzili, że „ludzie dzielą się na tych, którzy dzielą i którzy są przydzielani”. Niestety, dziś coraz większa część dzieci jest wychowywana jak należąca do grupy mającej dzielić, co każe spoglądać w przyszłość z dużą troską o to, jak za lat dziesięć – dwadzieścia będzie wyglądać walka o władzę na wszelkich jej poziomach. Tortu tyle samo, ale liczba chętnych do dzielenia rośnie lawinowo. Przesadzam? No to zastanówmy się wspólnie: dlaczego dziś często nauczyciel musi tłumaczyć się przed rodzicem, czemu postawił „tylko” czwórkę, nie szóstkę? Przecież „dziecko jest zrozpaczone i czuje tu straszną krzywdę”. Przecież od małego wmawia mu się, że wszystko, co robi, jest najlepsze. Dlaczego to nauczyciel musi (choć nie bardzo mu już wolno) korygować braki w wychowaniu, pokazując dziecku, że w życiu może je spotkać (i z pewnością nie raz spotka) obiektywna lub nawet krzywdząca jego rozdmuchane ego, ocena? Czy to nie rodzice, a szerzej rzecz ujmując dorośli, nie powinni, nie mają prawa czy wręcz obowiązku kierować w jakiś (każdy na swój) sposób rozwojem dziecka? Pani w przedszkolu na swój sposób (jesteś taki, jak inne dzieci), dozorca w bloku na swój (nie pluj na schodach, bo sam je wymyjesz), przechodnie na ulicy na swój (chłopczyku, podnieś swój papierek po batoniku i wrzuć go do kosza)... Jesteśmy członkami jednego społeczeństwa, jednej wielkiej rodziny, żyjemy w jednym kraju, leży nam wszystkim na sercu jego dobro. To przecież nasi przyszli lekarze, nauczyciele, murarze, księża, prawnicy, policjanci, ministrowie, prezydenci i prezesi...

Będąc niegdyś uczniem jednej z wielkich podstawówek pamiętam sytuację, gdy naszym utrapieniem był jeden malec, którego ulubioną rozrywką było stanie na najwyższym piętrze i plucie na przechodzących schodami poniżej. Rozmowy z chłopcem nie dawały efektu, rodzice również niespecjalnie angażowali się w rozwiązanie problemu. Na szczęście cała ta nieprzyjemna sytuacja nie trwała długo – w chwili, gdy po raz kolejny uczeń zabrał się do ulubionego zajęcia, powiadomiono Panią Dyrektor. Ta rozwiązała problem w ciągu minuty. Ustawiła dwie klasy na miejscu zdarzenia, przy balustradzie, poniżej której kazała stanąć psotnikowi. Padło pytanie: „Czy mają pluć, czy może przeprosisz i przestaniesz to robić?” Z dołu doniósł się szloch i słowa „Przepraszam, więcej nie będę!” To, prócz wielu innych zachowań większości moich nauczycieli sprawia, że wspominam ich – jeśli mogę się tak wyrazić – wielkimi literami. A dziś? Okazuje się, że nie mamy do tego prawa. A przynajmniej nie jest to mile widziane i może rodzić konsekwencje w stosunku – o dziwo – do nas, dlatego Pani Dyrektor z opowieści pozostanie anonimowa.
Niedawno udało mi się uciąć pogawędkę z pewnym uczniem gimnazjum, dziś już licealistą. Znamy się już kilka lat i bardzo sobie cenię jego szczerość. „Gdy ksiądz chodził do szkoły, rodzice pytali, czy był ksiądz grzeczny? No tak, a jakże inaczej? A teraz nas pytają, czy grzeczny był nauczyciel”. Zresztą, co tu dużo mówić. Na jednym z zebrań rodziców wzburzona z powodu oceny tylko dostatecznej pewna mama wykrzyknęła do nauczycielki, która tłumaczyła swe zastrzeżenia do pracy dziecka: „Pani chyba nie wie, do kogo pani mówi!”. Obyś cudze dzieci uczył...

Nie uważam się za piewcę starego porządku twierdząc uporczywie, że kiedyś to było inaczej, po prostu oczekuję dobrze pojętej normalności. Zasłaniamy się demokracją i prawami jednostki. Ale przecież demokracja ma na celu wspólne dobro, a nie dobro jednostki! Wspólne dobro – dobro kraju – to pewne dobro uśrednione. Wspólny dla wszystkich cel nadrzędny wymaga dopasowania się do tej roli, roli obywatela demokratycznego państwa, wychowywania do niego kolejnych pokoleń! Czy mądre, szczere, pracowite i szanujące siebie nawzajem, starszych i wspólne dobro dzieci to nie pozytywna i pewna przyszłość demokratycznego państwa? Czy schludne klatki schodowe i bezpieczne autobusy to coś abstrakcyjnie niedościgłego? Pozwólcie mi, moi drodzy, na pewną uwagę. Jestem rocznikiem 70-tym, a więc pamiętam czasy poprzedniego ustroju. Wiele można o nich mówić, ale z pewnością nie to, że dzieci nie słuchały rodziców czy nauczycieli. Funkcjonowały pewne wartości i nie sądzę, że były wypracowane przez system, to raczej system je odziedziczył i przyswoił. I to owe wartości umożliwiały funkcjonowanie narodu, kształtowanie (oczywiście, w sferze raczej zasad społecznych, nie ideologii) kolejnych pokoleń. Ewangeliczne „Jak chcecie, żeby ludzie wam czynili, podobnie wy im czyńcie” (Łk 6,31) znalazło odbicie w prostym: „(Dla dobra ogółu) nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. 

Dziś zasady chrześcijańskie są zdecydowanie marginalizowane (sporo w tym winy nas, samych chrześcijan), ale co w zamian? A więc w poprzedniej politycznej rzeczywistości (nie będącej przychylną chrześcijaństwu) tradycje chrześcijańskie były silniejsze i skuteczniejsze, niż w dzisiejszym systemie tolerującym bez mała wszystkich i wszystko, nie stawiającym się (przynajmniej otwarcie) w roli przeciwnika przesłania Nowego Testamentu. Prawo jednostki wyraża się hasłem: „Każdy robi, co chce”. Ale to nic innego, jak kolejne oblicze omawianej dziś żądzy władzy. Przyzwolenie na negowanie tego, czemu powinienem się podporządkować i zachęta do ustalania własnych zasad. Niektórzy zaczynają żyć wyłącznie dla siebie, ale i ponad innymi. Bo te dwie rzeczy są nierozerwalnie ze sobą związane. Mało tego, wg moich obserwacji rodzi się pewna moda na prześciganie się w tym, kto i na ile może sobie pozwolić postępując wbrew przyjętym prawom i zasadom. Nie spotkaliście się, moi drodzy, z sytuacją, kiedy młody człowiek bez żenady zatrzymuje w wąskiej uliczce samochód i ucina sobie pogawędkę z kierowcą z naprzeciwka? I co z tego, że tworzy się korek, a ludzie śpieszą się do pracy, szkoły, na pociąg... Oni mają prawo do rozmowy. Sami sobie udzielają tego prawa. I nie omieszkują tego manifestować! Nie bierze się to znikąd, ktoś ich wcześniej tego nauczył lub w odpowiednim czasie nie nauczył, że tak nie można. Piszę – młody człowiek, ponieważ starsi kierowcy jeszcze zostali wychowani na „normalnych” zasadach. Przynajmniej ja osobiście nigdy starszego w takiej roli nie spotkałem, młodzież – wielokrotnie. Ale żeby stanowić dla siebie nowe prawo, trzeba podważyć stare i pogwałcić prawo innych. Prawo, zasady, normy są (przepraszam, że zacytuję) dla „frajerów”. Wynik poczucia wyjątkowości, „ja jestem wiele wart”, reszta to dno. I wówczas oni, czyli owa reszta, się nie liczy. Nieważne, czy to tylko mąż, żona, sąsiad, koledzy z pracy, blok, dzielnica, wieś, gmina, miasto, kraj czy całe narody (to tylko kwestia techniczna) – oni się przecież nie liczą.
 
Powiedziałem, że ta starsza córka pychy - żądza władzy - ma wiele twarzy. Zastanówmy się, czy i ewentualnie na ile dotyczy nas samych? Boli nas, gdy chwalą innych. Cieszy nas, gdy innych krytykują. Boli nas, gdy krytykują nas. Oczekujemy pochwały, bo uważamy, że na nią zasługujemy, bo jesteśmy lepsi od innych, cenniejsi, bardziej utalentowani, mądrzejsi, zdolniejsi. Bo przecież kochający nas rodzice przy milczącej akceptacji społeczeństwa wychowali nas w oparach nieustannej adoracji, podlewania ego, szczucia na sukcesy i karierę. Uzależnili nas od pochwał i komplementów. Albo wręcz odwrotnie – swoim brakiem uwagi, pozostawieniem samemu sobie, wiecznym poniżaniem i popychaniem spowodowali, że musieliśmy radzić sobie sami. Musieliśmy odnaleźć i przejawić swą siłę, wyjątkowość. To dwie strony tego samego medalu. Więc musimy pokazać światu, że tacy właśnie jesteśmy, tylko świat jakoś nie może się na nas poznać. Więc zaczynamy pomagać naszemu szczęściu i światu - wytykamy błędy innym, publicznie krytykujemy, podważamy zdolności, wykazujemy nieudolność rywali, konkurentów, współpracowników. Czasem troszkę miniemy się z prawdą, leciutko przerysujemy, czegoś nie dopowiemy... Zaczynamy w imię tkwiącej w nas żądzy władzy grę brudną, nieczystą. Ale to nieważne, liczy się efekt. A ten jest na tyle przejmujący, że pewnego dnia sam, po obejrzeniu jakichś wiadomości o aktualnej odbudowie kraju ze zniszczeń zacząłem się zastanawiać, kiedy naprawdę skończyła się II Wojna Światowa i dlaczego w takim razie jej nie pamiętam...

Uczymy na siłę innych. Udzielamy rad i porad na lewo i prawo. Nieważne, czy ktoś nas o to prosi, czy nie. „Och, ja to bym na jego miejscu zrobił tak, a tak”. „jak ty sobie na to pozwalasz, ja to bym tak sobie nie dał”. Przysłowiowa teściowa, która uczy  życia młodą rodzinę: „Co wy tam wiecie o życiu! Na niczym się nie znacie. Ma być tak, a tak”. A sama rodzina? Tu również zaczyna się przewracać: „Demokracja to najlepszy ustrój państwowy. W nim każdy obywatel może postępować tak, jak życzy sobie jego żona” (jak żartobliwie stwierdził nieżyjący już rysownik Antoni Uniechowski). I znowu kwestia skali oddziaływania, ponieważ istota problemu pozostaje wciąż ta sama – ustawianie pod siebie innych.

W każdym moim podręczniku medycznym (muszę dodać, że medycynę studiowałem za naszą wschodnią granicą) znajdował się wstęp, który informował czytelnika, iż treść książki jest programowo zgodna z linią partii. Nieważne, jakiej dziedziny dotyczył – anatomii, fizjologii, farmakologii, medycyny sądowej, chirurgii stomatologicznej - partia znała się na wszystkim. Ale przecież to nic nowego! Nie tak znów dawno na wszystkim znał się Stalin. Nie tylko na rządzeniu czy kierowaniu armią, ale i na życiu rodzinnym, wychowaniu dzieci, uprawie roli, energii atomowej, sztuce, nauce we wszelkich jej dziedzinach. Nawet na ludzkich duszach i sumieniach. Jak wspomniałem, wszystko to jest odbiciem jednej żądzy, której pozwolono wyrosnąć do mniejszej lub większej skali. Nieważne, czy człowiek staje się wykładnią zasad dla samego siebie czy dla milionów – to tylko techniczna kwestia, kwestia skali. Musimy sobie uzmysłowić jedną rzecz - życie z taką żądzą, choć przesiąka ona na wskroś całego człowieka, jest w gruncie rzeczy życiem w iluzji. Jest oszustwem, bardzo przebiegle podsuwającym, na miejsce naturalnej rywalizacji i dążenia do doskonałości, rzeczy fałszywe, oparte na pysze i egoizmie. Zamiast człowiekowi pomóc, gubi go. I nie tylko jego – ofiary żądzy pychy wyrosłej w makroskali idą w dziesiątki, jeśli nie w setki milionów. Dlaczego nie można się władzą nasycić? Dlaczego człowiek tak kurczowo się jej trzyma? Dlaczego podejmuje tak wiele działań, by zapewnić sobie wciąż więcej i więcej możliwości wywierania wpływu na życie innych? Ponieważ owa iluzja jest odbiciem krzyczącej wewnętrznej pustki. A ta musi szukać ujścia, znajdując je w tak patologicznych staraniach o wpływ na życie toczące się wokół nas. Życie nasze i tych, którzy nas otaczają. Jednego, dwóch lub milionów. I fałszywe przekonanie, że to od nas zależy ich szczęście, tylko oni tego nie pojmują. Pustka, która powstała po zmarginalizowaniu pewnych ponadczasowych, można by rzecz – transcendentnych, przewyższających zwykłe ludzkie normy, zasad. Jak być? Jak tego uniknąć? 

Jak wspomniałem na wstępie, czas Wielkiego Postu może być czasem nowych wyzwań, celów, radości. Można szukać dowartościowania jak faryzeusz, wskazując stojącego w oddali świątyni celnika: „nie jestem jak ten tam, nie jestem jak inni – zdziercy, oszuści, cudzołożnicy”. Jestem od nich lepszy, więc coś mi się należy, zasługuję na więcej” (Łk 18,9-14), a można pójść drogą Zacheusza (Łk 19,1 i nn.). Ten na odwrót – będąc trawiony pożądaniem władzy, po spotkaniu z Jezusem zmienia swoje życie. Mały naczelnik poborców podatkowych staje się wielki nie dlatego, że jest bogaty, ma znajomości i możliwości, że wzbudza strach i jest w gruncie rzeczy panem życia innych, lecz dlatego, że dostrzega samego siebie w prawdziwym świetle, otwiera swe serce i naprawia z nawiązką całe zło, które przyczynił bliźniemu. A więc paradoks - droga do wzrastania zupełnie odwrotna do przedstawionej żądzy władzy: poprzez umniejszanie siebie! Ale właśnie o tym mówią słowa Chrystusa z Ewangelii wg św. Marka: „[Uczniowie] posprzeczali się między sobą, kto z nich jest największy. Jezus usiadł, przywołał Dwunastu i rzekł: 'Jeśli ktoś chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich'” (Mk 9,34 i n.). 

Moi drodzy, na ile to możliwe, trzymajmy się naszych zasad. Próbujmy dostrzegać swoje grzechy. Pamiętajmy, że to nie my panujemy, lecz mamy nad sobą (tu powrócę do wielkopostnej modlitwy świętego Syryjczyka): „Pana i władcę naszego życia”, z którego pomocą możemy „widzieć nasze grzechy”. Cóż, sami nie dostrzegamy, na ile jesteśmy uwikłani w sprawy tego świata. W jego wartości, cele, metody, moralność. Wydawać by się mogło, że jesteśmy bez szans. A jednak... Czas Wielkiego Postu to czas wyzwań i szansa na wyciągnięcie z siebie (z Bożą pomocą) kilku cierni naszych słabości i żądz. Ktoś powie, że straszę. Absolutnie nie. Jestem z natury optymistą. Nie chcę udawać, że problem, który dotyczy bardzo wielu z nas, nie istnieje, optymistycznie twierdzę raczej, że mimo ogromnego społecznego przyzwolenia na jego istnienie jest do pokonania. To nie świat ma zwyciężyć, to my mamy być od niego niezależni. Przynajmniej na tyle, na ile damy radę. 

zdj.: www.neurobiopsychologia.pl