ks. Mariusz Synak

Czy starość Panu Bogu się nie udała?

Zapraszam do lektury rozważań poświęconych starości. Z oczywistych względów nie jest to temat, znany mi z osobistego doświadczenia (rocznik 70.), ale sądzę, że obserwacje, rozmowy i lektura kilku przedmiotowych tekstów miały prawo dać podstawy do przemyśleń, którymi chciałbym się z Czytelnikiem Cerkiew.info podzielić.



Wiecznie młodzi?
 
Któż to jest człowiek stary? Czy istnieje jakaś granica wieku pozwalająca na taki podział? Jeśli istnieje  na ile jest subiektywna, a na ile obiektywna, oddająca stan faktyczny? A może kryterium podziału zależy od chęci bądź intencji dzielącego? Wszak ludzie z pewnego punktu widzenia dzielą się na tych, którzy dzielą, i na tych, którzy są przydzielani... Dlaczego pytam? Dawno temu, jakieś dziesięć lat wstecz, w jednym ze słupskich biur notarialnych usłyszałem od sekretarki uwagę, skierowaną pod moim adresem: „Taki stary, a taki głupi”. Dla mnie jako trzydziestolatka było to spore zaskoczenie, ale bardziej zabawny wydał mi się fakt, że słowa te padły z ust kobiety mniej więcej w moim wieku, trzydziestoletniej. Mogę tylko przypuścić, że gdybym w niepotrzebnym rewanżu do pani sekretarki zwrócił się per „stara”, byłby to znaczny afront. Najprawdopodobniej zostałbym uznany za chama. I to starego. Niewiele później sytuacja zaobserwowana na słupskim dworcu kolejowym, gdzie na hasło przewodniczki: „No, dziewczynki, idziemy” wstała z ławek spora grupa niewiast w wieku po dwakroć balzakowskim, czyli grubo po sześćdziesiątce, dała mi dużo do myślenia. Wracając do pani sekretarki  gdybym skorzystał z przywileju „bycia starym” i wykorzystał pełną dobrego samopoczucia leksykę pań z dworca, zwracając się do kobiety per: „dziewczynko”, z pewnością nie byłoby lepiej. Dziwna sprawa. Takie sytuacje pokazują, jak bardzo jesteśmy drażliwi na tym punkcie. Staramy się być w tej materii na tyle „politycznie”, czyli społecznie i towarzysko, poprawni, że bez żenady brniemy w kłamstwa, licząc zapewne, że ktoś odpłaci nam tym samym: „Cześć, stary! Kupę lat, no, będzie ze dwadzieścia! Słuchaj, jak ty to robisz, nic się nie zmieniłeś! Od razu cię poznałem... i kłamiemy, aż się kurzy. Ech, samo życie. Pozwolę sobie przytoczyć usłyszany niedawno dowcip: „Pewna kobieta na zjeździe absolwentów uważnie przyglądała się – prócz samych absolwentów – również identyfikatorom. Znalazłszy naraz na plakietce i swój rocznik, i klasę, i znajome nazwisko, spojrzała na łysiejącego, grubego starszego pana. Nie, nie mógł to być on, ów kolega ze szkolnej ławki  tamten był młody, szczupły, wysoki, z bujną blond czupryną... Nawet się w nim podkochiwała. W żaden sposób nie mógł być tamtym obiektem westchnień. Ale na wszelki wypadek spytała: Przepraszam, pan był w mojej klasie? Być może – odparł – a czego pani uczyła? 

Dlaczego nie chcemy przyznać, że podlegamy prawom natury? Że czas płynie i zabiera lata i siły nie tylko tym, których nie lubimy i którym z lubością to wytykamy (zapewne powodowani zazdrością lub jakąś niechęcią), ale i w takiej samej mierze nam samym? Dlaczego wstydzimy się przyznać, że się starzejemy? Żeby nikt tego nie zauważył? Dlaczego istnieje tak wielka presja społeczna na to, by być – jak idee wodza rewolucji październikowej – „wiecznie młodym”? Obserwując od czasu do czasu środowiska celebryckie, jestem już zmęczony widokiem ludzi zaawansowanych wiekowo, którzy za wszelką cenę chcą być nastolatkami, skacząc, podśmiewając się Bóg wie z czego, przystrajając się w puste miny i równie puste słowa, kiepskie kopie faustowskich: „Trwaj, chwilo! Jesteś piękna!” Tak się nie godzi, to nie licuje z siwizną bądź łysiną, ale tych raczej nie uświadczysz wśród „wiecznie młodych” seniorów. Mało tego, obserwując czasem twarze i szyje takich ludzi, aż strach bierze na myśl, co będzie, kiedy to wszystko popęka. Rażą mnie również młodzicy, którzy zapewne z niechęci do innych, ale mniej płatnych zajęć komentują na bieżąco wszystko to, co dzieje się wokół, wygłaszając sądy i opinie z pozycji Matuzalemów, doświadczonych znawców życia i wziętych objaśniaczy problemów wszelkich. Takie od wczoraj autorytety z akceleratora czy na wściekłych drożdżach  jak kto woli. Starzy na siłę chcą wydawać się młodymi, młodzi zaś sztucznie chcą grać rolę życiowych starców. I bądź tu mądry...

Pozostawmy tę kwestię, prócz pilota nie mamy na nią zbyt większego wpływu. Sięgnijmy za to do ludowej mądrości. Istnieje stara skandynawska opowieść mówiąca o tym, jak w pewnej wiosce żył wojownik, który nie miał sobie równych. Na wszelkich turniejach i zawodach wygrywał w cuglach z każdym śmiałkiem. Pewnego razu przyśnił mu się sen, który wywołał tak wielki niepokój, że ów bohater udał się do lokalnego mędrca z prośbą o wytłumaczenie tego widzenia. Wojownik na prośbę wieszcza opowiedział to, co widział we śnie. Mianowicie walczył na jakimś turnieju i pokonywał, jak to miał w zwyczaju, kolejnych śmiałków, jednego za drugim. Ostatnim rywalem okazał się pewien wychudzony starzec, który w jakiś sposób podszedł dzielnego woja, chudymi, kościstymi ramionami objął go, przydusił i po chwili nie tylko pozbawił siły, ale i w ogóle tchu. Upadłem jak martwy na ziemię – skończył swą opowieść siłacz. Któż to mógł być? To proste – odpowiedział mędrzec. Ten staruch zwie się Czas. To on dopadnie każdego i zrobi z nim to, co zechce. I nie ma na to żadnego sposobu. 

Tak, moi Drodzy, nie powiem nic nowego, gdy stwierdzę, że starość jest nieunikniona. Ale oznacza to jednocześnie, że starość nie powinna być dla nas zaskoczeniem. A to z kolei oznacza, że w jakiś sposób można się do niej przygotować, tym bardziej że opór przed nią mimo usilnych zabiegów niewiele daje. Piasek z klepsydry sypie się powoli, ale nieuchronnie, wywierając swe piętno na naszych ciałach i umysłach. Pisząc te słowa, mam w nogach psa o wdzięcznym imieniu Gruby. Fakt, jest ciut przy kości. Jest już stary. Ja też zapewne taki będę, choć nikt nie wie, co komu pisane. Gruby leży i sapie. Ja też tak zapewne będę robił. Bardzo słabo słyszy. Mnie też to zapewne czeka. Na jedno oko już nie widzi, na drugie słabo. Schody są nie lada problemem. Bywają dni, gdy leży i popiskuje cicho. Pewnie, gdyby był innej rasy, już by odszedł, ale średniaki sznaucery to twarde sztuki. Czasem warknie bez powodu, czasem pół nocy przekaszle, choć na pozór nie ma ku temu żadnych widocznych powodów. Bywają dni, gdy już nie jest w stanie się podnieść i pójść na spacer. Nawet, jakbym go nie widział i nie słyszał, wiedziałbym, że jest obok. Ma swój zapach. Ostry zapach starego, chorego psa. Jest już spracowany niezdarny, słaby, schorowany, obolały; dobrze, że jeszcze sam chodzi. Wymaga czułości, cierpliwości i uwagi. My, ludzie, starzejemy się dokładnie tak samo. I nie podoba się nam to; mówimy, że „starość to się Panu Bogu nie udała”. Tylko czy aby na pewno Panu Bogu? Czy wyłącznie Panu Bogu? Czy przysłowie „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” nie odnosi się również w pewnym stopniu do naszego „stanu starości czy może lepiej „jakości” naszej starości? Można postawić pytanie: na ile nasza starość zależy od nas samych? Oczywiście, pomijam z oczywistych względów wypadki losowe, bezduszną statystykę, która wielu z nas nie dopuści do tego wieku lub uczyni inwalidami, przykuwając do łóżka. Ale ogromnej rzeszy ludzi skutecznie i aktywnie uda się długi czas spędzać sen z powiek urzędnikom Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i planistom budżetu z Ministerstwa Finansów.

Czym skorupka za młodu nasiąknie...

Powróćmy jednak do naszych skorupek. W Księdze Mądrości Syracha znajdziemy podobne pytanie: „Jeśli w młodości nie nazbierałeś, jakim sposobem znajdziesz na starość?” (Syr 25, 3). I nie chodzi tu tylko o oszczędzanie, gromadzenie środków, za pomocą których można dotrwać do końca, przeżyć swój czas. Czy nie jest tak, że starość jest w dużej mierze wypadkową naszego dotychczasowego życia? Sposobu, w jaki spędzaliśmy godziny, dni, tygodnie, lata, dziesięciolecia? Odbiciem naszych życiowych przejść? Nie szukałem w twórczości Ojców Kościoła – chrześcijańskich antropologów – potwierdzenia tego, że w starości dochodzą do głosu te najgłębiej ukryte, zakorzenione nie tylko pozytywne cechy, ale przede wszystkim negatywne – przywary, słabości lub nawet (czy może zwłaszcza) żądze i namiętności. Wydaje się to na tyle naturalne, że być może i nie warto było o tym pisać. Czym skorupka za młodu... Rosjanie mają takie powiedzenie: „Starość, jeśli nie ewoluuje w świętość, staje się stanem głębokiej patologii”. Owszem, człowiek się starzeje, starzeje się ciało (ile razy słyszymy: wiesz, ja już nie mogę tak szybko, to dla mnie zbyt ciężkie) i przyćmiewa umysł (teraz już nie łapię tak szybko, musisz powtarzać powoli i najlepiej dwa razy), ale jest w człowieku coś, czego starość się nie ima, a przynajmniej nie ma nad tym pełnej władzy – to serce. Gorące, otwarte, współczujące, cierpiące za siebie i – jak podkreśla starzec Paisjusz Hagioryta  przede wszystkim za innych. To płynąca z niego miłość, która pozwala człowiekowi nie tylko nie przeklinać swego losu, ale jeszcze pomagać innym, lub przynajmniej współodczuwać wraz z innymi. Jeśli zaś człowiekowi kamienieje i serce, starość rzeczywiście przekształca się w głęboką patologię... Metropolita surożski Antoni (Bloom) w swych wspomnieniach umieścił fragment poświęcony babci, zamieszczając jedną z rozmów (przepraszam, przytoczę ją z pamięci): kiedy babcia, stojąc przy zlewie, po raz kolejny stłukła jakąś filiżankę, głośno zawołała ze smutkiem: Widzisz, po cóż mnie Bóg jeszcze taką trzyma na ziemi? Jestem taka nieporadna! Późniejszy metropolita podszedł do niej, objął ją i powiedział: Po pierwsze dlatego, że na górze z pewnością takich babć Mu nie brak, ale po wtóre – i to było rzeczą najważniejszą, jak podkreślił autor – jesteś przecież moją kochaną babcią. I po tych słowach w jej oczach było tyle miłości... 

Otwarte serce warto rozwijać w sobie od dzieciństwa. Takie przygotowanie zawsze będzie boleć; otwierając serce na kłopoty i nieszczęścia innych, musimy być gotowi na ból i niepokój. Nie na próżno krąży w narodzie porzekadło o miękkim sercu i twardej, zdecydowanie mniej szlachetnej części ciała. Ale za to dzięki temu odkrywają się nowe głębiny człowieczeństwa  człowiek staje się bardziej szlachetny i ludzki. Zresztą z perspektywy dzisiejszych rozważań całe życie można rozpatrywać jak przygotowanie do starości: wychowujemy dziecko, uczymy je pewnych nawyków, dobrych zasad, poświęcenia, wytrwałości, walki z egoizmem, szacunku dla starszych. To przyda się nie tylko komuś, kto takie dziecko spotka na swej drodze. To przyda się również samemu dziecku, gdy nadejdzie starość lub choroba. Przyzwyczajenie staje się drugą naturą człowieka. Sam zauważam, że w codziennym pośpiechu (czasem nawet mógłbym nazwać ten pośpiech Wielką Pardubicką, czy też „ósma rano, bomba w górę!”) zapominam zamknąć samochód pilotem. Po prostu wybiegam, trzaskam drzwiami i lecę tu czy tam, zapominając o naciśnięciu przycisku. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie, po chwili refleksji i sprawdzeniu okazuje się, że zamykam drzwi auta, nie kontrolując już tego ruchu. Jeśli więc – mam taką nadzieję – zaszczepię i konsekwentnie będę egzekwował od siebie i powierzonych mojej opiece dzieci zachowania rutynowe, polegające np. na odkładaniu rzeczy na miejsce, sprzątaniu po sobie stołu, myciu zębów, chowaniu kluczy i dokumentów na ich miejsce, to mogę mieć nadzieję, że gdy przyjdzie starość, nie będzie to wielkim i dotkliwym problemem, nawet w obliczu narastającej demencji. A przynajmniej da szansę na złagodzenie jej objawów. 

Kolejna rzecz – praca fizyczna. Większość z nas, niestety, nie cierpi na nadmiar ruchu. Mało się ruszamy, mało spacerujemy, mało pracujemy fizycznie. Nie dziwmy się zatem, że dopadnie nas wiotkość, słabość, kruchość kości i ścięgien. I to znacznie wcześniej, niżbyśmy się mogli spodziewać. I gdzie tu pretensje do Pana Boga? Sami pracujemy na taką starość. Trochę inaczej jest z grupą ludzi, którzy ciężko fizycznie pracowali, skutkiem czego są choroby kości, stawów, różnego rodzaju deformacje ciała. Ale tacy – tu polegam wyłącznie na własnych, subiektywnych obserwacjach – z reguły narzekają mniej. 

I jeszcze jedna rzecz, o której już wspomniałem – emocje, przeżycia, żądze i w ogóle cała sfera duchowa człowieka. Ileż w człowieku odkłada się rzeczy złych? Jak wiele może nawarstwić się niedobrych wspomnień, rozpamiętywań scen okropnych czy bolesnych, męczących ocen, osądów, nienawiści, poczucia własnej krzywdy, ciężaru popełnionych złych uczynków. Ile może wytrzymać ludzka psychika? I czasem wydaje się, że człowiek, którego obserwujemy, wpada w furię z bardzo błahego powodu, na pozór nie wartego takiej gwałtownej reakcji. Ale nie, choć to tylko drobiazg, to jest to zarazem kropla, która przelewa się przez brzeg czaszy. Taki starter, po którym robi się biało w oczach i potem to już wszystko jedno, co będzie. Syrach w Księdze Mądrości zauważa: „Radość serca jest życiem człowieka, a wesołość męża przedłuża dni jego. Wytłumacz sobie samemu, pociesz swoje serce, i oddal długotrwały smutek od siebie; bo smutek zgubił wielu i nie ma z niego żadnego pożytku. Zazdrość i gniew skracają dni, a zmartwienie sprowadza przedwczesną starość” (Syr 25, 22 i n.). Rzeczywiście, takie stany wyciskają głębokie piętno na naszej psychice, niektóre z nich zabierają wiele sił, zatruwają życie, często zmieniając je w koszmar dla siebie i przekleństwo dla innych. A jak z żądzami? Z czymś, co w gruncie rzeczy kieruje człowiekiem, wypełnia jego myśli, przenicowuje na wskroś plany i zamiary? Nie zdarzało się Wam spotkać ludzi starych, wręcz opętanych np. żądzą cielesną czy łakomstwem? Owszem, czasem jest to skutek zmian w mózgu, ale czasem jest to po prostu wyraz narastających latami nie tylko nie zwalczanych czy może tolerowanych, ale i podsycanych żądz tym bardziej dokuczliwych, że nie mogących zostać spełnionymi? Syrach pisze: „Dusza moja znienawidziła ludzi trzech rodzajów – […] jeden z nich to starzec cudzołożny, pozbawiony rozumu” (Syr 25, 2). 

O starości można mówić wiele i z pewnością tematu się nie wyczerpie. Każdy z nas ma jakieś własne obserwacje, doświadczenia. Kto sam przeżywa starość – ten ma ciężko. Kto przeżywa starość z kimś – temu lżej. Kto przeżywa starość innego – temu też nielekko, oj, nielekko. Każdy z nas, w taki czy inny sposób, będzie musiał się z nią zetknąć. Czy takie zetknięcie zawsze musi być okraszone ciemnymi barwami? Ktoś powie, dość tej oderwanej od życia teorii, dość tych ciężkich tematów. Słowa swoje, a życie swoje. Być może...

Historia jednej starości

Andrzej Mielnicki  bo przykładem jego sylwetki chciałbym zamknąć dzisiejsze rozważania  urodził się w 1945 r. Mając roczek zapadł na chorobę HeinegoMedina i na skutek nieudanego leczenia, mając podcięte ścięgna rąk i nóg, stracił możliwość samodzielnego poruszania się. W początkach lat 90. w wyniku postępującego zaniku mięśni stracił władzę w rękach, stając się człowiekiem całkowicie zależnym od otaczających go bliskich. Zmarł w maju 2008 r. w Elblągu. Był człowiekiem wyjątkowym, obok którego nie można było przejść obojętnie; erudycja Andrzeja i jakaś genialna wnikliwość zawsze kazała się zastanowić, zatrzymać, pochylić... Pozwólcie mi zacytować fragment epitafium autorstwa Włodzimierza Mielnickiego, młodszego brata Andrzeja. Włodek pisze: „Andrzej, mając cierpiące ciało, był bezcielesnym; nie mogąc ruszać ręką ani nogą, nie był ciężarem, lecz na odwrót, dźwigał ciężary innych; przy pełnym paraliżu, zupełnym zaniku mięśni, miał serce bijące coraz mocniej i umysł widzący coraz szerzej, przenikający coraz głębiej; nie mogąc chodzić, był mobilny – zwiedzał, podróżował, uczestniczył w pielgrzymkach; […] będąc zależnym od otoczenia, miał odwagę wypowiadać i realizować swoje idee; posiadając niewielkie źródła dochodów, był szczodry, pożyczał, ofiarowywał i finansował kształcenie innych; będąc rozmownym, komunikatywnym, zachowywał powierzone tajemnice; szanując tradycję, fascynował się nowoczesnością; był partnerem w dyskusji z intelektualistą, politykiem, malarzem, jak również pocieszycielem i doradcą upadłego pijaka; będąc z natury hedonistą, przestrzegał postów, rozumiał uczucia dziecka i starca; będąc śmiertelnie chorym, wbrew logice, statystyce i wiedzy medycznej podwoił swój czas przebywania na ziemi; będąc przykutym do łóżka, bujał w obłokach; nie doświadczywszy nigdy dziecięcej zabawy, organizował ją kolejnym pokoleniom dzieci; nie będąc nigdy uczniem, był wychowawcą i nauczycielem, przygotowując się przez całe życie do śmierci, nie umarł, lecz zasnął; żyjąc w świadomości przemijania, pozostał nieśmiertelnym w pamięci wszystkich. Był radosnym i radością dla innych”. Tyle Włodzimierz.

Andrzej ze śmiertelnej choroby i dożywania, oczekiwania śmierci uczynił życie. Udało mu się żyć między marginesami choroby i śmierci. Bo starość, czy też obłożna, śmiertelna choroba nie musi być tylko dożywaniem do śmierci, dożywaniem swojego wieku, można też uczynić ją życiem. Innym, trudniejszym, bardziej złożonym, wymagającym wielu ofiar i wysiłków od siebie i otoczenia, ale przez to i bardziej wartościowym, głębszym. Bardziej owocnym. Taki los, będąc ogromnym wysiłkiem fizycznym i umysłowym, wymaga wsparcia. Czasem nadludzkiego. I autor Psalmu 70., mając świadomość własnej słabości, niepewności i strachu przed nadchodzącą starością i niemocą, wzywa do Boga: „Ty byłeś moją podporą od narodzin, od łona matki moim opiekunem […] Nie odtrącaj mnie w czasie starości; gdy siły ustaną, nie opuszczaj mnie! […] O Boże, nie stój z daleka ode mnie, nie opuszczaj mnie. Mój Boże, pośpiesz mi na pomoc! […] Boże, Ty mnie uczyniłeś od mojej młodości, i do tej chwili głoszę Twoje cuda. Lecz i w starości, i w wieku sędziwym, nie opuszczaj mnie, Boże! Zesłałeś na mnie wiele srogich utrapień, lecz znowu przywrócisz mi życie i z głębin ziemi znów mnie wydobędziesz. Podnieś moją wielkość i pociesz mnie na nowo!” (Ps 70, 6 i n.). Jak mogliśmy się przekonać, znając Andrzeja osobiście lub tylko słysząc tę historię o nim, nie jest to tylko teoria. To praktyka, samo życie. Życie, które potrafi rozkwitnąć w obliczu śmierci, które, na pozór pozbawione nadziei, może stać się jej źródłem dla innych. 


Fot. www.pravmir.ru; na zdj. metr. Antoni (Bloom).