ks. Mariusz Synak
Św. Nikon - ostatni starzec-duchownik Pustelni w Optino
Przy okazji porządkowania mojej biblioteki wpadła mi do ręki książka, która jakiś czas temu przykuła już moją uwagę na tyle, że chciałbym ją Wam zaprezentować. Nazwałem ją "znaleziskiem". Dlaczego akurat tak? Otóż, wśród tysięcy tytułów i nazwisk autorów, które zalewają rynek czytelniczy, niezwykle trudno - moim zdaniem - odnaleźć czy spróbować skutecznie zaprezentować coś wartościowego. Trudno się temu dziwić - literatura, chcąc być atrakcyjną, a co się z tym wiąże, mając zapewnić komercyjny sukces jej autorowi i wydawcy, powinna nas zaskakiwać, zapewniać nowe doznania, ale jak trudno jest zaspokoić oczekiwania współczesnego człowieka, sami wiemy najlepiej. Rzeczy dobre i pożyteczne sprzedają się słabo... Czytajmy więc dobre rzeczy, dziś wokół nas tak mało dobrego... Przecież nie tylko piszemy to, czym po części jesteśmy, ale co ważniejsze - stajemy się po części tym, co czytamy. Dlatego też chciałbym zaproponować dziś jedną książkę, nie, nie - proszę nie oczekiwać, że będzie to kandydatka do literackiego Nobla, ale w której jest tak wiele mądrych i dobrych rzeczy, że traktuję ją jak wspomniane znalezisko. To książka, która w zamiarze jej autora w ogóle miała nie powstać, a już na pewno nie powinna być opatrzona tytułem, pod jakim ją wydano....
Wielu z nas zna rolę monasterów, a szczególnie niektórych mnichów (którzy z racji swej pobożności i czystości życia zwani są starcami) w kultywowaniu wschodniej duchowości. Wśród wielu monasterów natomiast niektóre pełnią czy też kiedyś pełniły rolę szczególną. Wśród nich monaster w Optino pod Kozielskiem, który przez cały wiek XIX i początek XX dał Rosji wielu wspaniałych ludzi - całą plejadę starców - ojców duchowych, którzy na tle ogólnego upadku religijności i moralności swojej epoki stawali się dla wielu wybitnych przedstawicieli rosyjskiej inteligencji, ale też prostego ludu, ogromnymi autorytetami. Ojcowie - spowiednicy: Lew, Makary, Anatoliusz, Ambroży, Józef, Warsonofiusz i kilku innych przyjmowali pielgrzymów, udzielali porad duchowych i prowadzili obfitą korespondencję. Mimo, iż Optina została zamknięta przez bolszewików w roku 1923, jej duch przetrwał. I uczynił to na tyle skutecznie, że w drugiej połowie lat osiemdziesiątych monaster odżył, stając się celem pielgrzymek całych rzesz pątników, którzy przyjeżdżali nie tylko po porady duchowe do przybyłego z greckiej góry Atos starca o imieniu Ilji (Heli), ale przede wszystkim do pomocy przy odbudowywaniu pustelni. Wiem, że nie bardzo wypada, ale - jeśli już jesteśmy przy tym temacie - pozwólcie mi wpleść w tę opowieść wątek osobisty. Na początku lat dziewięćdziesiątych miałem szczęście kilka razy być w tym monasterze i spędzić w nim wiele, wiele tygodni. Mimo dużej odległości jeździliśmy tam wraz z przyjaciółmi jak do siebie. Jak wyglądało to miejsce wtedy? Ruiny cerkwi, zdewastowane cele, zniszczone budynki administracyjne i gospodarcze, pozostałości tartaku, jaki urządzono na terenie klasztoru po jego zamknięciu - ten przygnębiający obraz budził grozę. Całości tragicznego obrazu dopełniały polskojęzyczne napisy na ścianach piwnic monasteru, sporządzone przez więzionych tam oficerów, rozstrzelanych później w Katyniu. Na pozór królestwo beznadziei i smutku. A jednak - mimo ogromnej ruiny wielki zapał i determinacja przy podźwignięciu z gruzów świetnego niegdyś monasteru, w połączeniu z modlitewną atmosferą tego miejsca budził ducha, dodawał sił do pracy i pozwalał wierzyć w powodzenie tego niezwykle trudnego planu. Nie przeszkodziła temu nawet męczeńska śmierć trzech mnichów zasztyletowanych przez szaleńca - satanistę podczas paschalnych uroczystości w 1993 roku. Dziś, z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że - dzięki Bogu - udało się. Monaster odżył, a w nas, jego niegdysiejszych mieszkańcach, zasiał swoje ziarno - kilku moich najbliższych przyjaciół pozostało w jego murach, a ja, choć wróciłem do codzienności, to właśnie Optinie i jej spowiednikowi i przewodnikowi duchowemu w ogromnej mierze zawdzięczam to, że mogę dziś kierować te słowa do Was, moi Drodzy, jako prawosławny kapłan. Stąd też bierze się mój osobisty, bardzo ciepły stosunek do wspomnianej pustelni, stąd też i owo "znalezisko", którym chciałbym się z Wami podzielić.
Przede mną egzemplarz książki zatytułowanej: "Pamiętnik ostatniego duchownika pustelni Optińskiej". Książka wydana została w roku 1994 w języku rosyjskim, a ponieważ nic (przynajmniej na razie) nie wskazuje na to, że doczekamy się jej polskiego przekładu, dla potrzeb tekstu będę korzystał z własnych, roboczych tłumaczeń. Autor opublikowanych notatek urodził się w 1888 roku jako Mikołaj Bielajew, ale zapisał się w historii duchowości czasów porewolucyjnych swym zakonnym imieniem - Nikon. Zmarł w roku 1931, a więc przeżywszy zaledwie 43 lata. Mamy bardzo mało danych na temat losów św. Nikona, trochę światła rzuca na nie inny tekst zamieszczony w naszej książce, wspomnienia jednej z duchownych córek o. Nikona. Mimo że nie zginął z rąk prześladowców chrześcijaństwa, jak wielu, wielu innych, współczesnych mu duchownych - został kanonizowany jako wyznawca, świadek Chrystusa, a dzień pamięci świętego wypadł - cóż za zbieg okoliczności - 8 lipca. Osiągnął świętość nie dzięki męczeńskiej śmierci, lecz dzięki nie mniej męczeńskiemu życiu - pełnemu wyrzeczeń, cierpienia, boleści, osamotnienia... Kto wie, czy takie życie nie jest trudniejsze niż męczeńska śmierć... Świadkowie ostatnich chwil starca tak charakteryzują jego życiowa postawę: "Ojciec Nikon do samej śmierci mimo ogromnych przeciwności zachował właściwą mu wesołość, uśmiechał się. Z miłością rozpytywał o swoje duchowne dzieci i o swoich znajomych, opowiadał o swoich przeżyciach i o tym, co przeszedł przez ostatnie cztery lata. Nie można było słuchać tego, nie płacząc. Cierpienia ojca Nikona były bardzo wielkie, ale też jego cierpliwość wobec nich była taka sama. Ta jego cnota - cierpliwość - rodziła głęboki szacunek. Godnym naśladowania jest to, że przy wszystkich tragicznych okolicznościach ojciec Nikon wszystko znosił w milczeniu, nikomu na nic się nie skarżył, za wszystko dziękował Bogu, powierzając się Jego woli i w tym znajdując ukojenie dla duszy. Gdy przyjechaliśmy do niego na miejsce zesłania, zastaliśmy Batiuszkę bezsilnego, zmożonego śmiertelną gruźlicą, leżącego na deskach zamiast łóżka, na skotłowanym, słomianym materacu ze zwiniętymi pod głową rzeczami zamiast poduszki, przy czterdziestu stopniach czerwcowego upału okutanego w kufajkę i walonki. Kufajkę zdjęliśmy, nakryliśmy ojca Nikona kocem. Uśmiechnął się i wyszeptał - 'Dziękuję, teraz jest dobrze'. Walonki również zdjęliśmy, okazało się w nich wielkie mnóstwo ogromnych wszy. Nie będę - pisze dalej autorka wspomnień - więcej na ten temat nic mówić, powiem tylko, że ojciec Nikon wszystko znosił i nikomu nie okazywał swego niezadowolenia. Mógł - zgodnie z radą lekarza, jeszcze przed wysłaniem do Archangielska - zgłosić się na komisję lekarską, która mogłaby zmienić mu miejsce ostatecznego zesłania, na inne niż północ, ale po naradzeniu się z przyjacielem, o. Agapitem, nie podjął w tym kierunku żadnych wysiłków, mówiąc: 'Niech się dzieje wola Boża'".
Drodzy Czytelnicy, nie ukrywajmy, że taka postawa musi dziś budzić co najmniej podziw i pytanie o źródło takiej wewnętrznej siły. Książka, której króciutkimi fragmentami chciałbym się z Wami podzielić, jest w stanie odpowiedzieć, a przynajmniej przybliżyć nas do odpowiedzi na to pytanie. W jaki sposób ojciec Nikon stał się takim człowiekiem? Jak zachodził niewątpliwie trudny - jak wynika z kart pamiętnika - proces kształtowania się osobowości w klimacie tzw. duchowej kultury optińskiej, która nawet wówczas wyróżniała się swą specyfiką - łagodnością, dobrem, pokorą, miłością... Proszę zwrócić uwagę na jedną ogromnie, moim zdaniem, ważną rzecz, która gwarantuje prawdziwość relacji - pamiętnik pisany był przez młodzieńca, który zdecydował się coś w swym życiu zmienić. Mikołaj, późniejszy ojciec Nikon jest wbrew pozorom realistą, nie chce nikogo przekonywać, nie fantazjuje, nie wymyśla niestworzonych historii - po prostu zapisuje to, co myśli, czuje, widzi i słyszy. Mało tego, w swoim zamyśle nie chce się z nikim dzielić swoimi zapiskami, pisze je wyłącznie dla siebie po to, by móc łatwiej rozpoznawać i kontrolować swoje emocje, zwątpienia i słabości. Ale w czasach prześladowań mimo wszystko sięgnie po niego raz jeszcze, dzieląc się nim z ludźmi, potrzebującymi duchowego wsparcia. Pamiętnik rozpoczyna się w styczniu 1907 roku (Mikołaj ma wówczas lat dziewiętnaście), urywa po zaledwie trzech latach, w listopadzie 1910 roku, a więc pisze go młody adept stanu zakonnego, nowicjusz cieszący się sympatią i wzrastającym zaufaniem swego starca - przewodnika duchowego. Dzięki temu tekstowi mamy niezwykłą okazję wglądu nie tylko do duszy młodego człowieka, ale również do prześledzenia relacji mistrz - uczeń, ponieważ Mikołaj trafił pod skrzydła starca Warsonofiusza, stając się bezpośrednim świadkiem wielu rozmów, scen i pouczeń swego spowiednika. Mimo, iż rady te kierowane były do konkretnych osób, dziś - dzięki omawianemu tekstowi i pracowitości jego autora - możemy zapoznać się z nimi i my, tym bardziej, że słowa i rady w niej zawarte mimo sporej odległości czasowej i pewnych różnic kulturowych są niezmiernie aktualne. Dla poszukujących szczęścia i spokoju ducha (a czy nie tego szuka współczesny człowiek?) są to odpowiedzi na podstawowe, fundamentalne pytania udzielone w sposób prosty i dostępny.
Zapraszam więc do wędrówki w świat duchowości ojców pustelni w Optino, oddajmy głos naszemu dziewiętnastoletniemu młodzieńcowi, który jeszcze przed wstąpieniem do monasteru rozpoczyna swój dziennik 28 stycznia 1907 roku jakże proroczymi słowami: "Teraz po raz pierwszy mam zamiar pościć poważnie i świadomie. Teraz dopiero zrozumiałem całą konieczność, całą świętość i wielkość tych dwóch sakramentów - Pokuty i Komunii z Ciałem i Krwią Chrystusa. Wszyscy prorocy, apostołowie i sam Chrystus Zbawiciel i jego poprzednik - Jan Chrzciciel - wszyscy rozpoczynali swoje zwiastowanie słowami: 'czyńcie pokutę'. Ciężko jest, gdy masz nieczyste sumienie, gdy czujesz, zdajesz sobie sprawę z własnych grzechów. Wiem to z własnego doświadczenia: chcę i nie potrafię, chcę czynić dobro, a czynię zło. Nawet nie potrafię odróżnić białego od czarnego, zła od dobra. Żałosny, straszny stan, w którym pomóc może tylko modlitwa, modlitwa pokutna. Dlatego powinienem przez cały ten tydzień, począwszy od poniedziałku, chodzić do cerkwi i modlić się w domu, i zagłębiwszy się w siebie i uświadomiwszy sobie własną niegodność przystąpić do sakramentu pokuty z prawdziwym pragnieniem poprawy i zmiany mojego życia. Potem z pokorą i już nie z takim lękiem przystąpię do sakramentu Ciała i Krwi Chrystusowej. To bez wątpienia pomoże mi w pragnieniu tego, by stać się człowiekiem i być może, choć w małym stopniu, ale otworzy mi oczy. Nie ma we mnie życia. Teraz w pełni rozumiem: ani razu świadomie nie pościłem, nie spowiadałem się, nie przystępowałem do Komunii Świętej. Ani razu! To straszne! I co z tego, że pościłem, przystępowałem do Komunii co roku? Jaki to ma sens? Pamiętam, jak szkoda było rozstawać się ze światem, z cielesnymi przyjemnościami, uciechami, zresztą tak w ogóle to nie chciałem się z nimi rozstawać. A czy to jest pokuta? Nie! To tylko forma, strona zewnętrzna, nie może tak być! Teraz zdecydowałem się na poprawę, chcę zmienić życie i wydaje się, że jest to pragnienie szczere. Jeśli tak, to poszczenie i przygotowywanie się do Komunii świętej ma dla mnie ogromny sens, ponieważ mam zamiar uczynić to prawdziwie, tak, jak należy. A nawet mam nadzieję, że okaże się to fundamentem dla mojego dalszego życia i działalności. Jutro (nawiasem mówiąc, to już dziś), jeśli Bóg pozwoli, pójdę do swego Batiuszki. Porozmawiam z nim, może wytłumaczy mi coś choć w małym stopniu, w końcu jako człowiek już starszy i jak się wydaje, wierzący, może da jakąś dobrą radę...".
Przewertujmy kartki zatrzymując się na ciekawym wpisie z dnia 8 czerwca, a więc dokonanym pół roku od pierwszej notatki: "Kilka razy zabierałem się do zapisania tego, co piszę teraz. Gdy byliśmy z Wanią (moim bratem) w pustelni Optińskiej i chcieliśmy wstępować do grona braci, dokładne wtedy okoliczności ułożyły się tak, że musieliśmy wracać ponownie do rodzinnego domu. Wszyscy starsi mnisi radzili pożyć jeszcze życiem świeckim, a ojciec namiestnik w ogóle nie chciał nas przyjmować. Wtedy zdecydowaliśmy, że jedziemy do domu, ale...". Urwijmy tę myśl (robię to z nadzieją, że św. Nikon nie będzie mi miał za złe takiej metody pracy z jego tekstem) i zerknijmy na kolejny wpis, dokonany znowu po półrocznej przerwie, 10 stycznia 1908 roku, kiedy to wydarzyło się coś ważnego. Mikołaj skrzętnie notuje: "Wszystko róbcie sami, co tylko możecie, starajcie się nie korzystać z pomocy innych. Nie trzymajcie w swojej celi niczego do jedzenia, chodźcie pilnie na posiłki do refektarza, ponieważ sam Pan błogosławi posiłki i czyni je smacznymi. Do cerkwi chodźcie obowiązkowo, starajcie się przychodzić przed wszystkimi, przed rozpoczęciem liturgii. Czaj pijcie u siebie w celi, do innych nie chodźcie, a jeśli będą zapraszać - odmawiajcie. Za to w swojej celi pijcie po trzy kubki. Posiłki jedzcie do syta, ale nie przejadajcie się. Post i wstrzemięźliwość, w przyszłości nieodzowne, nie są dla was na razie obowiązkowe". Dzień później, 11 stycznia: "Nigdy nikogo nie wpuszczajcie do swej celi bez modlitwy, niech najpierw się pomodli, wtedy dopiero go wpuście. Pierwszą rzeczą po przebudzeniu niech będzie znak krzyża. Jeśli kogoś z braci spotykacie - zawsze kłaniajcie się pierwsi, kapłanów proście o błogosławieństwo. Uczcie się pokory, pokory, pokory... Dużo teraz czytajcie, potem, gdy przydzielą wam stałe zadania do wykonania, nie będziecie mieli kiedy. Od tej lektury wasze dobre zamiary okrzepną. Ani przez chwilkę nie pomyślcie, że sami tu przyszliście. 'Nikt nie może przyjść do mnie, jeśli Ojciec mój go nie pociągnie', jak mówi Ewangelia św. Jana. Bóg dał nam wolność a z waszej strony był tylko wolny wybór. Wy tylko się nie opieraliście, gdy On, wziąwszy was za rękę, przywiódł tu. To Bóg nas zbawia, a nie my się sami zbawiamy. Być może już zdążyliście zauważyć, jak szybko płynie tu czas. Miną lata, być może dziesiątki lat, a wam będzie się wydawać, że trafiliście tu dopiero wczoraj. Spytałem niegdyś - powiedział dalej starzec - jednego mnicha, który przeżył w monasterze pięćdziesiąt lat: czy ten czas wydawał ci się długim? Nie, skądże - odpowiedział - zdaje mi się, że jestem tu 50 dni, a nie 50 lat. Ale, co ja mówię, nie 50 dni, lecz 50 minut. Tak, czas w monasterze płynie bardzo szybko...".
Jak się domyślacie, nasz bohater już wstąpił do monasteru, a na kartach pamiętnika zapisuje porady, udzielone przez o. Warsonofiusza - starca, swego spowiednika - przewodnika duchowego. Starzec, którego wypowiedzi skwapliwie przekazuje młody Mikołaj Bielajew, zachęca młodych uczniów: "Dziękujcie Bogu. Sami widzicie, jak łatwo ludzie giną w życiu świeckim i spróbujcie pomyśleć, za co Pan przejawił takie miłosierdzie i przywiódł was do tej biednej, cichej pustelni. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że istnieje jakaś sprzeczność: z jednej strony droga wypełnienia przykazań Bożych to droga radosna i lekka, z drugiej natomiast - ciasna i pełna cierpień. Tak, pełna cierpień i ciasna jest dla tych, którzy wstępują na nią albo z przymusu, albo w jakimś innym celu, nie w celu zbawienia duszy. Dla takich jest ciężka. Natomiast dla tych, którzy wstępują w szeregi mnichów po to, by z czystym pragnieniem i ochotą służyć Bogu w duchu i prawdzie - dla tych jest radosna. Teraz i wy, Mikołaju Mitrofanowiczu, pożyjecie tu, jeśli Bóg okaże takie miłosierdzie - dwa-trzy lata i zobaczycie, jakim szczęściem jest życie mnicha. Kamieniem węgielnym takiego życia jest, jak już wam mówiłem, pokora. Ale musicie wiedzieć, że w monasterze zdarzają się też rzeczy dziwne, których słowami nie objaśnisz". Co mogłoby to znaczyć? - zapytuje autor. I kontynuuje swą opowieść: "Prócz wielu innych rzeczy Batiuszka opowiadał nam o jednym mnichu, który wykazywał się nie tylko wielką pokorą, ale też i innymi cnotami: cierpliwością i nieustanną modlitwą w sercu. Tego mnicha o imieniu Teodot zna i pamięta jeden z ojców naszej pustelni, opowiadając o nim tak: w pustelni Glińskiej zupełnie niedawno żył mnich o imieniu Teodot. Kiedyś był żołnierzem i z powodu jego wysokiego wzrostu i mocnej budowy ciała wyznaczono go, gdy tylko wstąpił do monasteru, do noszenia drew i wody do kuchni. I tak do końca życia wypełniał to polecenie. Wszyscy nim pogardzali, spał tam, gdzie popadło: czasem na podłodze, czasem na stercie drew. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W taki sposób dociągnął do siedemdziesiątki. Pewnego razu przełożony monasteru, o. archimandryta Heliodor, człowiek znany z pobożnego życia, po przyjściu z liturgii spoczął przy otwartym oknie w oczekiwaniu samowaru. Przytuliwszy się do oparcia fotela zasnął leciutkim snem i widzi przecudny sad, jakiś taki nieziemski: i powietrze jakieś inne, i rośliny, i drzewa, i owoce na nich wcale nie takie, jak na ziemi. Jednym słowem - sad nieziemskiej urody. I wśród tych drzew w tym sadzie namiestnik widzi o. Teodota. 'Czy to ty, ojcze Teodocie?' Tak, ja, Batiuszka. 'A jak ty tu trafiłeś?' Spotkała mnie wielka łaska. 'A cóż to za sad?' To jest raj. 'A czy możesz mi dać trochę tych owoców?' Oczywiście, proszę bardzo. - Ale tutaj o. Heliodor zobaczył w raju swego ojca i porzuciwszy ofiarowane owoce pobiegł mu na spotkanie. W tym czasie na dworze rozległ się krzyk, który obudził o. Heliodora. Wszystko zniknęło. Namiestnik widzi, jak na dworze za o. Teodotem biegnie kucharz i okłada go ze wszystkich sił kijem po plecach. Archimandryta przerwał tę scenę, nakazawszy kucharzowi wracać do swych zajęć. Potem zawoławszy do siebie do celi o. Teodota zapytał go, gdzie ten był. 'Byłem w kuchni' - padła odpowiedź. 'Położyłem drwa nie tak, jak trzeba i kucharz mnie zlał. Cóż, i tak mało dostałem, sam sobie jestem winien - zresztą i nie bolało tak bardzo, nabrałem powietrza i wtedy kij odskakiwał od moich pleców.' Nie, o. Teodocie, powiedz mi, gdzie byłeś teraz? 'Byłem w kuchni'. Ojcze Teodocie, stań przed ikonami na kolana i ja stanę. Jestem Twym spowiednikiem, powiedz mi, gdzie teraz byłeś? 'No, jeśli już taka sprawa - odpowiada Teodot - to obiecaj mi przed Bogiem, że nikomu o tym nie powiesz aż do mojej śmierci'. Ten obiecał spełnić prośbę. 'Byłem w raju, a i ciebie też tam widziałem'. Tu o. Heliodor zrozumiał, że to, co widział, to nie był zwykły sen, ale rzeczywiście dane mu było oglądać raj".
Ale do raju droga daleka... Tym bardziej, że na podróżników działają różne pokusy, zwątpienia, złe myśli. Miewał takie i nasz bohater. W dniu 6 lutego 1908 roku nowicjusz Mikołaj żali się o. Warsonofiuszowi, swemu spowiednikowi: "Batiuszka, męczą mnie wątpliwości i grzeszne myśli'. Tak - odpowiedział starzec - zwątpienia, tak samo jak i nieprzyzwoite i bluźniercze podszepty, trzeba od siebie odrzucać, wręcz traktować je z pogardą. Traktujcie je w ten sposób i wróg - diabeł nie wytrzyma, odstąpi od was, bo jest pełen pychy i nie zniesie okazanej mu wzgardy. A jeśli zaczniecie je roztrząsać, przyglądać się im z bliska, to diabeł was nimi zarzuci, przygniecie i zwycięży, bo przecież wszystkie zamysły lubieżne, bluźniercze i pełne zwątpienia nie są waszymi zamysłami, lecz pochodzą od niego. Człowiek wierzący, kochający Boga nie może jednocześnie i kochać Go, i bluźnić przeciwko Niemu, tym nie mniej dostrzega w sobie dwie jakby nici: i kocha, i bluźni. Prawdopodobnie istnieje jeszcze jakaś siła zła, podsuwająca takie zamysły. Proszę zauważyć - diabeł ma przecież geniusz serafina! Nie zwracajcie na takie myśli uwagi. Jeśli w taki sposób będziecie się odnosić do wspomnianych zamysłów, nie zaszkodzą wam, zwłaszcza wtedy, gdy będziecie je wyjawiać swemu spowiednikowi. Ale nie wolno opisywać ich w sposób szczegółowy, w przeciwnym wypadku można zaszkodzić i sobie, i duchownikowi. Zwłaszcza zamysły rozpustne i lubieżne - trzeba starać się nie grzebać w tej śmierdzącej jamie, lecz zasypywać ją czymś pożytecznym. Jakie myśli męczą was teraz? - spytał starzec. 'No właśnie, ojczulku, u jednego z braci widzę jedną słabość, u innego inną..." Moi Drodzy, zbliżyliśmy się do pewnej granicy, której w normalnych warunkach przekraczać nie wolno. To relacja ze spowiedzi, poznanie tajemnych myśli, dążeń i słabości... W sferze duchowości, a zwłaszcza duchowości prawosławnej, cechującej się ogromną ostrożnością, wręcz niechęcią do opisywania własnych zmagań duchowych, takie teksty są wielką rzadkością. Jednak w tym przypadku, nie będącym wyjątkiem w Optinie - jeśli autor mimo wszystko zdecydował się je uwiecznić, hierarcha udzielając pozwolenia na druk (w tym wypadku był to patriarcha Aleksy II) pozwolił wydawcy wydać, to musimy tutaj szukać śladów woli Bożej. Inaczej mówiąc - ta niezwykła mimo wszystko sytuacja ma nam coś powiedzieć. Czy pytania naszego bohatera nie są też naszymi pytaniami? Czy nie pojawiają się nie wiadomo skąd w naszych umysłach podszepty złe, bluźniercze, lubieżne? Czy nie wpadamy w pułapkę łatwego osądzania innych? W te sidła osądu wpadają po uszy zwłaszcza nowicjusze - neofici, ludzie gorącego serca, ale nieostrożnego i niedoświadczonego umysłu, szukający w Kościele świętości za wszelką cenę i za taką również cenę piętnujący w jego szeregach wszelki dostrzeżony przez siebie grzech. Zwróćmy uwagę, z jakim taktem i mądrością udziela porady starzec, o. Warsonofiusz: "Mnisi, w ogóle wszyscy nasi bracia, są również ludźmi; a jeśli tak, to obowiązkowo są też swoje żądze, wady i słabości: jeden jest pyszny, inny zły, trzeci to lubieżnik itd. Wszyscy oni przyszli tu, jak do szpitala, aby się leczyć - kto z czego, i wyzdrowieć z Bożą pomocą. Mówię to po to, byście wiedzieli, że będziecie widzieć wady braci, ale trzeba starać się ich nie osądzać - taką mamy dewizę. Wszyscy ludzie są słabi, wszyscy mają swoje strachy, a my powinniśmy wybaczać. Bardziej trzeba starać się zwracać uwagę na własne postępowanie, nie na postępowanie innych. I kiedy będziesz widzieć niedostatki innych i zaczniesz pysznić się w myślach przed innymi, trzeba odpowiadać diabelskiemu podszeptowi: 'Jestem gorszy od pozostałych". Moi Drodzy - tu wejdę o. Warsonofiuszowi w słowo - jest jeszcze jeden aspekt takiego osądzania: skąd mamy pewność, że oceniamy sprawiedliwie? Czy podczas oceny rzeczywistości nie kierujemy się często emocjami? Czy to, co widzimy, jest takim naprawdę? Posłuchajmy starca: "Diabeł zawsze tak działa. Czasem pokazuje nie to, co jest w rzeczywistości. Na przykład może pokazać nam stosunek brata do nas zupełnie nie takim, jakim jest naprawdę. Tobie się wydaje, że brat spojrzał na ciebie złośliwie, z pogardą, a w rzeczywistości wcale tak nie jest. Oto pamiętam taki przypadek: mieliśmy tu kiedyś jednego mnicha - kapłana, o. Arseniusza, człowieka znanego z dobrego, pobożnego życia. Z powodu swej choroby prawie nie wychodził z celi, prowadził specyficzny tryb życia. Pewnego razu idzie sobie o. Benedykt do siebie do celi, a u węgła jednej z izb patrzy - stoi o. Arseniusz. Spojrzenie ma jakieś takie złe, wrogie, nie podchodzi pod zwyczajowe błogosławieństwo. Ojciec Benedykt spojrzał na niego i przeszedł obok z wielkim zadziwieniem. I gdy tylko zaczął skręcać za cerkiew, z zupełnie przeciwnej strony idzie mu na spotkanie o. Arseniusz. Oblicze radosne, kłania się, podchodzi pod błogosławieństwo. Ojciec Benedykt, jeszcze bardziej zdumiony, zapytuje: 'Gdzieś był?' U o. Tymona. 'Jakim cudem, przecież dopiero co widziałem cię przy tamtej izbie!' Coś ci się, ojczulku, przywidziało. Przecież sam widzisz, skąd idę. Widzisz, bywają przypadki - kończy swą opowieść o. Warsonofiusz, że ludzie żyjący w świecie i pojęcia o nich nie mają, a tutaj nie podlegają żadnej wątpliwości".
Sam Mikołaj, kierowany takimi wskazówkami przyzna się na kartach swego dziennika 17 marca 1908 roku, a więc po ponad roku pobytu w Optino: "Wcześniej osądzałem mnichów, a teraz, kiedy sam jestem w monasterze - widzę, jak trudno być prawdziwym mnichem. Sam się w ogóle nie zmieniłem, zostałem takim samym człowiekiem, pełnym żądz: wady, słabości, grzechy - te same, co wcześniej, w życiu świeckim, z tą różnicą, że teraz mieszkam w celi. I nie stałem się od razu aniołem, czego wymagałem wcześniej od każdego mnicha bez wyjątku: młody czy stary, i ile czasu mieszka w monasterze - nie chciałem w ogóle brać tego pod uwagę. Teraz zaczynam rozumieć w praktyce, jak łatwo jest krytykować i jak trudno "robić swoje".
Wraz z rozwojem duchowym u Mikołaja pojawiają się też zamysły, które próbują poderwać autorytet jego spowiednika, zasiać wątpliwości, niedowierzanie w relacjach mistrz - uczeń: po ponad dwóch latach pobytu w monasterze, 12 czerwca 1909 roku, Mikołaj pisze: "Powiedziałem o tym wszystkim Batiuszce. Ten wysłuchał i powiedział: 'A ty odpowiadaj takim podszeptom tak - to nie moja sprawa. Za to wszystko odpowiada mój starzec, nie ja".
Prawie w tym samym czasie Mikołaj zapisuje wypowiedzi starca na temat pokus, próbujących odciągnąć mnicha od jego decyzji - to najwyraźniej znak, że takie zwątpienia zaczęły męczyć przyszłego świętego wyznawcę. W dniu 14 lutego 1910 roku Mikołaj Mitrofanowicz zapisuje smutne słowa: "Czasem przychodzą zamysły, podczas liturgii czy modlitwy brewiarzowej, że życie mnisze jest szare i monotonne, brak w nim nadziei, mija dzień za dniem, i co najgorsze - nie można się niczego spodziewać w przyszłości, cały czas te same nabożeństwa, te same posiłki... 'Tak, to jeden z najbardziej jadowitych zamysłów - odpowiedział o. Warsonofiusz. Mnich cały czas powinien znajdować się jakby w mękach rodzenia się, póki nie zbliży się do poziomu doskonałości Chrystusowej. A póki jeszcze żyje w nas nasz stary człowiek, daje o sobie znać żądzami, słabościami, smutkiem. I to, co teraz dla takiego człowieka jest ciężarem, w następstwie stanie się dla niego ogromną pociechą. Dobrze zrobiliście, że wyjawiliście mi ten podszept, bo zamęczył on bardzo wielu, którzy później odchodzili z monasteru. Co was jeszcze trapi?' - spytał starzec. 'Męczy mnie pycha, szukam poklasku i pochwał - odpowiedziałem. 'A któż nie ma sobie pychy? Święty Makary Wielki mówi, że nawet u każdego świętego znajdzie się coś z pychy. Oto, jak głęboko w nas ta zaraza siedzi. Nie mają jej tylko aniołowie i ci, którzy idą stąd do nieba. A poza tym - wszyscy mają w sobie pychę". Moi Drodzy, walka ze sobą - a raczej z własnymi słabościami i namiętnościami jest bardzo trudna i wymaga wiele wysiłku i skupienia. A co w zamian - spytamy? Mikołaj wspomina: "Jeśli dobrze pamiętam, to w Wielki Piątek, w czasie Wielkiego Tygodnia, o. Warsonofiusz powiedział tak: 'Jeśliby wszyscy ci, którzy chcą wstąpić do monasteru, znali wszystkie zmartwienia, związane z życiem mniszym, to nikt by do monasterów nie wstępował. Dlatego Pan specjalnie ukrywa przed nimi te smutki. Ale jeśliby ludzie znali szczęście, które oczekuje zakonników, to cały świat bez chwili zastanowienia pobiegłby wstępować do klasztoru".
W powyższym tekście na podstawie zapisów w pamiętniku Mikołaja Bielajewa próbowałem przybliżyć Wam, moi Drodzy, atmosferę, w której kształtował się nasz bohater i postać mistrza - przewodnika duchowego, św. starca Warsonofiusza. Omawiany pamiętnik urywa się niespodziewanie 7 listopada 1910 roku. Przed wybuchem Rewolucji Październikowej Mikołaj zdążył złożyć śluby wieczyste - otrzymał wówczas imię Nikon (24 maja 1915 roku) i przyjąć święcenia diakonatu (10 kwietnia 1916 roku), natomiast święcenia kapłańskie otrzymał już tydzień po wybuchu rewolucji - 3 listopada. Ojciec duchowny naszego bohatera, święty Warsonofiusz zapowiedział Mikołajowi nadejście nowych czasów już na długo przed historycznym 1917-tym, o czym ten wspomina w swym dzienniku: "Wczoraj, tzn. 5 czerwca [proszę zwrócić uwagę na rok - 1909, a więc osiem lat przed rewolucją] czytaliśmy z Batiuszką różne książeczki, z których jedna zawierała opis prześladowań chrześcijan w pierwszych wiekach. Przeczytawszy na głos o prześladowaniach Dioklecjana Batiuszka zauważył: 'Bardzo prawdopodobne, że wszystkie te prześladowania i tortury powtórzą się. Teraz wszystko jest możliwe'. Zdaje mi się - kontynuuje Mikołaj - że Batiuszka mówił też o tym, że wszystkie monastery zostaną zamknięte, a władza chrześcijańska, panująca w Rosji, obalona i te wydarzenia wcale nie są tak od nas odległe". Jeszcze konkretniej starzec wypowiedział się 1 października 1910 roku, opowiadając Mikołajowi o przykrościach, które dotknęły jego samego: "Wszystko to opowiadam wam po to, aby zasiać w was wiarę w Boga, dlatego, że będziecie musieli w przyszłości się nią wykazać. Cała moja nadzieja - w Bogu. Wstępujecie w szeregi mnichów w najbardziej sprzyjających czasach, ale później waszym udziałem staną się wielkie smutki. Ale przeżyjecie je, dacie radę, ponieważ staniecie się już silni, i one posłużą wam do wychwalenia imienia Boga i do otrzymania wieńca męczeństwa". W jednej z rozmów po nabożeństwie całonocnego czuwania, w czerwcu 1924 roku ojciec Nikon wspomina: "Pamiętam, gdy byłem jeszcze Mikołajem, o. Warsonofiusz wypowiedział nade mną takie słowa modlitwy: 'Panie, wybaw Twego sługę. Bądź mu pomocą. Ochroń go, gdy już nie będzie miał ani dachu nad głową, ani schronienia. Amen". Proroctwa to spełniły się co do joty. Prześledzimy kolejność wydarzeń, w jakich się dokonywały.
Jak zaznaczyłem wcześniej, mamy bardzo mało danych na temat porewolucyjnych losów św. Nikona. Spróbujmy je zrekonstruować na podstawie uważnej lektury pamiętnika i kilku tekstów, wydanych wraz z nim w jednej książce - zapisu paru pouczeń i kazań naszego świętego, jednego jego listu, adresowanego do matki i wspomnień jego duchowych dzieci.
Chcąc ratować monaster przed zamknięciem i zapewnić mnichom - choć na jakiś czas - dach nad głową, przekształcono w (prawdopodobnie) 1922 roku pustelnię w swojego rodzaju spółdzielnię produkcyjną. Niektórzy z młodszych mnichów zostali w monasterze, by pracować, starsi (ci, których nie aresztowano od razu) musieli szukać schronienia albo w malutkich pokoikach w pobliskim Kozielsku, albo najmować się do pracy jako np. stróże lub dozorcy. Ojciec Nikon z polecenia przełożonego pustelni pozostał w monasterze w charakterze starca - spowiednika, celebrując przewidziane regułą nabożeństwa. Przeciążony nadmiernym wysiłkiem zapada na ciężką formę zapalenia żył, przeżył krytyczny miesiąc... Mimo wysokiej gorączki starał się przyjmować potrzebujących, udzielał porad duchowych, podnosił na duchu słabych. Po wyzdrowieniu kontynuuje swą posługę, dodatkowo pomaga w prowadzeniu księgowości spółdzielni. Nowe warunki stawiają nowe wymagania i ojciec Nikon stara się im sprostać. Poznajmy fragment listu do matki z 1922 roku: "Jeśli chodzi o warunki życia naszej wspólnoty, to jest to sprawa i skomplikowana, i zarazem bardzo prosta: skomplikowana, ponieważ trudno opisać wszystko to, co pozostało z byłego monasteru, i wszystko to, co przeżywamy i czego się podejmujemy, proste natomiast, ponieważ, jak mówi Psalm 126: 'Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą'. Tak, trzeba podejmować możliwe działania, takie, które podpowiada zdrowy rozsądek i które nie stoją w sprzeczności z duchem życia chrześcijańskiego i zakonnego, ale przyjmując je, powinno się oczekiwać powodzenia wyłącznie z błogosławieństwa Boga. Druga rzecz: nikt i nic nie może człowiekowi zaszkodzić, jeśli on sam sobie nie zaszkodzi. A z drugiej strony temu, kto nie unika grzechu, nie pomoże nawet tysiąc zbawczych środków i lekarstw. A więc jedynym złem jest grzech: Judasz popadł w grzech, będąc blisko Zbawiciela, natomiast sprawiedliwy Lot uratował się, żyjąc w Sodomie. Te i podobne myśli nachodzą mnie, gdy szukam porady w lekturze świętych ojców i gdy spoglądam na to, co nas otacza. Co teraz będzie? Jak będzie? Kiedy się to stanie? Jeśli wydarzy się w końcu to i tamto, gdzie się schronić? Jeśli dokona się to i tamto, gdzie szukać pokrzepienia i duchowej pociechy? O Boże, Boże! I straszna niepewność ogarnia duszę, gdy chcesz swoim rozumem wszystko przewidzieć, przeniknąć w tajemnicę tego, co nadchodzi, w głąb nieznanej nam, ale z jakiegoś powodu strasznej przyszłości. A gdzie jest nadzieja? Nadzieja w Bogu. Pisałem Ci, Mamo, że mieliśmy kontrolę działalności naszej spółdzielni. Śledztwo trwa, rozprawy jeszcze nie było. Kiedy będzie i czym się skończy - Bóg jeden wie. W te dni nie raz wspominałem Batiuszkę Warsonofiusza, przypominały mi się jego słowa, jego nauka, kiedy mówił: 'Apostoł zaleca: Siebie samych badajcie, czy trwacie w wierze' [2Kor 13, 5] i kontynuował: 'Spójrzcie, co mówi dalej Apostoł: 'Bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem, na ostatek odłożono dla mnie wieniec ' [2Tym 3,7]. Wydawało mi się wówczas - cóż szczególnego - ustrzec wiary? Ale teraz poczułem, że w tym zdaniu jest zawarte coś szczególnego, coś głębokiego. Nie bacząc na wszystkie pokusy, niebezpieczeństwa i trudności życia - strzec w sobie ogień wiary aż do śmierci, bowiem powiedziano: 'bieg ukończyłem'. Teraz, gdy zachwiały się fundamenty Cerkwi rosyjskiej, widzę, jak drogocenne jest pouczenie mego starca. Teraz nadszedł czas badania samych siebie - czy trwamy w wierze?".
Moi Drodzy, wiemy, że nie każdy mógł odpowiedzieć twierdząco, na skutek prześladowań ludzie odchodzili od cerkwi, od religii i od wiary. Na ile ciężka była to próba, może odpowiedzieć sam o. Warsonofiusz, kiedy wbrew jego woli przeniesiono go do diecezji moskiewskiej, starając się tym samym zniszczyć to, co z takim trudem zdołał stworzyć w Optino: "Przeniesienie wywołało u starca wielki smutek. Ale za smutek trzeba uważać nie to, co przeżywa człowiek na zewnątrz, lecz to, w jakim stopniu Bóg dopuszcza zadręczanie się tymi przeżyciami, sprawiającymi człowiekowi ból i cierpienie w sercu. Starzec cierpiał wtedy strasznie. Dzieląc się ze mną swym cierpieniem powiedział mi, że na skutek ogromnej walki wewnętrznej i smutku boi się, że zwariuje. Męka była wielka - rozumieliśmy, że powodem przenosin była ludzka zawiść, niechęć, kłamstwo, fałszywe oskarżenia o sekciarstwo i herezję, plotki na temat człowieka, który się nie bronił. Na tyle nadszarpnęło to jego zdrowie, że rok po przeniesieniu zmarł."
Osamotniony Nikon sam został wystawiony na podobne próby. Trwa to od czerwca 1924 roku, kiedy zmuszony jest opuścić mury byłego monasteru i udać się do wynajętego mieszkanka w Kozielsku. Oto, jak pociesza mniszki, wygnane z zaprzyjaźnionego z Optiną monasteru w pobliskim Szamordino, zamkniętego w 1922 roku: "Pamiętajmy zawsze i niezmiennie, jak dobrze było nam w świętych monasterach, w których sama atmosfera, warunki życia i wszystko wzbudzało w nas pragnienie służenia Bogu, wypełniania Jego świętych przykazań, pobudzało do strzeżenia własnego sumienia, oczyszczania serca z namiętności. Choć teraz starają się odebrać nam to wszystko, to nie zapomnimy swoich ślubów, nie porzucimy życia zakonnego, będziemy mnichami choćby nawet i w warunkach świeckich. Widzę wśród was wiele takich, które smucą się bardzo z powodu tego, że trzeba przenieść się do innego miejsca... Ja sam w najbliższych dniach też będę zmuszony stąd wyjechać. Szkoda pozostawiać monaster, mimo woli robi się smutno. W dzisiejszym naszym życiu pełnym smutku nie powinniśmy płakać i smucić się nie mając nadziei, choć nas i rozdzielają, i po różnych miejscach rozrzucają, i siłą zmuszają do opuszczania naszych świętych monasterów. Przecież tutaj, jak i we wszystkim, jest wola Boża... Wiecie, że powiedziano jeszcze: 'Błogosławieni jesteście, gdy was znienawidzą i gdy was wyłączą spośród siebie' [Łk 6,20]. Poza tym, często słyszymy w cerkwi słowa psalmu: 'Sprawiedliwy nie będzie się lękał niepomyślnej nowiny' [Ps. 113] - jeśli zaś już teraz się boimy i niepokoimy na samą wieść o mających nadejść niebezpieczeństwach, o dopiero nadciągających biedach i nieszczęściach, to ten strach demaskuje w nas to, że daleko nam do sprawiedliwości i dlatego powinniśmy uczyć się pokory. Jeśli nauczymy się tego, jeśli będziemy pokorni, cisi sercem, gdy w naszych sercach zapanuje pokój, wtedy wypełnią się słowa Ewangelii: 'Wtedy wszyscy poznają, że jesteście moimi uczniami, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali' [J 13,35]". Rok później, po jednej z liturgii w lipcu 1925 roku doda: "Trzeba wiedzieć, że Boża Opatrzność nie chroni nas od cierpień, nie wybawia od pokus, lecz daje nam siłę, zdecydowanie i męstwo, abyśmy mogli je znieść. Popatrzcie na całe rzesze świętych - Pan nie chronił ich przed cierpieniami i smutkami, lecz dawał silną wolę i nadzieję, by ci trwali niezachwianie nawet pośród najgorszych prób. Spójrzmy na świętego Piotra - póki Piotr spoglądał na Jezusa, to szedł po wodzie, dana mu była siła i władza - iść po falach, i on szedł. Przecież burza nie ucichła, fale się nie zmniejszyły, pod jego stopami kipiało wzburzone morze - a on szedł."
Rzeczywiście, w otaczającym świecie rozpętała się burza, wstrząsając fundamentami państwa i społeczeństwa i pochłaniając wciąż nowe ofiary. To, co miało nadejść - owo "to" i "tamto", jak domyślnie nazwał spodziewane zło ojciec Nikon w liście do matki - nadeszło. Został aresztowany w roku 1927. Opisuje to jedna z jego duchownych córek, mniszka Ambrozja: "Ojca Nikona aresztowano wraz z o. Cyrylem, mieszkali razem; aresztowali i Nastię, która w tym czasie dostarczała listy. Jednocześnie aresztowano i kierownika biblioteki pustelni w Optinie, oddelegowanego na to stanowisko przez Moskiewskie Towarzystwo Archeologiczne, Michaiła Taube. Ponieważ w rzeczywistości był mnichem o imieniu Agapit, natychmiast po aresztowaniu przebrał się w habit. I oto trzech mnichów i Nastię odprowadzili do więzienia. Wkrótce przewieźli ich do Kaługi. Niedługo potem rozniosła się wieść, że Batiuszkę skazali na zesłanie. Bardzo chciałam przed wyjazdem poprosić o błogosławieństwo i jakąś radę. Pojechałam. Wyprowadzili Batiuszkę. Na twarzy był uśmiechnięty, pewnie po to, by podnieść nas na duchu, porozmawiał z nami, chcąc nas pokrzepić. Każdą z nas błogosławił - mnie pierwszą, ponieważ byłam ubrana w suknię z szerokimi rękawami i w chustkę. Niezauważalnie dla strażników przekazał mi książkę i paczuszkę z notatkami. Natychmiast skryłam ją w fałdach sukni, po czym szybko wyszłam. Pilnie chciałam zostać sama, aby obejrzeć, co Batiuszka mi dał. Okazało się, że na kartkach książki naniósł swoje uwagi i spostrzeżenia, a w paczuszce były liściki adresowane do każdej z naszych sióstr. To był jakby jego testament. Potem, gdy tylko uzyskał taką możliwość, napisał, że dojechali do Kemi na brzegu Morza Białego. Kierowano ich na Sołowki, ale na skutek jesiennych burz wyjazd był niemożliwy i zostawiono ich w Kemi. Pilnował baraków na brzegu morza". Wiemy, że 30-31 grudnia 1927 roku o. Nikon przebywał w więzieniu w Kałudze, wyjechawszy stamtąd w konwoju 27 stycznia 1928 roku - to dane z listu o. Cyryla. Na drodze na Sołowki - tym razem informacja pochodzi z listu nieznanego autora - przebywał jakiś czas w moskiewskim więzieniu GPU Butyrki. Potem aresztancki wagon - klatka, więzienie w Leningradzie, znowu wagon - klatka, w końcu Kemi. Jeden ze współwięźniów na wieść o jego śmierci wspomina: "Tak więc pozostał w mojej pamięci jako stróż, obok jakichś beczek czy baraków, zawsze z książką w rękach, na pierwszy rzut oka zdrowy, średniego wzrostu, włosy i broda rudawe, twarz odkryta, przyjemna. Chodził w habicie. Zawsze wstrzemięźliwy, rozsądny, mądry. Jasny, pogodny duchem, spokojny, milczący, zrównoważony. Jego dar rozsądku, wyważenie i jakaś specyficzna, wyjątkowa kultura duchowa - widać, Optińska - wywierała wpływ na jego życie, na zachowanie, na jego słowa i jego milczenie".
"Nie wiem, gdzie jak się żyje, więc nie mogę porównywać - pisze zesłaniec w jednym z ostatnich listów - Ludzie jakoś mało tu współczują, jacyś mało gościnni". Za tymi kilkoma słowami kryje się tragedia więźnia - gdy kobieta, u której mieszkał, w końcu przekonała się, że jej lokator, którego bezskutecznie próbowała zmuszać do pracy w gospodarstwie, nie jest leniem, lecz umiera na gruźlicę, wygnała go z domu, krzycząc w ślad: "Idź, dokąd chcesz. Jeśli nie możesz pracować, nie jesteś mi potrzebny, tylu zdrowych prosi mnie o miejsce. Ci będą pracować. A ty, jak umrzesz, co ja z tobą zrobię?" Na trzy miesiące przed śmiercią udało się przewieźć o. Nikona do mieszkania jednego z jego przyjaciół, o. Piotra. Tam wieczorem 25 czerwca 1931 roku w wieku 43 lat w ciszy odszedł do Pana.
Za pointę niech posłużą jakże prorocze słowa młodego, dziewiętnastoletniego Mikołaja Mitrofanowicza Bielajewa. Słowa te znajdziemy na początku dziennika, kresem którego okazał się święty Nikon: "Droga do poznania prawdy jest trudna, bardzo trudna, szczególnie dla mnie i dla podobnych do mnie grzeszników. Ale ta droga jest trudna z początku, potem staje się przyjemniejsza. Drogą do poznania prawdy są cnoty, miłość i życie w zgodzie z sumieniem, z wiarą w Boga. Trudno jest odnaleźć tę drogę, ponieważ wymaga ona wyrzeczenia się samego siebie, gotowości na wszystko, co by na niej na ciebie nie czekało. Pójść tą drogą może człowiek pokorny, natomiast pyszny iść nie da rady. Oto i ta droga do poznania prawdy jest duchowym życiem człowieka, i ten, kto nią nie kroczy, duchowo umiera."
Moi Drodzy, dzięki niepozornej książeczce - pamiętnikowi mieliśmy okazję poznać nietuzinkowego człowieka. Z pomocą tych zapisów mogliśmy śledzić jego myśli, przeżycia, wątpliwości, stawać wraz z nim na rozdrożach wiary... Bóg wyznaczył mu drogę świadka i męczennika, dając na początku i zapał, i warunki ku wzrostowi duchowemu, i świetnych nauczycieli. Ojciec Nikon nie zmarnował tych darów - okazał się pilnym, gorliwym uczniem, co udowodnił krocząc tą drogą aż po jej kres w ciszy, skupieniu, pełen pokory, zachowując i pomagając zachować innym wiarę w świecie, który nie przewidywał miejsca dla Boga. Czynił to bez próżnego chwalenia się i osądzania innych, nie szukając poklasku -niewiele brakowało, a wiedziałby o nim tylko Bóg. Na szczęście tak się nie stało.