ks. Mariusz Synak
Słupskie spotkanie na Jordanie
Zapraszam do lektury tekstu, w którym postaram się przybliżyć sens wydarzenia, które w Kościele prawosławnym cieszy się ogromnym szacunkiem i czcią, i które zarazem w Kościele rzymskokatolickim i Kościołach protestanckich znane nie jest, a przynajmniej nie w tym wymiarze, co na Wschodzie. Dzień ten znany jest pod różnymi nazwami - Chrzest Jezusa, święto Teofanii – Objawienia Boga, Epifanii – Objawienia, czy też po prostu Święto Jordanu. Dla nas, dla słupskiej wspólnoty jest to wydarzenie szczególne, ponieważ akurat w tym dniu, 19 stycznia, mamy zaszczyt podejmować w murach naszej świątyni gości z innych Kościołów – duchownych z Kościoła rzymskokatolickiego, polskokatolickiego, ewangelicko-augsburskiego, metodystycznego i zielonoświątkowego. Powodem ku temu jest nie tylko czas, w którym się to odbywa (przypomnę, że w tle tego spotkania trwa Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan), ale przede wszystkim zwykła ludzka sympatia i wieloletnie dobrosąsiedzkie stosunki z wymienionymi Kościołami, a przynajmniej z ich częścią. I to cieszy.
Cieszy nie tylko dlatego, że się spotykamy w tak istotnym dla nas dniu, ale przede wszystkim dlatego, że razem tworzymy społeczność, której przyświeca jeden, wspólny cel, która podąża w jednym kierunku, która opiera, a przynajmniej stara się opierać swe życie nie na wartościach świata tego. I nie powinna się na takich wartościach opierać, ponieważ to o nas, o swoich naśladowcach, Chrystus powiedział: „świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. […] Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata (J 17, 14-15)”. Cóż, mocne to słowa, ale my, chrześcijanie, musimy o nich pamiętać. Uszom, które dla których ten tekst zabrzmiał zbyt mocno śpieszę wyjaśnić, że zacytowana wypowiedź Jezusa nie jest (a przynajmniej być nie powinna) powodem do pychy. Nie jest to również powód do nadętego ekskluzywizmu, poczucia wyjątkowości, dającego prawo, by czuć się, jak mawiał ks Tischner – jedynakami Pana Boga. To przede wszystkim przestroga dla nas samych, abyśmy jako naśladowcy Chrystusa bacznie i roztropnie wypełniali nasze powołanie.
Można postawić pytanie – dlaczego Chrystus stawia siebie (i pośrednio nas) w opozycji do świata? Przecież po swym narodzeniu Jezus, Joszua, stał się człowiekiem, przyjął ludzkie ciało, wychowywał się w ortodoksyjnej żydowskiej rodzinie, pracował, jadł, spał, przeżywał udrękę, strach, cierpienie, odczuwał współczucie, ból... I nie można temu przeczyć. Tak, owszem. Ale można nieco przekornie odwrócić tę kwestię i zapytać – o jaki świat chodzi? O jakim świecie tu mowa? Obiegowa opinia o ascetach, świętych pustelnikach, tytanach ducha uciekających przed ludzkim, a więc i świeckim (od słowa świat właśnie) zgiełkiem na pustynie, w góry, do pieczar, leśnych ostępów lub (z braku takowych) zaczynających nowe życie za monasterskim ogrodzeniem głosi, że odrzucili świat, wyrzekli się go, ba – znienawidzili go (choć w kontekście świętych mężów i niewiast nie jest to właściwe słowo). To nie tak. Oni pokochali świat i ich marzeniem, celem, dążeniem jest nie co innego jak szukanie świata, kontemplacja świata i wręcz – w miarę możności - budowanie go. A my chcielibyśmy podążać ich śladem. Jak tę pozorną sprzeczność pogodzić? Podpowiedź znajdziemy w troparionie święta Jordanu, czyli motywie przewodnim liturgii tego dnia. Posłuchajmy: „Panie, gdy byłeś chrzczony w wodach Jordanu, wówczas objawiła się najczcigodniejsza Trójca, gdyż głos Rodzica dał o Tobie świadectwo, nazywając Cię umiłowanym Synem, Duch zaś w postaci gołębicy świadczył o prawdziwości słowa Ojca. Chwała Tobie, Chryste, bowiem objawiłeś się i oświeciłeś świat”.
Jak słyszymy, Chrystus oświecił świat wiedzą, rozjaśnił mrok niewiedzy, ukazał aspekty boskiego bytu, dotychczas głęboko ukryte w proroctwach, w opowieściach o historii Narodu Wybranego, tradycji... Chrystus, do tej chwili znany ogółowi wyłącznie ze swej ludzkiej strony, działa tu już jako Bóg, stąd pojawia się nazwa święta – Teofania, Objawienie się Boga bądź Jego boskości. Warto zaznaczyć, że początkowo (w IV wieku) świętowano w owym dniu nie tylko chrzest Jezusa, czyli objawienie Trójcy Świętej, ale również inne przejawy boskości Chrystusa – cud w Kanie Galilejskiej i cudowne rozmnożenie chleba dla pięciu tysięcy mężów, nie licząc niewiast i dzieci, jak mówią ewangeliści. W końcu IV wieku dodano do tego dnia również narodziny Jezusa. Ale do początku VI wieku, gdy prawie cały chrześcijański świat (za wyjątkiem Kościoła w Jerozolimie, który uczynił to nieco później) wydzielił już ze święta Teofanii wspomnienie Bożego Narodzenia i przeniósł je na dzień 25 grudnia, przestano wspominać również Kanę Galilejską i cudowne rozmnożenie chlebów.
Teraz – w dzień Chrztu Jezusa - działanie Boże dotyczy jednego z żywiołów – wody. Chrystus zanurza się w odmęty Jordanu (słowo greckie „chrzest” - baptizmo - oznacza właśnie pełne zanurzenie, pogrążenie), którego wody posłużyły w tym czasie do religijnego, pokutniczego obmycia setkom, jeśli nie tysiącom Hebrajczyków, idących za głosem kuzyna Jezusa, św. Jana Chrzciciela. Grzech pod postacią swoistego ciężaru, metafizycznego brudu niesiony jest przez bystrą palestyńską rzekę. Jezus też pogrąża się w jej wodach, ale nie po to, by się oczyścić z grzechu. Nie wymaga przecież oczyszczenia ten, kto jest czysty, nie musi zmywać z siebie grzechu ten, który z grzechu oczyszcza innych. Więc dzieje się coś innego - to materia rzeki dzięki mocy Boga, który się w nią pogrążył, nabywa nowych właściwości – ma moc zmywania tych grzechów, obrazowo mówiąc – staje się materią przyszłości, odkrywającą już dziś cechy materii przemienionej, oczyszczonej, rajskiej - miejscem spotkania Boga z człowiekiem.
Chciałbym zwrócić tutaj uwagę na jeden fakt, z istnienia którego być może nie zdajemy sobie sprawy. Świat materialny stworzony przez Boga, istniał przed stworzeniem człowieka. Działaniem i siłą Ducha Świętego świat wszedł w pewne swoiste relacje ze swoim Stwórcą. Świat, jeśli można się tak wyrazić, znał na swój sposób Boga. Boskość znajdowała swe odbicie w świecie, w materii. Dotyczy to całego kosmosu – wody, drzew, zwierząt, ziemi, gwiazd. Człowiek, znajdujący się w stanie grzechu nie może tego dostrzec. A ponieważ tego nie widzi, zaczyna albo negować, albo w ogóle przestaje brać te relacje pod uwagę. Ale niezależnie od naszej duchowej ślepoty cały kosmos, jak wyraził to metropolita Antoni (Bloom) jest męczennikiem, który cierpi z powodu upadłego człowieka. Dlatego nie mamy prawa bezcześcić tego świata, jego materii, zasobów, bogactw, żywych istot. To tak naprawdę nie nasz świat, my jesteśmy tylko jego choć wiodącą, to jednak tylko częścią. Będąc zbudowanymi z tej samej gliny, co reszta stworzenia nie powinniśmy pełni pychy stawiać się ponad nim, a już z pewnością nie po to, by go niszczyć, powodowani niemiłosierną żądzą zysku lub zwykłą głupotą. Albo jednym i drugim. Zamiast ze światem współpracować, zaczęliśmy go zwalczać, traktować jak wroga. Ale tak być nie powinno, zresztą, jak się coraz boleśniej przekonujemy, nawet nam się to nie opłaca. Zaczyna brakować źródeł energii, wody, powietrza, robi się ciasno... Ale cóż nam z tej wiedzy? Nadal na wspólnych zasobach zarabiają jednostki, a reszta ma z tego jakieś okruszyny i mnóstwo problemów...
Świat i jego materia jest dla człowieka niezbędna - gdyby było inaczej, niepotrzebne były by sakramenty, które przecież prócz strony duchowej posiadają też lub wręcz wyrażają się poprzez materię (woda chrztu, olej namaszczenia, eucharystyczny Chleb i Wino). Wart podkreślenia jest fakt, że bez tych materialnych substancji nasz kontakt z Bogiem byłby mocno utrudniony. W tym kontekście są one dla nas wręcz niezbędne! Jaka lekcja pokory dla dumnego pana świata, za jakiego człowiek zwykł się uważać!
Jezus przywraca wodzie jej pierwotną, skażoną przez człowieka czystość, nadaje jej swoistą siłę i to ona sprawia, że zwykła woda jest w stanie oczyścić ludzkie grzechy. I nie tylko podczas tego wydarzenia, ale każdorazowo, gdy w swej liturgii (czy to święta Jordanu, czy chrzcielnej) odwołujemy się do tego wydarzenia, modlitewnie zwracając się do Świętej Trójcy o sprawcze działanie oczyszczające wodę, nie wątpimy, że dzieje się dokładnie to samo – wodzie przywracana jest jej pierwotna, podobna rajskiej, czystość. Dzieje się coś, co pozwala materii przekroczyć swe prawa, na dalszy plan uchodzi nie tylko fizyczność, ale i czas, i przestrzeń...
Cóż, ktoś może powiedzieć (i ma do tego pełne prawo) – możecie sobie wierzyć, ale skąd ja mam wiedzieć, że to działa? I taka uwaga jest jak najbardziej uzasadniona. Wiara polega na zaufaniu, na zawierzeniu, ale nie tylko. To również doświadczenie, praxis, jak mówią Grecy, praktyka. Trudno opowiadać o doświadczeniach duchowych, mistycznych przeżyciach, stanach uniesienia. Zdrową duchowość, prawosławną zwłaszcza, cechuje dalece idąca wstrzemięźliwość w opisywaniu, upublicznianiu, dzieleniu się owym praxis. A jednak mamy coś, co pozwoli zilustrować tę tezę. Najpierw świadectwo z końca IV wieku. Jego autorem jest św. Jan Złotousty, z grecka zwany Chryzostomem, arcybiskup Konstantynopola, ale długi czas związany z Antiochią, innym centrum chrześcijańskim. W jednej z homilii poświęconej dniu Jordanu zauważa ciekawą rzecz, posłuchajmy: „Chrystus został ochrzczony i poświęcił naturę wody; dlatego w święto Chrztu wszyscy czerpią wodę […], przynoszą do domu i przechowują cały rok. I tak woda w swych właściwościach nie ulega zepsuciu z powodu upływu czasu, lecz zaczerpnięta teraz, przez cały rok, a często i dwa, i trzy, pozostaje świeża i niezepsuta, i po tym czasie nie ustępuje wodzie, pobranej dopiero co ze źródeł”. Spróbujmy się zastanowić – rozważmy te słowa na tzw. zdrowy rozum, czyli obiektywnie. Jeśli – załóżmy – św. Jan się mylił, to jego pogląd na dany temat byłby łatwy do zdemaskowania, a wiarygodność świętego hierarchy ucierpiałaby bardzo, ale to bardzo mocno. Słowa świętego Jana nie są tajemnicą, swoistą gnoza, szeptaną do ucha przez kolejne pokolenia chrześcijan, nie - są często cytowane, publikowane w zbiorach kazań, które z kolei są czytane nie tylko przez ludzi wierzących. Dodatkowo pogląd ten jest opinią ogólnie przyjętą w Cerkwi, więc każde pokolenie wiernych, każde środowisko chrześcijan musi się z nim spotkać. No i woda...
Mowa tu o rzeczach jak najbardziej materialnych, fizycznych – woda (dodajmy – surowa, w żaden sposób uprzednio nie przygotowana), zaczerpnięta w dzień Chrztu Pańskiego w świątyni i przelana do innego naczynia, np. słoika, to rzecz w miarę ogólnodostępna. Dziwne, że przez ponad 16 wieków nikt nie próbował podważyć tego stwierdzenia, a przynajmniej nic o tym nie wiemy. Osobiście uważam, że próbowano niejednokrotnie, bowiem zbyt wielka to pokusa, a i doświadczenie prymitywnie proste do przeprowadzenia, lecz rezultaty okazały się zgoła inne od oczekiwanych. Mogło zabraknąć uczciwości, by ogłosić wynik. Zresztą, sam mam kilka słoików z wodą jordańską z różnych lat i fakt jest oczywisty - nie ulega ona zepsuciu. Nawet, gdy pojawia się jakiś osad czy przebarwienia, w żaden sposób nie wpływa to na jej smak i zapach. Natomiast zwykła woda już po krótkim czasie zaczyna trącić stęchlizną. Pytanie – dlaczego? Odpowiedź jest zaskakująco prosta – coś musi się z nią dziać. To „coś” musi działać w świątyni podczas liturgii święta. Zresztą, dlaczego tylko w czasie liturgii tego akurat święta? Dlaczego nie w czasie każdej liturgii? A może to „coś” działa nie tylko w czasie liturgii, ale i poza nią?
Posłuchajmy relacji człowieka, niezwiązanego z daną parafią, prawosławiem, a być może nawet ateisty. We wspomnieniach metropolity Antoniego (Blooma) znajdziemy opis jednego ciekawego wydarzenia. Otóż, kurier – bo to o nim mowa - musiał dostarczyć jakąś przesyłkę dla metropolity, ale ten akurat był w cerkwi. Posłaniec postanowił poczekać w świątyni, ale, jak żartobliwie zaznaczył władyka – nie miał szczęścia, bo nabożeństwo okazało się dość długie. Ostatecznie udało mu się doręczyć przesyłkę, ale doręczając ją, powiedział do metropolity – tu (tj. w świątyni) coś jest. Nie wiem co, ale jest. Będąc człowiekiem racjonalnym próbował sobie wytłumaczyć te wrażenia atmosferą nabożeństwa, zapachem kadzidła, uduchowionym śpiewem, blaskiem świec pełgającym po złoceniach ikon... Będąc jednocześnie uczciwym w stosunku do samego siebie postanowił sprawdzić raz jeszcze, ale zrobił to już kiedy indziej, w czasie, gdy w cerkwi panowała zupełna cisza i półmrok. Wniosek, którym podzielił się po jakimś czasie z władyką, był ten sam – tu coś jest!
Sięgnijmy po argument z drugiej strony, z – jeśli można tak się wyrazić, z naszych szeregów. Fragment wspomnień, który za chwilę przywołam, z racji swej wyjątkowości zasługuje na oddzielne spotkanie i prawdopodobnie tak się też stanie. Ich autorka – zmarła w 1992 roku siostra Helena Kazimirczak-Połońska to nie tylko mniszka. To również absolwentka polskiego, przedwojennego Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie, doktor filozofii, pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego, odkrywczyni, wykładowczyni akademicka, tłumaczka, posiadająca w Toruniu ulicę, nazwaną jej imieniem, a na niebie planetoidę, również nazwaną na jej cześć - 2006 Połońska. Choć urodziła się w rodzinie prawosławnej, niedaleko Hrubieszowa, do lat młodzieńczych pozostawała osobą intensywnie poszukującą. W swych poszukiwaniach Boga odważyła się prosić Stwórcę: ”Ukaż Swe żywe oblicze”. I stało się – otrzymała łaskę żywego spotkania nie tylko z przemienionym światem, ale i z Żywym Bogiem. Posłuchajmy: „[Po nabożeństwie i spowiedzi] wyszłam z cerkwi. Było gwiaździste niebo i wtedy – właśnie pod otwartym Niebem, w pełnej samotności miało miejsce Żywe Spotkanie. Niebo zaczęło być odczuwalne jako niezmiernie głębsze, miłość wypełniła całe serce, zaczęła się rozlewać i już nie mogła się w nim pomieścić, i właśnie miłość serca wyrwała się na zewnątrz i poszybowała wzwyż, i odczuła Boga Żywego. Fizyczna ciężkość ciała absolutnie zniknęła, nastąpił stan zupełnej nieważkości (to pozwoliło mi potem realnie zrozumieć „chodzenie po wodzie” Jezusa i Marii z Egiptu). Duchowo – to nie szczęście, to stan błogosławieństwa, bezgraniczna światłość, potoki Bożej miłości, wylewające się od Boga Żywego do serca, napełniające bezgraniczną miłością do wszystkich i do wszystkiego; na dodatek w jedno „kosmiczne mgnienie” zostało pokazane całe moje życie – wszystkie dotychczasowe grzechy, sens życia, którego szukałam, ukazał się sens wszystkich cech charakteru, zostało mi dane odczuć nieśmiertelność, wieczność jak realne kategorie Ducha. Raptowność wszystkiego była porażająca. Oczywistość i realność wszystkiego, co się działo, były skrajnie przekonujące, stan błogosławieństwa niemożliwy do opisania żadnymi słowami. Raz na zawsze zrozumiałam: "Duch tchnie, kędy chce i nikt nie wie, skąd przychodzi i dokąd podąża". Stan tego błogosławionego szczęścia, widzenia Boga oczami duszy, widzenie niektórych wydarzeń w przyszłości i na odległość, widzenie światła od ikon i światłości Wiecznej (subtelnej, lecz silniejszej, niż światło słońca) – wszystko trwało około miesiąca.”
Moi drodzy, ile ważnych rzeczy tracimy, nie podejrzewając nawet ich istnienia! Jak wiele z otaczającego nas świata nam ucieka! Uważając się za panów świata w gruncie rzeczy nie rozumiemy go, nie dostrzegamy ani jego praw, ani potrzeb, ani owego „cierpienia”, które mu zgotowaliśmy, ani już tym bardziej jego oczekiwania. Jakże dobitnie pisze św. Paweł w Liście do Rzymian: „Stworzenie bowiem zostało poddane marności – nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał – w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych. Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia (Rz 8,20 i nn.). Ziemia została przeklęta z powodu grzechu Adama (Rdz 3,17), jak czytamy w Księdze Rodzaju, ale nie jest to jej stan naturalny. I do takiego stanu, stanu powrotu, czy też może lepiej – stanu ostatecznego, Bóg przywraca materię, zwłaszcza w liturgii Jordanu. W pewnym sensie jest to również święto materii, święto świata! I właśnie takiego świata poszukujemy! Za takim światem tęsknimy! I to jest nasz świat! Świat przemieniony: mury świątyni, glina cegieł, materiały chorągwi, drewno ołtarza, papier ksiąg, woń kadzidła, węgiel, wino, chleb, olej – wszystko to uświęcone przez modlitwę i dzięki sile Ducha Świętego zostaje podniesione do stanu współcelebracji, staje się (mimo naszego zepsucia) godnym boskości. Co prawda odkrywa się tylko jego rąbek, jakby niewyraźne odbicie w zakurzonym lustrze, ale na tyle wyraźne, że odczuwalne i przekonujące. Jak pisze św Paweł: „Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno, wtedy zaś zobaczymy twarzą w twarz (I Kor 13,12). Ale nowy świat zaczyna się nie tylko w świątyni, ten świat może zacząć się wszędzie tam, gdzie zaczyna się Królestwo Boże: św. Jan Chrzciciel głosił nadejście Chrystusa: „Nawracajcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie” (Mt 3,2), a sam Jezus, zapytany przez faryzeuszów o nadejście Królestwa Bożego jasno odpowiada: „Królestwo Boże pośród was jest” (Łk 17,21), wskazując, że to już działająca rzeczywistość. I może ona obejmować szerokie kręgi – nie tylko w czasie liturgii, nie tylko w świątyni, ale i w relacjach międzyludzkich, w relacjach z całym światem.
Wracając do słów Jezusa: „Nie są ze świata” warto w kontekście powyższych rozważań uczynić jedno spostrzeżenie - jeśli przyjmiemy otaczający nas świat za swój, za rzeczywistość ostateczną, końcową, wówczas utracimy cel, dążenia, chęć poszukiwania, pragnienie doskonałości. Dlatego nie odrzucamy tego świata, lecz raczej staramy się o niego walczyć, by go zmienić. A dlaczego my? Bo takie jest nasze zadanie. Bóg wyznacza nam cel, ale daje również środki ku temu. Posłuchajmy kondakionu święta: „Objawiłeś się dzisiaj światu i Światłość Twoja, Panie, odbiła swój ślad na nas, śpiewających Ci w pełni poznania: Przyszedłeś i objawiłeś się Ty, Światłości niedostępna”. Światłość, która jest niedostępna, objawia się całemu światu, a na nas pozostawia swój ślad, swoje odbicie. Zróbmy wszystko, by Boża światłość odbijała się jak najsilniej i jak najdłużej w naszych sercach, w naszym sposobie działania, w naszym praxis. Amen.
ks. Mariusz Synak
zdj: odnoklassniki.ua