ks. Mariusz Synak

Zacheusz i Bartymeusz - preludium Wielkiego Postu


Na drodze do Wielkiego Postu, na samym jej początku, spotykamy dwóch ludzi:   którzy mają swoje przysłowiowe „pięć minut” w Ewangelii. Albo nawet mniej, bo opowieść o każdym z nich to zaledwie kilka wersów na granicy rozdziałów 18-go i 19-go w Ewangelii wg św. Łukasza. Ale owe małe, krótkie zdarzenia nabierają szczególnego znaczenia, gdy zdamy sobie sprawę z faktu, że – jak pisze natchniony autor: „[Jezus] przemierzał miasta i wsie, nauczając i odbywając swą podróż do Jerozolimy” (Łk 13,22). Dodajmy – ostatnią podróż. Już nic się nie powtórzy, wszystko zaczyna być ostatnie, czasu coraz mniej, droga do Jerozolimy, na Golgotę, nie będzie długą. Wszystko, co teraz się wydarzy, nabierze zatem szczególnego znaczenia. Wizyta w Jerychu, gdzie dochodzi do spotkania Jezusa z naszymi bohaterami – Bartymeuszem i Zacheuszem, również. Zerknijmy do Ewangelii: „Kiedy Jezus przybliżył się do Jerycha, jakiś niewidomy siedział przy drodze i żebrał. Gdy usłyszał przeciągający tłum, wypytywał się, co się dzieje. Powiedzieli mu, że Jezus z Nazaretu przechodzi. Wtedy zaczął wołać: . Ci, co szli na przedzie, nastawali na niego, by umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: . Jezus przystanął i kazał przyprowadzić go do siebie. A gdy się przybliżył, zapytał go: On odpowiedział: . Jezus mu odrzekł:

. Natychmiast przejrzał i szedł za Nim, wielbiąc Boga. Także cały lud, który to widział, oddał chwałę Bogu (Łk 18,35-43). 


Dzięki ewangelicznej relacji św. Marka znamy imię niewidomego nieszczęśnika – Bartymeusz, czyli syn Tymeusza (Mk 10,46). Zwróćmy uwagę na reakcję tłumu – tłum uwielbił Boga, oddał Mu chwałę. Bezpośredni świadkowie wydarzenia, nie bójmy się powiedzieć – cudu, który zdarzył się na ich oczach, bez najmniejszych wątpliwości kojarzą dokonania Jezusa z Bogiem, rozumieją, że moc, jaką Jezus uzdrawia lub nawet wskrzesza, pochodzi od samego Boga. Tu nie może być wątpliwości, bowiem w podobnej scenie, gdy Jezus otwiera oczy ślepemu od urodzenia młodzieńcowi, ten, nie będąc ani biegłym w Prawie, ani faryzeuszem, na pytania stawiane przez nie mogących zaakceptować faktu uzdrowienia sędziów odpowiada: „W tym wszystkim dziwne jest to, że wy nie wiecie, skąd pochodzi, a mi oczy otworzył. Wiemy, że Bóg nie wysłuchuje grzeszników, ale wysłuchuje każdego, kto jest czcicielem Boga i pełni Jego wolę. Od wieków nie słyszano, by ktoś otworzył oczy niewidomemu od urodzenia. Gdyby ten człowiek nie był od Boga, nie mógłby nic uczynić” Ale biegli w Zakonie są odporni na takie, wydawałoby się jednoznaczne, argumenty: „ I wyrzucili go precz” (J 9,30 i n.). Nie, w żaden sposób nie chcą burzyć swych iluzji, wietrzyć swego ciasnego świata, nie chcą tracić swego pozornie bezpiecznego ciepła, nie chcą słuchać, nie chcą widzieć. Są głusi i ślepi. Tak jest wygodniej, bezpieczniej, stabilniej... 

Niewidomy Bartymeusz odwrotnie – chce spotkać Jezusa, woła Go, błaga natarczywie o pomoc. Mimo ogromu nieszczęścia, jakie go dotknęło, pozostała w nim jakaś nadzieja. Jakaś iskra w jego bytowaniu -w wegetacji na obrzeżach i miasta, i społeczeństwa, w wiecznym rozpamiętywaniu i szukaniu przyczyn swego nieszczęścia. Musiało dręczyć go to samo pytanie, jakie zadali uczniowie Jezusowi, na widok innego niewidomego: „Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomy – on, czy jego rodzice?” (J 8,2). Widoczny znak grzechu, hańba dla niego samego i dla rodziny. I to imię, jakże niepasujące do okoliczności, jakby chciano z niego zadrwić – Bartymeusz, czyli syn zacnego, syn szanowanego... Co w tej postaci może być zacnego, co szanowanego? Brudny, wynędzniały, z wyciągniętą na drobniaki lub okruchy jedzenia ręką? Toż to uosobienie ludzkiej nędzy! Ale ma w sobie wiarę – może jej resztki, może jej słaby płomyk, ale jedno jest pewne – widzieć nie mógł, ale słyszał o Jezusie, i zapewne nawet nie marzył, że ten – jak o nim mówiono – prorok, uzdrowiciel, okaże się kiedykolwiek w zasięgu jego słuchu, niedaleko. I ze wszystkich sił zaczyna wołać: „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” (Łk 9, 38). Jest coś dziwnego w tym wołaniu – nie tylko natarczywość, nie tylko przejmujący ton i moc (bo tak przecież krzyczy człowiek, wołający o ratunek), ale również fakt, że ten nieszczęśnik woła Jezusa po imieniu – Jezusie! Tak nie zwracali się do Niego nawet uczniowie. Rabbi, Rabbuni – Nauczycielu, Panie, Mistrzu. Ślepy nędzarz woła: „Jezusie, synu Dawida!” Wyznanie wiary tego człowieka zawiera się w zrywie ponad siły i w tych trzech słowach, oznaczających Mesjasza! Jezus je słyszy, czuje i rozumie: „Przejrzyj, twoja wiara cię uzdrowiła” (Łk 18,42). Tam, wśród  sędziów i nauczycieli Prawa, znawców Zakonu, mimo oczywistości i naoczności cudów i samego Jezusa, takiej wiary zabrakło. Ten oczywisty fakt dostrzegła za to widząca dusza ślepca...

Wracając do tłumu, podążającego za Jezusem – ludzie są w stanie zaakceptować uzdrowienie jakiegoś nieszczęśnika, gdy nie narusza to ich interesów. Nic ich nie kosztuje. Mało tego, w powszechnym mniemaniu, jak zaznaczyłem wcześniej, ślepota najprawdopodobniej była karą za grzechy, czyli mówiąc najprościej – według tłumu to sam Bóg najpierw w widoczny sposób ukarał grzesznika, teraz się nad nim zlitował. Lubimy takie sytuacje, gdzie wszystko jest takie proste: jest grzesznik, jest kara, jest nawet możliwość okazania drobnego wsparcia, które nas dowartościowuje: ależ my jesteśmy dobrzy! Ale często podświadomie pojawia się w nas nutka zadowolenia z faktu, że podobne nieszczęście nie dotknęło nas, że przytrafiło się to komu innemu, nie nam. Że „statystyka”, która w zagadkowy musi się w jakiś sposób realizować, wciąż nas omija. No, dowód jak nic, że z nami wszystko jest w porządku, że to my jesteśmy tymi sprawiedliwymi, którzy na taki spokój i powodzenie wręcz zasługują... Uzdrowienie ślepego również nic nas nie kosztuje. Nawet potrafimy się cieszyć. Biedny ślepiec, ileż on się wycierpiał... A teraz Bóg się nad nim zlitował. Chwała Panu! Powiedzmy sobie szczerze – nie tylko tolerujemy ów „społeczny margines” pokrzywdzonych, kalekich, ubogich, poszkodowanych, ale nawet lekko go lubimy. Nawet po trosze dobrze, że są tacy nieszczęśliwi ludzie, bo dzięki nim możemy za jakieś grosze niejako kupować, czy też opłacać swój dobrobyt, swoje zdrowie i powodzenie. Dzięki niemu wzmacniamy własne poczucie wartości, doceniamy własny komfort, bezpieczeństwo, czasem dobrobyt... Nie tylko my, tłum, idący do Jerycha za Jezusem i cała rzesza mieszkańców miasta, oczekujących na przyjście Chrystusa, również.
 
Jezus, utrudzony uciążliwą drogą po spieczonym, gorącym płaskowyżu schodzi do zielonego, zwiastującego wytchnienie, miasta. Nie ma w nim krewnych, znajomych, przyjaciół. U kogo zatrzyma się na nocleg? Kto okaże się godnym, by przyjąć Syna Dawidowego pod swój dach? By – zgodnie ze zwyczajem – złożyć na Jego dłoni pocałunek? By namaścić Jego głowę olejkiem? By obmyć Mu strudzone wędrówką stopy? By zapisać się w ten sposób w historii swego miasta i jego społeczności jako ten godny, odpowiedni, ten, który gościł Mistrza? Może przełożony tamtejszej synagogi? Jakiś znany faryzeusz? Może ktoś z długiej zapewne listy miejscowych, pobożnych tuzów, synagogalnych notabli, religijnych VIPów czy jak tam jeszcze można by ich nazwać? Tłum idzie za Jezusem, obserwując bacznie Jego kroki. Ludzi jest mnóstwo, zapełniają place, uliczki, przejścia. Dobrze, jeśli ktoś zajął sobie miejsce wcześniej. Dobrze, gdy kto inny jest wysoki lub ma siłę, by się przecisnąć. Dobrze, kiedy ciżba kogoś przepuści, okazując tym samym szacunek. Ale nie, nie w tym przypadku – mały, słaby, choć bardzo bogaty, to w żaden sposób niezasługujący na szacunek człowieczek, pragnie ujrzeć Jezusa. Posłuchajmy: „Pewien człowiek, imieniem Zacheusz, który był zwierzchnikiem celników i był bardzo bogaty, chciał koniecznie zobaczyć Jezusa, któż to jest, ale sam nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić” (Łk 19, 2). I znowu ktoś z kogoś zadrwił – Zacheusz, Zakkai, czyli czysty, niewinny. Już chyba nie mogło być bardziej komicznie nieodpowiedniego imienia dla szefa poborców, zdziercy, ciemiężcy, kolaboranta, na interesach z okupantem i na krzywdzie współobywateli zbijającym swą fortunę. Fortunę, która z pewnością dla wielu z nich była solą w oku, obiektem zazdrości... Jezus powoli mija kolejne szeregi ludzi, rzędy sprawiedliwych, pobożnych, godnych, pewnie zaraz stanie obok kogoś z tłumu, spojrzy mu w oczy i powie: Chciałbym zatrzymać się dziś u ciebie...

Następuje dramatyczna pauza... W końcu, jak pisze ewangelista: „Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł [...]:”. Nie, to niemożliwe! Jezus nie wie, co czyni! Gdyby był prorokiem, wiedziałby, co za jeden i jaki jest ten człowiek, do którego chce pójść w gościnę, że jest to miejscowy niegodziwiec! (por. Łk 7, 39). Co tu się dzieje?! I wówczas „wszyscy, widząc to, szemrali: ” (Łk 19,7). Teraz interes tłumu został naruszony. Decyzja Chrystusa dotknęła tych ludzi do żywego, zburzyła ich poczucie sprawiedliwości, w którym sami zajmowali poczesne miejsce. Tylu wokół sprawiedliwych, pobożnych, godnych, a tu takie rzeczy! Cóż, może i wielu, ale co ciekawe, imienia żadnego z nich Ewangelia nam nie przekazuje: tłum, zgromadzenie, rzesza, ciżba, lud... Natomiast Jezus wie, że tam, na trasie Jego wędrówki przez miasto ktoś na niego czeka. Dziwne, tylu ludzi wokół, mogłoby się wydawać, robi to samo – przecież Jezusa otacza pstry, gwarliwy tłum. A jednak jest w tym Zacheuszowym oczekiwaniu coś szczególnego. Co? Otóż człowiek, który mimo swej grzeszności, mimo moralnego upadku w pewnej chwili zrozumiał, że samo zobaczenie Jezusa jest więcej warte niż narażenie się na drwiny, na śmieszność, na lekceważenie, na wytykanie palcami. Wiara w spotkanie i jego rezultat była tak silna, że nie bacząc na cenę, jaką przyjdzie mu płacić, nie może przegapić swej szansy bycia blisko z Jezusem. I zmiany, jaką owo spotkanie może przynieść. I przyniosło, jak dowiadujemy się z dalszego ciągu ewangelicznej relacji.

Czy determinacja Zacheusza niczego nam nie przypomina? Owszem, naszego pierwszego bohatera, Bartymeusza, ale nie tylko. Jest w Łukaszowej Ewangelii opowieść o tym, jak Jezus przeciskał się przez tłum, prawdopodobnie w Kafarnaum, nad Jeziorem Tyberiadzkim. Posłuchajmy małego literackiego streszczenia tej historii: „Gdy Jezus tam podążał, tłumy napierały na Niego. […] A pewna kobieta […] podeszła z tyłu i dotknęła frędzli Jego płaszcza i natychmiast została uzdrowiona. Jezus zapytał:< Kto się Mnie dotknął?>. Gdy wszyscy się wypierali, Piotr powiedział: . Lecz Jezus rzekł:< Ktoś się Mnie dotknął inaczej niż inni, z wiarą>. Wtedy kobieta widząc, że się nie ukryje, podeszła drżąca. Jezus rzekł do niej: ” (por. Łk. 8,46 i nn).
My, czytelnicy czy słuchacze tego fragmentu Ewangelii możemy się tylko domyślać, co działo się w duszy naszego bohatera, jakie uczucia okazały się ważniejsze niż ludzki sąd, ludzkie opinie, zdanie tłumu. My tego nie wiemy, ale wiedział to Jezus – Ten, Który widzi ludzkie serca. Boski wędrowiec kroczy wprost ku Zacheuszowi, staje pod drzewem i zadziera w górę głowę. Zaiste, dziwny to musiał być widok – pośród gwarnego, napierającego tłumu, pod rozłożystym drzewem sykomory stoi Jezus z zadartą w górę głową. Tam, wśród gałęzi, miejscowy VIP, naczelnik policji skarbowej. Może Boski Mistrz go skarci? Może udzieli grzesznikowi nagany? Może pogrozi mu palcem? Może ściągnie na jego głowę jakieś nieszczęście? Tak przecież byłoby i logicznie, i sprawiedliwie. I zdecydowanie zgodnie z oczekiwaniami licznego, pobożnego, choć mimo wszystko bezimiennego tłumu. „. Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali:. Przecież nie chodzi się w gościnę do grzeszników! Nie zasługują na to! 

Przecież jest mnóstwo innych, odpowiednich do roli gospodarza, ludzi! Owszem, oni też mają w ewangelicznych opowieściach swoje miejsce, każdy ma równe szanse. Posłuchajmy: „Pewien faryzeusz zaprosił Go do siebie na obiad. [Jezus] poszedł więc i zajął miejsce za stołem. Lecz faryzeusz, widząc to, wyraził zdziwienie, że nie obmył wpierw rąk przed posiłkiem. Na to Pan rzekł do niego:  Właśnie wy, faryzeusze, dbacie o czystość zewnętrznej strony kielicha i misy, a wasze wnętrze pełne jest zdzierstwa i niegodziwości […].” Mimo zaproszenia raczej nie dochodzi do wspólnego posiłku, nie było ku temu, jak to się dziś mówi – „odpowiedniego klimatu”, gdyż Jezus „wyszedł stamtąd, a uczeni w Piśmie i faryzeusze poczęli gwałtownie nastawać na Niego [...]. Czyhali przy tym, żeby Go pochwycić na jakimś słowie” (Łk 11,37 i nn.). Może to tylko przypadek? Poszukajmy dalej... Rozdział 14-ty: „Gdy Jezus przyszedł do domu pewnego przywódcy faryzeuszów, aby w szabat spożyć posiłek, oni Go śledzili” (Łk 14,1). No, nie pachnie tu życzliwością. Może tutaj: „Jeden z faryzeuszów zaprosił Go do siebie na posiłek. Wszedł więc do domu faryzeusza i zajął miejsce za stołem. A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że gości w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku i stanąwszy z tyłu u Jego stóp, płacząc, zaczęła oblewać Jego stopy i włosami swej głowy je wycierała. Potem całowała Jego stopy i nacierała je olejkiem”. Ten fakt budzi naturalny opór gospodarza, który powątpiewa w prorocze zdolności swego gościa – gdyby wiedział, jaka jest ta, która Go dotyka... 

"Szymonie, mam ci coś do powiedzenia. Powiedz, Nauczycielu. Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i otarła je swymi włosami. Nie powitałeś Mnie pocałunkiem, a ona, odkąd wszedłem, nie przestała całować stóp moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą, ona zaś olejkiem namaściła moje stopy. I [Jezus] rzekł do kobiety: Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju” (Łk 7,36 i nn.).  


Taka sama wiara ocaliła również naszego Bartymeusza, Zacheusza i wielu, wielu  innych bohaterów ewangelicznych opowieści. I teraz oni, dzięki swej wierze, nie baczeniu na ludzkie sądy i drwiny stają się przykładem do naśladowania. Ale przecież tak właśnie miało być! Gdy zgorszeni faryzeusze pytają uczniów Jezusa: „Czemu On je i pije z celnikami i grzesznikami?”, sam Chrystus im odpowiada: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem, aby powołać sprawiedliwych, ale grzeszników” (Mk 2,16 i n.). Powołać, odszukać, zbawić to, co było zginęło. Zginęło dla życia wiecznego, dla wiecznego szczęścia, dla życia w spokoju i czystości sumienia, bez strachu przed śmiercią. Nie to mówią piękne przypowieści o zagubieniu i odnalezieniu? Przypomnijmy sobie opowieść o zagubionej owcy, w poszukiwaniu której gospodarz bez wahania pozostawia dziewięćdziesiąt dziewięć innych. Kiedy ją odnajduje, sprasza sąsiadów i przyjaciół i mówi im: „Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła” (Łk 15,6). A drachma, którą zagubiła pewna kobieta? Po jej odnalezieniu świętuje ten fakt z przyjaciółkami i sąsiadkami (Łk 15,8), choć to ledwie robotnicza dniówka. W końcu najpiękniejsza przypowieść z tego cyklu, o synu zagubionym, marnotrawnym. Po jego powrocie ojciec radośnie wykrzykuje ten fakt: „Ten syn mój był umarły, a ożył, zaginął, a odnalazł się” (Łk15,24). 

Tematyka niniejszego tekstu i cytowanych przypowieści nie jest dziełem przypadku. Człowiek, zwłaszcza dzisiejszy, staje się sędzią we własnej sprawie. Sam się ocenia, sam sobie wystawia świadectwa, sam kreuje sobie wzorce. I to powoduje, że przestajemy zdawać sobie sprawę z własnej, mierzonej obiektywnie, wg ewangelicznych kryteriów, kondycji duchowej, moralnej, społecznej. Czy dobrze nam z tym? Lawinowo rosnąca ilość chorób cywilizacyjnych, z dolegliwościami psychicznymi na czele, dość skutecznie temu przeczy. Mocno się pogubiliśmy, niezależnie od tego, za jakiego sprawiedliwego byśmy się nie uważali. Nie jest to wyrzut, wręcz przeciwnie – to podkreślenie szansy. Szansy, którą dostrzegł niewidomy Bartymeusz. Szansy, którą z taką stanowczością wykorzystał Zacheusz, nie bacząc na drwiny tłumu. Wielki Post, nasza wędrówka ku Passze, daje nam taką szansę, możliwość zmiany. Aby ją wykorzystać, musimy najpierw zdać sobie sprawę z własnej, ale tej prawdziwej, kondycji duchowej. Zobaczyć w sobie to, czego istnienia być może nawet nie podejrzewamy, ale co z pewnością w nas siedzi. I rzuca cień na naszą duszę, spowija mrokiem nasze umysły i serca, obciąża sumienia. Chrystus zbliża się do naszego Jerycha i będzie przechodził obok nas. Czy tylko przejdzie obok, czy może dostrzeże nas w tłumie – to już zależy w ogromnej mierze od nas samych. Nie zmarnujmy tej szansy. 

zdj. www.alexander-hram.ru