ks. Mariusz Synak

Święty Sylwan z Atosu

Około 1870 roku w pewien świąteczny dzień do jednej z chłopskich izb guberni Tambowskiej zaszedł wędrowny sprzedawca książek. Gospodarz podjął go posiłkiem i czajem, a mając wielki szacunek do ludzi oczytanych, oświeconych, spodziewał się usłyszeć coś ciekawego. Świadkiem spotkania był czteroletni chłopczyk, Siemion, który nieśmiało przysłuchiwał się rozmowie. Wędrowiec udowadniał gospodarzowi, że Boga nie ma. W pamięć dziecka ze szczególną siłą zapadły słowa: „A Bóg, gdzie on jest?” i natychmiast w odpowiedzi na to pytanie pojawiła się u malca myśl: „Jak dorosnę, pójdę po szerokim świecie Go szukać”. Gdy gość wyszedł, malutki syn pożalił się ojcu: „Ty uczysz mnie modlitw, a on powiedział, że Boga nie ma”. Wówczas ojciec odpowiedział: „Sądziłem, że to mądry człowiek, a on okazał się głupcem. Nie słuchaj go”. Niniejszy tekst to opowieść o dalszych losach owego czteroletniego malca, czyli o niezwykłym człowieku, prawosławnym mnichu, człowieku o gigantycznej wręcz sile ducha, który „poszedł po szerokim świecie szukać Boga”, i któremu udało się Go spotkać. Zapraszam do lektury historii o świętym mnichu Sylwanie z góry Atos.


Wspomniany chłopiec, Siemion, przyszedł na świat w roku 1866 w rodzinie Iwana Antonowa. Po zakończeniu, jak sam wspominał: „dwóch zim” w wiejskiej szkole zaczął pomagać ojcu (podobnie jak czterech jego braci i dwie siostry) na gospodarce, a potem, już jako stolarz bądź cieśla, pracował w brygadzie jednego ze swych starszych braci. Wyrósł na młodzieńca o niezwykłej sile fizycznej, krzepkim zdrowiu, mądrości; we wsi był lubiany za miły i dobry charakter. W wieku dziewiętnastu lat chłopak po raz pierwszy poczuł Boże wezwanie, pojawiła się u niego innego rodzaju wiara - żywa, prawdziwa, świadoma. Często modlił się ze łzami, odczuwając w sobie wewnętrzną przemianę i skłonność do życia w monasterze, nawet prosił ojca o zgodę na wstąpienie do Ławry Pieczerskiej w Kijowie, ale rodziciel nie pochwalał tego zamiaru, zalecając chłopcu, by odbył najpierw służbę wojskową. Wspomniany ojciec był bardzo ważną postacią w jego życiu, kimś, o kim późniejszy mnich Sylwan wypowiadał się bardzo ciepło i z ogromnym szacunkiem: „Nie dorównałem swemu ojcu. Był zupełnie niewykształcony i nawet modlitwę 'Ojcze nasz' odmawiał z błędem, mówiąc 'dzisiej' zamiast 'dzisiaj', nauczył się jej ze słuchu w cerkwi, ale był człowiekiem dobrotliwym i mądrym”. 

Zwyczajowo starsi bracia pomagali ojcu w pracach polowych. Kiedyś poproszono Siemiona, by przygotował i przyniósł z domu na pole trochę jedzenia. Ugotował wieprzowinę i wszyscy siedli do posiłku. Minęło około pół roku i w jakiś zimowy, świąteczny dzień ojciec zapytał go z łagodnym uśmiechem: „Synku, pamiętasz jak w polu nakarmiłeś mnie wieprzowiną? A przecież wtedy był piątek; wiesz, jadłem ją jak ścierwo”. „To czemu mi wtedy nie powiedziałeś?” - zapytał Siemion. „Synku, nie chciałem ci sprawiać przykrości”. Opowiadając te i podobne historie z rodzinnego domu starzec Sylwan dodawał: „Właśnie takiego starca-nauczyciela chciałbym mieć: nigdy się nie denerwował, zawsze był zrównoważony i łagodny. Pomyślcie tylko, pół roku czekał, szukał sposobnej chwili, żeby mnie poprawić i nie sprawić przy tym przykrości”. Niestety, kilka miesięcy wzmożonej pobożności i wewnętrznego skupienia minęło, chłopak ponownie zbliżył się do swych rówieśników, ich zwyczajów, uciech... Jak powiedziałem wcześniej, był silny, pracowity, dobry i z tego powodu stanowił dobrą partię do ożenku. Podobał się dziewczętom, lubił je z wzajemnością i pewnego wieczora wyszło, jak wyszło – chłopak przespał się z jedną z wiejskich dziewczyn. Następnego dnia rano, podczas pracy z ojcem ten odezwał się do niego: „Synku, gdzie byłeś wczoraj, tak mnie serce bolało...”. 

Późniejszy asceta był człowiekiem niezwykłej siły, potrafił też sobie pojeść. Pewnego wielkanocnego poranka, po obfitym paschalnym, mięsnymposiłku matka zapytała go, czy może pojadłby sobie jeszcze jajecznicy. Chłopak zjadł wówczas cały sagan, który mógł pomieścić jajecznicę z około pół setki jaj. W święta zachodził czasem do gospody i był w stanie wypić około trzech litrów gorzałki, nie upijając się. Co prawda ówczesna wódka była nieco słabsza od dzisiejszej, ale i tak nie było to mało. Pewnego dnia, zimą, jeden z podróżnych chciał odjechać z zajazdu w dalszą drogę, ale nie mógł zaprząc swego konia. Zwierzę z bólu stawało dęba, ponieważ lód grubą warstwą pokrył mu kopyta, a właściciel w żaden sposób nie był stanie mu ich oczyścić. Siemion chwycił głowę konia pod pachę i krzyknął: „Odbijaj!”. Przez cały ten czas koń stał nieruchomo, a właściciel, oczyściwszy lód, zaprzągł i odjechał. 

Minęło kilka lat i Bóg ponownie odezwał się do młodego Siemiona. Oto, co ze wspomnień starca Sylwana zapisał jego uczeń, przyjaciel i wierny towarzysz ostatnich ośmiu lat życia starca, ówczesny igumen Sofroniusz (Sacharow): „Pewnego razu, po spędzeniu jakiegoś czasu w cielesnej nieczystości, Siemion zapadł w drzemkę i w stanie lekkiego snu zobaczył, że żmija wniknęła do jego wnętrza. Poczuł bardzo silny wstręt i obudził się. W tym czasie usłyszał słowa: 'Połknąłeś we śnie żmiję i czujesz wstręt; tak i Mi jest ciężko patrzeć na to, co robisz'. Siemion nikogo nie widział, słyszał tylko głos, który wymawiał te słowa; głos, który w swoim pięknie i słodyczy był absolutnie wyjątkowy. Skutek, jaki wywołał, przy całej jego słodyczy i delikatności był porażający. Według głębokiego przekonania starca był to z całą pewnością głos samej Bogurodzicy. Do swych ostatnich dni dziękował Matce Bożej, że nie czuła do niego wstrętu i sama wykazała łaskawą wolę nawiedzić go i podnieść z upadku. Powtarzał: 'Teraz widzę, jak Bóg i Matka Boża żałuje ludzi. Pomyślcie tylko, Matka Boża przyszła z niebios, by uświadomić mi moją grzeszność'”. To powtórne wezwanie, jeszcze przed odbyciem służby wojskowej, miało dla przyszłego mnicha-ascety decydujące znaczenie. Gruntownie zmienił tryb życia, czyniąc pokutę za wszystko, czym zgrzeszył do tej pory. Służba w wojsku, w petersburskim batalionie saperskim gwardii, zakończyła się w 1892 roku. Na krótko przed wyjściem z wojska zdołał jeszcze odwiedzić Kronsztadt, gdzie miał nadzieję na spotkanie z już wówczas znanym i cenionym za dar modlitwy i przewidywania przyszłości ojcem Janem (Sergiejewym). Niestety, nie zastał duchownego w domu, pozostawił więc tylko zapiskę: „Baciuszka, chcę zostać mnichem; proszę, pomódlcie się, by świat mnie nie zatrzymał”. Jak sam starzec wspominał później, już po powrocie do koszar czuł wokół siebie „huczenie piekielnych płomieni” i to uczucie już go nie opuściło – ani w Petersburgu, w wojsku, ani w domu, ani na drodze do monasteru, ani nawet na samym Atosie, na który dotarł jesienią 1892 roku. Wstąpił do rosyjskiej wspólnoty św. Wielkomęczennika Pantelejmona i pozostał w nim czterdzieści sześć lat, aż do samej śmierci we wrześniu 1938 roku. W monasterze, po odbyciu gruntownej spowiedzi z całego dotychczasowego życia, rozpoczął trudy ascetyczne. Rytm jego życia od tej pory wyznaczały praca, modlitwa, sen, praca, modlitwa, sen, praca, modlitwa, sen... Otrzymawszy rzadki dar nieustannej modlitwy, z niesłychaną siłą, wytrwałością i odwagą rozpoczął poszukiwanie odpowiedzi na pytania o Bożą miłość, o sens życia człowieka. Mając w pamięci nawiedzenie przez Matkę Bożą i czując Bożą miłość nie rozumiał sensu cierpienia nie tylko swojego własnego, ale i milionów innych ludzi. Zaczął zadawać Bogu pytania - „Po co dałeś mi życie? Jestem przepełniony cierpieniem, mrok wokół mnie; dlaczego ukrywasz się przede mną? Wiem, że jesteś Dobry, ale dlaczego jesteś tak obojętny wobec mojego cierpienia? Dlaczego jesteś tak... okrutny i bezlitosny wobec mnie? Nie mogę Cię zrozumieć”. 

Minęły długie, wytężone miesiące wzmożonej, pełnej łez i skruchy modlitwy, ale Bóg go nie słuchał. Gdy już siły jego duszy się wyczerpały, wpadł w rozpacz i wykrzyknął: „Jesteś nieubłagany!”. I kiedy wraz z tymi słowami w jego zbolałej od rozpaczy duszy jeszcze coś pękło, nagle na mgnienie ujrzał żywego Chrystusa: ogień wypełnił jego serce i całe ciało z taką siłą, że gdyby to widzenie trwało jeszcze chwilkę, umarłby. Wiemy z relacji jego ucznia, że młodego mnicha ogarnęła wówczas wielka Boża światłość, że był pochwycony z tego świata i duchem wzniesiony na niebo, gdzie dane mu było słyszeć niewypowiedziane słowa; w tamtej chwili urodził się, jak gdyby na nowo (J 1,13). Dobrotliwe spojrzenie wybaczającego wszystko, bezgranicznie kochającego, radosnego Chrystusa przyciągnęło ku sobie całego człowieka i potem, ukrywszy się, słodyczą Bożej miłości zachwyciło jego ducha do kontemplacji Bóstwa już poza obrazami świata. Później już nigdy nie mógł zapomnieć niemożliwego do opisania, dobrotliwego, bez miary kochającego, radosnego, wypełnionego niewidzialnym pokojem spojrzenia Chrystusa i kolejne długie lata swego życia bez ustanku świadczył o tym, że Bóg jest miłością, miłością bez miary, niepojętą. Ale jednocześnie od tej chwili w duszy młodego, niedoświadczonego mnicha rozpoczęła się najtrudniejsza, najbardziej wyrafinowana ze wszystkich ascetycznych wysiłków walka – zmagania z własną próżnością. Próżność i pycha ciągną za sobą wszystkie biedy i upadki: łaska Boża odstępuje od człowieka, serce stygnie, modlitwa staje się coraz słabsza, umysł ogarnia chaos, rozpoczynają się podszepty złych myśli. Serce, które poznało słodycz Ducha, dusza, która zakosztowała innego życia, umysł, który poznał czystość buntują się przeciw temu, ale przy braku doświadczonego przewodnika duchowego człowiek nie jest w stanie się z tego wyzwolić. Przed Spotkaniem z Chrystusem dusza Siemiona nie potrafiła walczyć ze złymi myślami i to doprowadziło ją aż do rozpaczy, mimo tego, że mnich praktykował nieustanną, głęboką modlitwę. Po Spotkaniu dusza ascety poznała spokój łaski Świętego Ducha i życie zmieniło się w ciągłą modlitwę i uwielbienie Boga. Ale wszystko to znowu zaczęło się oddalać i ponownie rozpoczęły się zmagania ze złymi myślami. Dusza tęskniła, prosiła, błagała, płakała, modliła się, zmagała się z pokusami, aby tylko zatrzymać Tego, Którego nie można zatrzymać, ale światłość, nawet, jeśli powracała, to nie na długo i nie w takim stopniu, jak wcześniej, po czym ponownie opuszczała młodego Siemiona. Nastąpiły długie lata, w czasie których doświadczał to działania Bożej łaski, to jej odstąpienia. 

Tak minęło piętnaście lat walki ze złymi myślami, z podszeptami i działaniami biesów, które męczyły mnicha w niewyobrażalny sposób. Pewnej nocy, gdy po raz kolejny złe siły nie pozwalały Siemionowi na czystą, skupiona modlitwę, ten w głębi ducha zapytał Boga, co powinien uczynić, by jego dusza nauczyła się pokory. W sercu usłyszał Bożą odpowiedź: „Przebywaj umysłem w piekle i nie rozpaczaj”. Tak oto sam Bóg pokazał mnichowi drogę do czystej modlitwy. W jednej chwili zrozumiał sens bytu, sens Bożej miłości. To ukierunkowało późniejszego starca na modlitwę za zmarłych, którzy przebywali w piekle, ale modlił się również za żywych i za tych, którzy mieli dopiero nadejść. W jego modlitwie, która wykraczała za ramy czasu, zanikała myśl o czasowych zjawiskach życia człowieka, o wrogach. Dane mu było w boleści za cały świat dzielić ludzi na tych, którzy poznali Boga i na tych, którzy Go nie poznali. Nie mógł znieść myśli, że ludzie będą się męczyć w „ciemnościach piekielnych”.  Powtarzał, że „Miłość nie mogłaby tego znieść. Trzeba modlić się za wszystkich”. „Bogu szkoda każdego człowieka”, powtarzał, ale nie tylko powtarzał, ale i sam, napełniony Duchem Świętym, żałował wszystkich. Jego modlitwie za wszystkich, za cały świat nie było końca – dobrze znał biedy i grzechy świata z własnego doświadczenia, z własnej przeszłości, z obserwacji, z rozmów, w końcu z modlitewnej kontemplacji. W modlitwie oddawał całego siebie, kierowany współczuciem pragnął cierpieć za wszystkich, za pokój i zbawienie świata dosłownie przelewał krew w modlitwach. Często powtarzał: „Modlić się za ludzi to przelewać krew”. I tak pozostał w pamięci potomnych, jako świadek Bożej miłości. Uczeń starca, ojciec Sofroniusz, jakże celnie i boleśnie zarazem zauważa: „Od czasów Jana Teologa za ostatnie dziewiętnaście wieków pojawiły się całe zastępy takich świadków, ale ten ostatni jest dla nas drogi w szczególny sposób, dlatego że był nam współczesny. Częste zjawisko wśród chrześcijan – pragnienie, w pełni naturalne pragnienie widocznych znaków naszej wiary, w przeciwnym wypadku wyczerpują się w swej nadziei, a opowieści o cudach dawno minionych dni w ich świadomości stają się mitem. Oto, dlaczego tak ważne jest powtarzanie podobnych świadectw, oto, dlaczego jest nam tak drogi nowy świadek, w osobie którego można było dostrzec najbardziej drogocenne przejawy naszej wiary. Wiemy, że uwierzą mu zaledwie nieliczni, podobnie, jak nieliczni uwierzyli świadectwu poprzednich ojców, i wcale nie dlatego, że świadectwo jest fałszywe, lecz dlatego, że wiara zobowiązuje do wysiłku. Mówimy, że przez dziewiętnaście wieków chrześcijańskiej historii pojawiły się całe zastępy świadków miłości Chrystusowej, i mimo wszystko w nieogarnionym oceanie ludzkości tak ich mało, są tacy nieliczni. Podobni świadkowie są nieliczni dlatego, że nie ma wysiłku trudniejszego, bardziej bolesnego niż świadczenie o miłości i walka o miłość, dlatego, że nie ma świadectwa straszniejszego niż świadectwo miłości i nie ma zwiastowania bardziej prowokującego niż głoszenie miłości”.
Z jednej strony – jakże zrozumiałe słowa, ale z drugiej strony – jakże trudne do wypełnienia. „Trudna jest ta mowa, któż może jej słuchać?” (J 6, 60) – to samo pytanie zadawali Jezusowi jego uczniowie. Tak było i w przypadku ojca Sylwana - często się zdarzało,że nie rozumieli swego współbrata i inni mnisi. 

Wszystko, co wiemy o świętym Sylwanie (świętym, ponieważ został kanonizowany w listopadzie 1987 roku przez patriarchat konstantynopolitański) zawdzięczamy wysiłkom jego ucznia, wspomnianego już wcześniej ojca Sofroniusza. Ten ostatni długo bił się z myślami i po dziesięciu latach od śmierci starca zdecydował się rozpocząć spisywanie swych wspomnień i opowieści św. Sylwana, przystąpił również do redagowania jego zapisków. Mimo prostoty świętego jego historia i zapisane wskazówki nie są takimi, dlatego ich autor opatrzył swe dzieło dość dziwnie brzmiącą, zwłaszcza w naszych skomercjalizowanych czasach, uwagą: „Książka przeznaczona jest dla wąskiego grona czytelników”. Ale niech ta uwaga nie zraża pobożnego Czytelnika, wszak do Królestwa Niebieskiego prowadzi wąska brama...

W czasach starca Sylwana monaster św. Pantelejmona był bardzo rozległy, jego gospodarstwo obejmowało wiele dziedzin. Były to m.in. piekarnia, młyny, gospodarstwo rolne, tartak, cech stolarski, magazyny, domy dla pielgrzymów, cech krawiecki... Nad każdą z dziedzin sprawował pieczę tzw. ekonom. Ponieważ z racji swych obowiązków owi bracia nie mogli uczestniczyć we wspólnych posiłkach, wydzielono dla nich we wspólnym refektarzu osobny stół. Pewnego dnia za stołem dyskutowano o kolejnym nieudanym przedsięwzięciu jednego z ekonomów, ojca P., który może i miał i polot, i dobre pomysły gospodarcze, ale zdecydowanie brakowało mu szczęścia przy ich realizacji. Tym samym narażał monaster na znaczne straty. Pozostali ekonomowie przeprowadzali swoisty sąd nad biednym nieudacznikiem, milczał tylko o. Sylwan. Jeden z ojców zwrócił się więc do naszego bohatera ze słowami: „Milczysz, ojcze, a więc popierasz ojca P.? Nie zależy ci na dobru wspólnoty...? Pomyśl, jakie straty przyniósł monasterowi”. Ojciec Sylwan przemilczał tę uwagę, szybko skończył swój obiad i podszedł do owego ojca, który już zdążył odejść od stołu i powiedział: „Ojcze, ile lat minęło, jak wstąpiłeś do monasteru?” „Trzydzieści pięć”. „Czy słyszałeś kiedykolwiek, bym kogokolwiek osądzał?”. „Nie, nie słyszałem”. „Więc teraz chcesz, bym zaczął go publicznie krytykować?”. Zmieszany rozmówca ze wstydem odpowiedział: „Wybacz mi, grzesznemu”. „Bóg niech ci wybaczy” - odarł Sylwan.
 
Ojciec Sofroniusz opowiedział również inną historię, świadkiem której był osobiście. W dzień imienin bardzo szanowanego w monasterze ojca Diadocha, postanowił pójść do niego z wizytą. W celi spotkał m.in. ojca Sylwana, który przyszedł tam wcześniej. Jeden z mnichów, kierownik duchowy dla wielu z braci, przeczytał w gazecie jakąś informację i zapytał o. Sylwana, co sądzi na jej temat. „Ja, ojczulku, nie lubię gazet i wiadomości prasowych” - odpowiedział. „A czemuż to?” - drążył temat pytający mnich. „Dlatego, że czytanie gazet mąci umysł i przeszkadza w czystej modlitwie”. „Dziwne – powiedział starzec – według mnie na odwrót, gazety pomagają w modlitwie. Żyjemy sobie tu, na pustelni, niczego nie widzimy i w ten sposób dusza stopniowo zapomina o świecie, zamyka się w sobie, i z tego powodu modlitwa słabnie... Ja, gdy czytam gazety, widzę, jak żyje świat i jak ludzie cierpią, i wówczas pojawia się pragnienie modlitwy. Wtedy celebruję Eucharystię, modlę się u siebie w celi, z całej duszy proszę Boga za ludzi i za świat”. Ojciec Sylwan odpowiedział: „Dusza, która modli się za świat, bez gazet lepiej wie, jak cierpi cała ziemia, wie, czego potrzebują ludzie i żałuje ich”. „Jakim sposobem dusza może wiedzieć sama z siebie, co dzieje się na świecie?” - zapytał rozmówca. I usłyszał odpowiedź: „Gazety nie piszą o ludziach, lecz o wydarzeniach, i to nieprawdziwie; doprowadzają umysł do stanu niepokoju, a i tak, i tak prawdy się od nich nie dowiesz, modlitwa zaś oczyszcza umysł, który wszystko widzi wtedy lepiej”. „Nie bardzo rozumiem, co chcecie powiedzieć?” - ponownie zapytał rozmówca, ale odpowiedzi już nie usłyszał.  Wszyscy w celi oczekiwali odpowiedzi starca Sylwana, ale ten siedział z pochyloną głową i nie pozwolił sobie w obecności kierownika duchowego i innych starych mnichów na tłumaczenie, w jaki sposób dusza, będąc daleko od wszystkiego, modląc się za cały świat, może poznać duchem życie świata i potrzeby, i cierpienia ludzi.

„Pamiętam – kontynuuje swoją opowieść uczeń starca Sylwana – jak w naszym monasterze dość długi czas gościł prawosławny przybysz z zagranicy, na którym spotkanie z ojcem Sylwanem wywarło głębokie wrażenie. Polubił starca i często zachodził do niego do celi, i dość szybko dowiedziała się o tym reszta braci. Pewnego dnia jeden z najbardziej wpływowych ojców monasteru, człowiek bardzo bystry i oczytany, spotkawszy gościa na korytarzu powiedział; 'Nie rozumiem, dlaczego wy, uczeni członkowie akademii nauk, chodzicie do ojca Sylwana, niewykształconego chłopa? Czy doprawdy nie ma tu kogoś mądrzejszego niż on?' 'Aby zrozumieć ojca Sylwana – odparł cudzoziemiec nie bez bólu w duszy – trzeba być uczonym'. Ten sam mnich, w dalszym ciągu nie rozumiejąc takiego powodzenia o. Sylwana, w rozmowie z bratem, który przez wiele lat kierował monasterskim kioskiem z książkami, zauważył: 'Naprawdę dziwię się, po co oni do niego chodzą. On, jak się zdaje, w ogóle niczego nie czyta'. 'On niczego nie czyta, ale wszystko wypełnia, a inni wiele czytają, ale niczego nie robią'  - odpowiedział bibliotekarz.”

Opowieść o świętym starcu Sylwanie z Atosu jej autor, igumen Sofroniusz, podzielił na dwie części. Pierwsza nich to opowieści ucznia o starcu, druga to zapiski samego świętego ascety. Zacznijmy – kończąc niniejszy tekst - od ostatnich stron drugiej części, gdzie pośród wielu myśli święty Sylwan jedną kieruje bezpośrednio do nas, czytelników, tłumacząc, jak i dlaczego spisał swoje rozważania: „To moje pisanie, kto będzie to czytał, to wszystko mi wybaczcie, i moje błędy, i proszę was o modlitwę za mnie. Ale pisałem to dlatego, że ciągnęła mnie ku temu miłość Boża, nasycenia którą nie znam. Siedziałem i cała moja dusza była zajęta Bogiem, i ani jedna myśl nie zbliżała się do mnie i nie przeszkadzała mojemu umysłowi pisać o umiłowanym Bogu. I kiedy piszę słowo, to następnego jeszcze nie znam, ale rodzi się ono we mnie i wtedy je piszę. Gdy kończę je pisać, to złe myśli, zdarza się, przychodzą i trwożą mój słaby i wątły umysł, ale żalę się wtedy Miłosiernemu Panu, i Pan miłuje się nade mną, swoim upadłym stworzeniem”. W zakończeniu pierwszej części książki to samo, czyli wyjaśnienie motywów napisania tej książki, czyni uczeń starca, ojciec Sofroniusz: „Zaprawdę powiadam, że musiałem przezwyciężyć niemały wstyd, zanim zdecydowałem się spisać ten Żywot, dlatego że obrót spraw wymusił na mnie, bym nie skrywał mojej bliskości do Błogosławionego Ojca. Jestem pewien, że każdy, kto go znał i mnie zna, z oburzeniem powie: 'I ty śmiałeś napisać o Starcu?'. Ci zaś, którzy go nie znali, ale znający mnie lub ci, którzy znają mnie tylko z widzenia, z pogardą zauważą: „Jeśli taki jest uczeń, to znaczy, że i nauczyciel był kiepski'. Mam świadomość, że mieć takiego biografa i świadka to dla imienia wielkiego Starca poniżenie. Ale nie było innego wyjścia. Wolałbym się ukryć i wydać ten materiał anonimowo, aby nie umniejszać swoim ubóstwem wielkości Starca, lecz nie mogłem sobie na to pozwolić, ponieważ uważałem za konieczne ponieść odpowiedzialność za świadectwo o nim. […] I mimo wszystko długo walczyłem wewnętrznie, ponieważ słowo duchowe jest energią zupełnie innego rodzaju. Ten, kto je wygłasza, pierwszy staje przed sądem słowa, które wypowiada i z tego powodu, oczywiście, wydaję sam siebie na w pełni zasłużoną krytykę i wiem, że będę osądzony i przez Boga, i przez ludzi. Nawiasem mówiąc, pewną ulgą dla mego sumienia jest fakt, że w książce nie ma ani jednej mojej myśli, wszystko zostało zaczerpnięte z pouczeń i rozmów Błogosławionego Ojca i innych moich nauczycieli. [...] 
Podpisano: 10/24 września 1948 roku, Saint-Genevieve, I.[gumen] S.[ofroniusz (Sacharow)].” 

Po takich słowach cóż mogę powiedzieć ja, niezdarny narrator, tłumacz i kompilator powyższego tekstu? Nie wypada nic mówić, może za wyjątkiem modlitewnego wezwania: „Święty Sylwanie, módl się za nas do Boga!"

9 września 2015 roku, Słupsk, ks. Mariusz Synak 


zdjęcia: http://full-of-grace-and-truth.blogspot.com/2012/09/st-silouan-athonite-1938.html