ks. Mariusz Synak

Ich Wysokości: Próżność i Pycha



W kilku ostatnich tekstach poruszałem temat dobrych uczynków, pomocy bliźniemu, ofiarności. Bez wątpienia, rzeczy to i słuszne, i szlachetne. Godne praktykowania, wartościowe, wspaniałe i szczytne. I niebezpieczne. Tak, niebezpieczne. Dzisiejsze rozważania poświęcone zostały na rozpatrzenie tego dziwnego na pozór stwierdzenia.

Lubimy zagadki, znamy ich całe mnóstwo. Niektóre zabawne i mądre, niektóre tylko śmieszne. Zadam jedną: co to jest – siedzi w człowieku, ma sokoli wzrok, ale samej siebie nie widzi? Nawet trudno powiedzieć, czy bardziej nie chce, czy bardziej nie jest w stanie. Chyba i jedno, i drugie zarazem. Cóż więc to może być? Oczywiście, duet  - wcale nie takie małe diabełki, pani próżność i jej starsza siostra, pycha. Dlaczego obok siebie wymieniam próżność i pychę? Wydaje się, że to dwa osobne tematy. I tak, i nie. Wspomniałem, że pycha jest starszą siostrą próżności. Czy zabawa z zapałkami w stogu siana nie przerodzi się w pożar? Nieleczona próżność przeradza się w pychę. „Próżność – pisze św. Jan Klimak – sprawia, że dusza się wynosi i nadyma, gdy zaś to się stanie, ogarnia ją pycha, która najpierw unosi duszę na wyżyny, by potem strącić ją do otchłani”.

Mógłbym zaryzykować i stwierdzić, że to suflerki każdego z nas, bez wyjątku, ale nie chcę już na wstępie zrażać Was, moi Drodzy do niniejszych rozważań. Bezpieczniej będzie zacytować jedną przypowieść: „Pewien brat, pozostający w zachwycie swoją osobą poprosił starca o słowo. Ten, widząc zaślepienie brata, powiedział – wystrzegaj się pychy, bracie. To zgubna rzecz. Wybacz mi, ojcze, ale nie ma we mnie pychy – odrzekł braciszek. Starzec odpowiedział - twoje słowa najlepiej świadczą o tym, iż jest, ale jej nie widzisz”. Jest w nas, ale jej nie widzimy. Uważamy się za pokornych? Sądzimy w swej pokorze, że nie jesteśmy lepsi od innych, że dużo nam brakuje do ideału, że nie jesteśmy alfą i omegą, że to inni mają prawo wytykać nam błędy? Jednym słowem, żywcem do nieba. Najprostszym testem na prawdziwość tego typu pokory jest wysłuchanie ze spokojnym sercem takiej opinii pod swoim adresem z ust innych ludzi, zwłaszcza wypowiedzianych publicznie. Nie zrodzi to w nas buntu? Rozdrażnienia? Niezadowolenia? Gniewu? Jeśli nie wywoła to w was, moi drodzy, którejś z opisywanych reakcji, to pozostaje mi Wam pozazdrościć. Mnie to rusza, niekiedy nawet bardzo mocno. Nie przeczę, czasem kieruje nami troska o dobre imię, godność, opinię. Ale czy w każdym przypadku warto kruszyć o to kopie? Nie sądzę… 

Obrona dobrego imienia kosztuje przeważnie więcej nerwów, sił i emocji, rodzi znacznie więcej złych słów, obelg, osądów, kolejnych konfliktów niż samo zarzewie tej niemiłej dla nas sytuacji. Domagając się lojalności od znajomych i przyjaciół wciągamy w to coraz szersze grupy widzów, zwolenników, pojawiają się tym samym przeciwnicy, którzy do tego czasu jakoś niespecjalnie interesowali się naszym konfliktem… Czy to dobra droga? Według mnie zdecydowanie nie. Czasem warto zdusić potencjalny, rodzący się konflikt, pełniąc rolę bufora (choć worek bokserski byłby tu lepszym słowem), przełykając gorzką, nie w smak sobie, pigułkę. Owszem, nie jest to miłe, przyjemne i słodkie, ale w dłuższej perspektywie przynosi zdecydowanie więcej dobrych owoców niż złych. Nie warto dawać pożywki naszym omawianym dziś suflerkom. Bez urazy, moi Drodzy, w każdym z nas, w większym lub mniejszym stopniu, siedzą te paskudniki. Nie tylko siedzą, ale mają się zupełnie dobrze. Gorąco zachęcam zatem do gry w tropienie próżności i pychy w nas samych. Jeśli się do tego przyłożymy, jeśli szczerze i uczciwie spojrzymy na siebie przez pryzmat dzisiejszych rozważań, może i dostrzeżemy w sobie znamiona tych słabości. Dobrze by było, zwłaszcza w kontekście trwającego Wielkiego Postu, dającego szansę na odkurzenie naszego wnętrza. Drogowskazami w dzisiejszej pogadance będą rozważania ojca Aleksandra Jelczaninowa i biskupa Barnaby (Bielajewa), do których często będę sięgał podczas podczas przygotowywania niniejszego tekstu.

Zacznijmy zatem nasze poszukiwania od opisania objawów tej choroby. Czy nie drażnią nas uwagi ze strony innych? Czy nie pragniemy pochwał, poklasku, aplauzu, wzmożonej atencji pod naszym adresem? Czy nie obserwujemy bacznie reakcji innych – co o nas powiedzą? Co sobie o nas pomyślą? Czy nie sprawiają nam przyjemności komplementy? Czy nie szukamy ich? Nie pragniemy? Próżność ma wielką siłę - widząc nadchodzących z daleka obserwatorów zmienia gniewnych w łagodnych, lekkomyślnych w rozważnych, roztrzepanych w skupionych, żarłoków we wstrzemięźliwych itd. Wszystko dzieje się tak, póki są widzowie. Ale – jak pisał Kofta – „świat jest o wiele bogatszy, gdy nam się zdaje, że nikt nie patrzy”… Ojcowie Kościoła wyróżniają dwa rodzaje próżności – próżność świata tego i próżność w sferze ducha. Pierwsza z nich, wg św. Jana Klimaka: „do samej śmierci ukrasza się szatami, pachnidłami, liczną służbą, aromatami itp”. Kwestie mody, ubrań, znajomości, odwiedzonych miejsc, majątku, wyglądu, stanowiska, samochodu, wykształcenia, znajomości języków, wyposażenia mieszkania – wszystko to należy do pierwszej grupy. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że wstawiane z takim zaangażowaniem na portale społecznościowe tysiące zdjęć, często mają w gruncie rzeczy za zadanie pokazać właśnie te aspekty życia... Trzeba sprawiedliwie dodać, iż świecka próżność dotyka również sfer kościelnych – wiernych, duchownych, mnichów. Lubimy popisać się rodzajem szat, zdolnościami oratorskimi, liczebnością parafii, monasteru, znanymi nazwiskami, odwiedzającymi nasze świątynie, kontaktami z mediami, dobrymi stosunkami z władzą, naszą sprawnością organizacyjną i innymi talentami. To pierwszy rodzaj próżności.

A drugi? Ten jest bardziej wysublimowany. Biskup Barnaba, opierając się na definicjach Ojców Kościoła,  charakteryzuje go tak: „jest to namiętność subtelna i potężna, która nie boi się nikogo i niczego, a do ascetów nawet lgnie w sposób szczególny. Tam, gdzie wszystkie inne demony zostały zwyciężone i zniewolone, duch próżności sam jeden ma nadzieję wytrwać i zwyciężyć mężnego wojownika. Cała reszta demonów boi się jak ognia pomnożenia w człowieku dobrych uczynków, natomiast  demon próżności odwrotnie – cieszy się, widząc ich pomnożenie. Tam, gdzie pozostałe biesy nie mogą nic zrobić i słabną z braku sił, trudząc się nad pokuszeniem ascety, nadchodzi ten perfidny, łatwo nadymający się duch i w ciągu jednej chwili niweczy wszystkie długotrwałe poty, łzy, wysiłki chcącego osiągnąć zbawienie i zamienia je w nicość, pozbawiając wszelkiej nagrody.”

Jak to się może dziać? Ponieważ asceci już na początku swej drogi odrzucają próżność tego świata, wyrzekając się zbytniej troski o swój wygląd, warunki mieszkaniowe, środowisko, jedzenie, koncentrując się na praktykowaniu cnót, dlatego też właśnie tą drogą bardziej wyrafinowana próżność próbuje do nich dotrzeć. Nie można chełpić się cnotami? O, przewrotności pychy! Potrafimy pysznić się nawet pokorą, jak trafnie zauważył jeden z rosyjskich literatów XIX wieku. I zaczyna się życie na pokaz – opowieści o surowości własnego postu, godzinach, spędzanych na modlitwie, ofiarności, liczbie przeczytanych dzieł i traktatów, wystawie ikon w domu, pomocy, okazywanej innym... Mało tego, na potwierdzenie słuszności swego postępowania tacy ludzie mogą przytoczyć fragment z Ewangelii św. Mateusza (5,16): „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie.” No tak, ale tu wcale nie mały drobiazg - chwała należy się Ojcu w niebie, nie nam... Schiigumen Jan, starzec monasteru Nowy Wałaam, pisze tak: „O szalona próżności, jakże lubisz obnosić się ze swoimi wyrzeczeniami! Czasem nawet ponosisz ogromne wysiłki, byle tylko ludzie cię zauważyli i pochwalili. Ale uczynki człowieka chełpliwego są płonne – pokłony, posty i inne wysiłki cielesne, bowiem ich celem jest tylko przysporzenie chwały samemu sobie. Przecież Pan zaleca czynić wszystko w tajemnicy i gani faryzeuszy za ich pełne próżności praktyki religijne”. 
  
Oczywiście, wszystko to są sprawy zewnętrzne i dzięki temu zauważalne, dające się w miarę łatwo zweryfikować. Ale istnieje i głębszy aspekt owej próżności – wewnętrzny. Z tym już sprawy mają się dużo trudniej. Dodatkowo często towarzyszy jej tzw. fałszywa świętość, duchowe złudzenie, zwane w jęz. cerkiewno-słowiańskim prieliestiju. Być może kiedyś  powrócimy do tego bardzo interesującego zagadnienia, ale dziś z braku czasu pozostawmy temat na boku…
 
Próżność i pycha wewnętrzna, pycha ducha i duszy… Tu można scharakteryzować ten subtelny, zgubny dla duszy proces jako grę  - nazwijmy rzeczy po imieniu - biesów w dobrego i złego policjanta. Jeden z nich będzie atakował człowieka,  stawiając na jego drodze wszelkie pokusy, drugi natomiast zacznie człowiekowi skutecznie pomagać w tej walce, aby pozwolić mu uwierzyć w siłę własnej modlitwy, dać mu się przekonać o własnej wytrwałości, nieustępliwości, zaangażowaniu. Oczywiście, do czasu. Weźmy taki post, sprawa bez wątpienia dobra i wskazana, jakże pomocna w walce z pokusami. Chce taki człowiek pościć? Oczywiście, bardzo proszę. Zaczyna chełpić się publicznie surowością wyrzeczeń. Jeśli na odwrót – zechce skryć przed ludźmi swoje postne wysiłki – żaden kłopot, przyjdzie grzeszna myśl, że w swej wielkiej duchowej mądrości i pokorze bardzo dobrze postąpił, zwyciężając pokusę rozgłoszenia tego faktu.  Inny przykład, na który zwraca uwagę władyka Barnaba – zdarza się, że bies jest w stanie zdradzić myśli, jakie podsunął innemu z zachętą, byśmy zobaczyli, co człowiekowi leży na sercu i w jakiś sposób na to zareagowali. Po kilku takich przypadkach zaczyna nam podsuwać myśl o naszej zdolności widzenia cudzych serc, przyszłości, ukrytych problemów. Bardzo trudno jest rozpoznać takie zagrożenie, tym bardziej, że wieści o takich zdolnościach potrafią się szybko rozchodzić.

Podsumowując – zły policjant atakuje, dobry pomaga go zwyciężyć i w atmosferze triumfu nagle podsuwa okazję do chełpienia się swym zwycięstwem. I tu następuje porażka znacznie bardziej dotkliwa i nanosząca trudne do zaleczenia duchowe rany.  Ale nie myślmy, moi Drodzy, że taka wyrafinowana filozofia grzechu pojawiła się wraz z chrześcijańską duchowością. To zjawisko stare jak sama ludzkość, po prostu chrześcijaństwo dzięki wysiłkom ascetycznym setek tysięcy wiernych było w stanie dogłębnie poznać, opisać i usystematyzować to zagadnienie. Dotarła do naszych czasów antyczna opowieść o Diogenesie i Platonie. Pierwszy, znany z publicznie okazywanej pogardy dla zwyczajów swego świata i jego wygód, przyszedł do wielkiego filozofa w gościnę. Brudnymi nogami wszedł na drogi kobierzec, mówiąc: „Oto w taki sposób depczę pychę”. „Tak - odpowiedział wielki filozof - jedną pychę depczesz inną ”. 

Jak do tego dochodzi? Sądzę, że warto znać ten proces, aby samemu móc uniknąć tego typu pokus, a przynajmniej nauczyć się rozpoznawania motywacji swych czynów, swojej postawy, wysiłków. Abyśmy mogli dostrzec wspomniane na wstępie niebezpieczeństwo czynienia dobra i mogli go uniknąć.  Zatem ponówmy pytanie – skąd bierze się ten grzech? W jaki sposób się zaczyna? Czym się karmi? Jakie stopnie rozwoju przechodzi? Po czym można go rozpoznać?

Niewątpliwe cechy pychy: trudno jest nam ustąpić, przeprosić, poprosić o wybaczenie, łatwo się obrażamy, doszukujemy się ukrytych złych, wrogich nam intencji, długo pamiętamy wyrządzone nam zło i uczynione komuś dobro, osądzamy bliźnich.  Święty Symeon Nowy Teolog dodaje: „Kto, będąc obrażany lub komu dokuczają, mocno boleje nad tym w swym sercu, to niech będzie wiadomo o tym człowieku, że nosi w swym wnętrzu dawnego węża (pychę). Jeśli zaś zacznie w milczeniu znosić urazy, to uczyni tego węża słabym i bezsilnym. Jeśli natomiast zacznie z goryczą się sprzeciwiać i gwałtownie, ze złością protestować, to postawą taką sam doda siły wężowi, by ten wlewał swój jad do jego serca”. 

Na początku jest to tylko skoncentrowanie uwagi na samym sobie, prawie że normalne, przeciętne, któremu towarzyszy dobry nastrój, często przechodzący w pewną lekkomyślność. Człowiek jest zadowolony z samego siebie, często chichocze, poświstuje, podśpiewuje, strzela palcami. Lubi wydawać się oryginalny, lubi zaskakiwać paradoksami, pojawiają się specyficzne upodobania, kapryśność w jedzeniu. Ochoczo udziela rad i wtrąca się po przyjacielsku w cudze sprawy, mimowolnie (przerywając wywody innych) zdradza swoje wyjątkowe zainteresowanie swoją osobą frazami w stylu: „Nie, nie, słuchajcie, ja to wam opowiem” lub: „A wiecie, ja znam lepszy przypadek”. Mówiąc o cudzym nieszczęściu używa zwrotów: „Ja byłam tak porażona jej nieszczęściem, że do tej pory nie mogę do siebie dojść”. W skrócie – odmiana „ja” przez przypadki. Jednocześnie towarzyszy temu ogromna zależność od cudzej akceptacji, od której człowiek albo błyskawicznie kwitnie, albo więdnie i „kiśnie”. Ale ogólnie w tym stadium nastrój pozostaje pogodny, jasny. Taki rodzaj egocentryzmu jest właściwy młodości, ale występuje czasem również w wieku dorosłym.  Będzie miał szczęście człowiek, na barki którego w tym stanie spadną poważne troski, zwłaszcza o innych (ślub, rodzina), praca, wysiłek, lub jeśli na poważnie zajmie się życiem duchowym. Jeśli nic takiego nie nastąpi, choroba rozwija się dalej, przechodząc w drugie stadium.

Tu  zaczyna pojawiać się gruntowne przekonanie o swojej wyższości. Często przejawia się to w niepohamowanej gadatliwości. Czymże jest gadatliwość, jak nie brakiem skromności – z jednej strony, a z drugiej – samozadowoleniem czerpanym z prymitywnego procesu  odnajdywania i pielęgnowania swojego „ja”. Egoistyczna natura gadatliwości nie staje się mniejsza przez to, że tematem takich rozpraw bywają i sprawy poważne – pyszny człowiek może rozprawiać i o pokorze, i o milczeniu, może zachwalać post, rozstrzygać dylemat o wyższości postu nad modlitwą bądź odwrotnie. Pewność siebie szybko zmienia się w żądzę kierowania innymi; uzurpuje sobie  prawo do cudzej wolności (nie znosząc jednocześnie nawet najmniejszego ograniczenia swojej), rozporządza uwagą innych, siłami, czasem, staje się nachalny i bezkompromisowy.  To jego sprawa jest najważniejsza, sprawy innych to drobiazgi. Chwyta się za wszystko, we wszystko się wtrąca. W tym stadium nastrój pyszałka gwałtownie się pogarsza. W swojej agresywności, ma się rozumieć, napotyka na opór i reakcję; pojawia się rozdrażnienie, upór, kłótliwość, jest przekonany, że nikt go nie rozumie, nawet jego ojciec duchowy. Konflikty z „otaczającym światem” stają się coraz ostrzejsze i człowiek ostatecznie dokonuje wyboru: „ja sam” przeciwko wszystkim, ale jeszcze nie przeciw Bogu.
 
Dusza staje się mroczna i chłodna, zadomawia się w niej wyniosłość, pogarda, złość, nienawiść. Zdrowy rozsądek zostaje zachwiany, zanika zdolność do rozróżnienia dobra i zła, ponieważ podstawowym kryterium staje się „moje” i „nie moje”. Taki człowiek wymyka się wszelkiemu podporządkowaniu, staje się nieznośny w każdym towarzystwie, jego celem staje się realizacja własnych zamierzeń, nawet kosztem zawstydzenia, brzydkiego zwycięstwa nad innymi. Chciwie szuka sławy, niechby i skandalicznej, odpłacając tym światu za niedocenienie siebie i biorąc w ten sposób odwet na wszystkich. Jeśli jest mnichem, porzuca monaster, w którym wszystko „jest nie tak” i szuka własnych dróg. Czasami ta siła samoutwierdzenia, skierowana na osiągnięcie korzyści materialnych, karierę, działalność społeczną i polityczną, czasem – gdy towarzyszy jej jakiś talent – na działalność artystyczną, może przynieść, dzięki swemu zdecydowaniu, pewne efekty. 

W końcu, na ostatnim stadium choroby, człowiek rozrywa więzi również z Bogiem. O ile wcześniej popełniał grzechy kierując się buntem i swoistym awanturnictwem, to teraz pozwala sobie na wszystko; grzech już go nie męczy, staje się czymś zwyczajnym, jeśli na tym etapie może i być takiemu człowiekowi w miarę lekko, to jest to pozorna, początkowa „lekkość” bycia z diabłem na jego ciemnych ścieżkach. Stan duszy – mrok, żadnego światła, w pełnej samotności, ale jednocześnie zupełnie szczere przekonanie o słuszności obranej drogi, podczas gdy w tym samym czasie czarne skrzydła unoszą człowieka ku zatraceniu. Właściwie, taki stan mało różni się od obłędu. Pyszny pozostaje w stanie zupełnej izolacji. Wystarczy popatrzeć, w jaki sposób rozmawia, spiera się: albo w ogóle nie słyszy, co się do niego mówi, albo słyszy wyłącznie to, co pokrywa się z jego opinią; natomiast jeśli mówi mu się coś, co stoi w sprzeczności z jego poglądami, przejawia taką złość, jakby ktoś dotknął go prywatnie, osobiście, szydzi z rozmówcy i wybuchając gniewem neguje jego opinię. W otaczających  go ludziach dostrzega tylko te cechy, które sam im przypisał, dlatego nawet w swoich pochwałach pozostaje pysznym, zamkniętym, nieprzepuszczalnym dla obiektywnej rzeczywistości.

Moi Drodzy, nie ośmielę się zadać tego pytania. Zadajmy je sobie każdy sam – czy udało nam się dostrzec cechy, wywleczone z głębi naszych dusz niniejszymi rozważaniami? Jeśli tak, pozostaje zadać ostatnie pytanie – co z nimi teraz zrobić?  Jak wyplątać się z tych sideł, jakże sprytnie na nas zarzuconych? Jak uwolnić się z tych sieci, w które często sami wpadamy, nie mając pojęcia o ich istnieniu? Lub tylko je bagatelizując?
 
„O Panie i Władco życia mego, nie daj mi ducha lenistwa, 
zniechęcenia, pożądania władzy i próżnych słów.
Daruj zaś słudze Twemu ducha czystości, pokory, cierpliwości i miłości.
O Panie, Królu, pozwól mi widzieć moje grzechy i nie osądzać brata mego,
albowiem błogosławiony jesteś na wieki wieków. Amen”.

To modlitwa św. Efrema Syryjczyka, wielokrotnie wznoszona w cerkwiach w okresie Wielkiego Postu, niech ona udzieli nam wskazówek. A w jaki sposób Bóg mógłby pokazać nam nasze grzechy? Sposobów jest wiele, ale jednym z głównych jest opinia na nasz temat z ust innych ludzi (jakże często – przyznajmy bez ogródek – mimo wszystko oparta na faktach) i te słabości, które zauważamy u innych. W tym wypadku znane prawo życia duchowego mówi, że bardzo często w słabościach, które dostrzegamy u bliźniego, odbijają się nasze własne.
 
Lekarstwem na nasze słabości – w tym przypadku pychę i próżność – jest przede wszystkim pokora. Dobrowolne, co nie znaczy łatwe, podporządkowanie się  pewnym funkcjonującym prawom i autorytetom, wznosząc się jakby po schodkach – jeden za drugim wzwyż: kochanym, bliskim osobom, prawom tego świata, obiektywnej prawdzie, pięknu, temu, co w nas dobre i szlachetne, Bożemu prawu i posłuszeństwo wobec Cerkwi, jej reguł, przykazań i sakramentalnego, mistycznego działania.  Naczelną dewizą powrotu do stanu pokory i pokoju wewnętrznego niech staną się słowa Chrystusa: „Kto chce podążać za Mną, niech się zaprze samego siebie (Mt. 16,24). Ale wybór należy już do każdego z nas. I tego wszystkim nam, moi Drodzy, w okresie Wielkiego Postu serdecznie życzę. No i wcale nie mniej ważne - obyśmy zdrowi byli…

grafika: http://blog.tyniec.com.pl