ks. Mariusz Synak

Kazanie w Tygodniu Ekumenicznym

Idziemy, Panie? 04.2010





Moi Drodzy, porządkując stare dokumenty parafialne natknąłem się na kazanie sprzed prawie dziesięciu lat, które wzbudziło moją ciekawość. I wcale nie dlatego, że było mojego autorstwa. Powody były inne. Po pierwsze – nie spisuję głoszonych kazań, więc to było wyjątkiem. Po wtóre – zaintrygowała mnie użyta niegdyś forma, dość mocno odbiegająca od standardowo znanych nam homilii. Po trzecie – przypomniałem sobie okoliczności, w jakich powstało: przygotowałem je na nabożeństwo ekumeniczne w kościele polskokatolickim w Bukowie Morskim i tam też miało zostać odczytane. Miało, ale nie do końca zostało. Dlaczego? Na krótko przed kazaniem styczniowa wichura uszkodziła instalację elektryczną i takim sposobem cofnęliśmy się do czasów sprzed elektryfikacji... Czytanie takiego tekstu przy jednej małej, drżącej świeczce trzymanej w stremowanych palcach stanowiło nie lada kłopot i boję się, że więcej było wtedy improwizacji niż odtwarzania spisanych wcześniej myśli. Dziś, w warunkach bardziej komfortowych postaram się odtworzyć je raz jeszcze, choć kilka myśli po dziesięciu latach uaktualniłem. Tekst nawiązuje do Ewangelii według świętego Marka z rozdziału 8 – go, w którym czytamy: „Jezus przywołał do siebie tłum razem ze swoimi uczniami i rzekł im: 'Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je. Cóż bowiem za korzyść dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić? Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?”.

Idziemy, Panie. Ty prowadzisz, ja od dawna podążam za Tobą. Ale powiedz, dlaczego od razu taki bezkompromisowy ton? Po co ta kategoryczność? Te dramatyczne słowa: zapierać się siebie, brać krzyż, stracić życie, zgubić duszę...? Wiem, wiem, znam te słowa, wiele razy je słyszałem, na szczęście już nie reaguję na nie tak ostro, przyzwyczaiłem się. Widzisz, przecież niosę swój krzyż. Nie przeczę, czasem bywa ciężko. Oczywiście, byłoby lepiej, jakbyś powiedział: Kto chce uratować swą duszę, niech usiądzie wygodnie w fotelu, wyciągnie nogi na podnóżku, weźmie pilota i puszkę orzeszków, a Ja mu opowiem, jak się zbawić”. Ale Ty tak nie powiesz, tego   w Ewangelii nie ma. Czasem myślę, że szkoda... Ale pomyśl - jakież wtedy życie byłoby prostsze! A chrześcijaństwo o ile bardziej atrakcyjne! Może nawet świątynie ponownie by się zapełniły? Kto wie...
Mówisz coś do mnie, Panie? Nie, nie, nie skarżę się, tak sobie tylko głośno myślę. Idziemy, wciąż idę za Tobą, tylko na chwilkę przystanąłem... Ale ta kategoryczność, cały czas o niej myślę, nie daje mi spokoju...

A może Twoje słowa nie są skierowane do mnie? Może mówiłeś je do swych przyjaciół, którzy podążali za Tobą? Gdy ich pokolenie przeminęło, może straciły na aktualności? Może to tylko jakieś historyczne wspomnienie, a my zbyt dosłownie przyjmujemy jego treść? Niepotrzebnie się przejmujemy? Tamci wsłuchiwali się w Twe słowa, dzielili z Tobą trudy i niebezpieczeństwa, w końcu groziła im też śmierć. To chyba ich ostrzegałeś, że mogą wszystko stracić, gdy zechcą iść za Tobą? Że może zginą, jak Ty?
My żyjemy w XXI wieku, nie boimy się przesądów, duchów i ciemności. Po co w ogóle brać jakiś krzyż? Żyjemy w dobrych czasach, mamy rozwinięte społeczeństwa, budujemy nowe świątynie, mamy religijne radio, telewizję, prasę... W Stanach to nawet można Komunię świętą przez telefon zamówić! Pewnie o tym nie wiedziałeś? Więc jeśli jesteśmy tacy nowocześni, po co brać na barki ten przeżytek? Dziś w modzie są piękni i bogaci, a nie przytłoczeni losem... Cierpienie w imię czego? Zresztą życie i tak jest ciężkie, a tu jeszcze to na plecach... Nie, nie, nie narzekam...  Ale odłożę na chwilkę swój krzyż o tu, i skoczę gdzieś na bok, tak szybko, żebyś mnie nie dogonił. I choć przez chwilę pożyję sobie tak, jak chcę – w sposób wolny, nieskrępowany. Zrobię to, na co mam ochotę, trochę się rozerwę, rozweselę, utytłam w przyjemnościach. Przecież Ciebie tam nie będzie, czemuż miałbym się czegoś wstydzić? I zaraz do Ciebie wrócę, obiecuję. 

Już jestem, widzisz? Potrafię być słowny. A Ty cały czas tu na mnie czekałeś? Wierzyłeś, że przyjdę? Eh, ta Twoja nadzieja i wiara we mnie... Wiesz, sam się Tobie dziwię, dlaczego Ci na mnie aż tak zależy? Czemu nic nie mówisz? Milczysz, niesiesz tylko swój krzyż, pochylasz się... Zostaw, Panie, to mój krzyż, Ty i tak masz ciężko. Na Twój aż strach patrzeć. Ale czekaj, widzę tam i moje grzechy. Popatrz, sądziłem, że nie mam grzechów, albo że są takie nieznaczne. Więc Ciebie, niewinnego, ukrzyżowali też za mnie? Nie patrz tak na mnie, nie szukaj mego spojrzenia. Nie potrafię patrzeć Ci w oczy. Idę, idę za Tobą, widzę plecy, przygniecione wielkim ciężarem. Słyszę coś... .Mówiłeś coś do mnie, Panie? Co? Mam się siebie wyrzec? Swoich misternie utkanych życiowych planów, oczekiwań, chęci awansu, rozwoju, upragnionego dostatku i przyjemnej, bezpiecznej stabilizacji? Może nie trzeba? Pomyśl sam – przecież wtedy miałbym możliwość pomagania biednym, miałbym więcej czasu na modlitwę, na skupienie, na kontemplację Twego stworzenia, niechby i na Wyspach Kanaryjskich albo nawet w słonecznym Egipcie. Do Ziemi Świętej bym poleciał... Mam się wyrzec drugiego „ja” - zimnego piwa z przyjaciółmi co sobota, seriali bez treści i bez końca za to z receptą na wszystko, zajmujących plotek u sąsiadki z naprzeciwka? Nie, nie wyobrażam sobie życia bez tego. Przecież wszystko gra jak w zegarku: dzień, noc, praca, odpoczynek; co prawda w niedzielę jakoś nie mam siły pójść do Ciebie na liturgię, ale sam rozumiesz, cały tydzień w pracy... A może dałbyś Twym księżom wolne w niedzielę? Im też się coś należy, poza tym wolna niedziela to przecież Twój pomysł. Mówisz, że to trochę nie tak? No dobrze, a masz coś w zamian? Masz jakiś plan? Możesz obiecać, że o mnie zadbasz? Aha, i ja mam Ci wierzyć? No dobrze, spróbuję. 
Idziemy, ja za Tobą. Rzeczywiście, jakoś lżej. Widzę, że mimo ciężaru pochylasz się i staranie oczyszczasz drogę z kamieni i cierni, abym się nie skaleczył. Dzięki Ci za to, Panie.
Idziemy, Ty na przedzie, ja w ślad za Tobą. Znów coś do mnie mówisz? Radzisz, bym znienawidził swą duszę?? Przecież już wyrzekłem się siebie, swych planów, dlaczego mam sięgać jeszcze głębiej? Nie mam zastrzeżeń do mej duszy. No, może trochę. Właściwie to sporo. W zasadzie – jeśli szczerze – to nie jest mi z nią dobrze, ale co zrobić? Przecież to całe moje życie, grzechy zbierane całymi latami, grzechy, do których już się… przyzwyczaiłem. Niektóre nawet polubiłem. Na przykład taka duma i poczucie własnej wartości – bardzo przydatna rzecz, ale co Ty o tym możesz wiedzieć. Co to ma znaczyć, wszyscy będą na mnie jechać jak na osiołku!? Akurat, niedoczekanie wasze. Że niby mam pierwszy wstawać, witać się, kłaniać, przebaczać, rezygnować z należnego mi prawa do satysfakcji, że mam kochać bliźniego jak siebie samego? Każdego?? Może tylko moją rodzinę, znajomych, ulubionych polityków, aktorów i piosenkarzy? Wszystkich? Żart chyba jakiś... Tych spod sklepu, co to „daj na wino” też? A co to ja, przepraszam, święty? Co mówisz? Pytasz mnie o to samo? A właściwie to czemu nie chcę nim być? A wiesz, myślałem, że święci to już się rodzą gotowi, że to nie nasz świat, że to jakiś lepszy gatunek ludzi. Panie, pozwól, że to przemyślę, bo nie potrafię odpowiedzieć, chyba jestem w kropce. 
Eh, Panie, dobrze się z Tobą idzie, ale pytania to zadajesz bolesne. Jak to czemu bolesne? Sądzisz, że łatwo jest zabrać się do usuwania brudu, zbieranego całymi latami, namiętności i przywar, które wrosły w moje „ja”? Że przyjemnie jest ocenić samego siebie osądem sumienia, że to łatwo szczerze spojrzeć na siebie takim, jakim jestem naprawdę? Bez żadnego udawania, wykrętów, zrzucania winy na innych... Taki obraz boli, coś się w środku może naderwać, mogę stracić szacunek do samego siebie. A inni? Ci w ogóle przestaną mnie szanować. I to według Ciebie ma być dobre? Co mówisz? Że mi pomożesz? Jak z tym krzyżem? No dobrze, powiedzmy, że tego chcę. Nie, jeśli szczerze - proszę o to. 

Ciągle idziemy. Ty z przodu, ja po Twych śladach, jakbym czytał drogowskaz. Dobrze jest. Prócz tego, że droga czysta i bezpieczna, to jeszcze lekki wiaterek wieje w plecy, jakby cały świat pomagał mi iść i nieść mój krzyż. A może tylko tak mi się wydaje, a w gruncie rzeczy dalej jest trudno i ciężko i tylko Twoja bliskość dodaje mi sił? Mówisz coś, Panie? Żebym nie oglądał się na boki? A właśnie, nie wolno mi? Idę za Tobą, a nawet nie pomyślałem, czy są może inne drogi. Bo ta jest kręta i wąska, trudno się idzie. Co prawda idziesz przede mną, ale czasem jestem tym zmęczony, wydaje mi się, że nie dam rady. O popatrz na tamtą, z boku – nawet ma drogowskaz z napisem „Wolność”. A nie mówiłem? Piękna, szeroka, przyjemnie kusi cieniem drzew, pozwól, że tu Cię opuszczę. Pewnie się zdziwisz, jak zajdę szybciej od Ciebie?. To co, zakład? No to spróbujmy. Czemu nie idziesz swoją drogą? Co mówisz? Jak to – poczekasz tu na mnie... Że jak zejdę z Twojej drogi, to na pierwszym zakręcie mogę nie dać sobie rady? Że i tak będę Cię potrzebował, żebyś mnie stamtąd wyciągnął? Że napis na drogowskazie trochę się zatarł i powinien brzmieć: „samowola”? Mówisz to tak pewnie, jakbyś prowadził tą trasą ludzi już ze dwa tysiące lat. Skąd Ty to wszystko wiesz, Panie?


I co robimy, długo będziemy tak stać na tym rozdrożu? To Ty, Panie, tu rządzisz – Ty wybieraj. Aha, ja sam mam wybrać? Żeby nie było, że mnie zmuszasz? Daj mi chwilę... No dobrze, pójdźmy prosto, ale obiecaj raz jeszcze, że mi pomożesz. Idziemy, Ty z przodu, ja za Tobą. Teraz, jak idę, to się już nawet uśmiecham. Nie wiem, czemu. Po prostu coś wychodzi ze środka i chcę się podzielić tym z innymi. Nawet starcza mi sił, by czasem pomóc komuś obok. Właśnie, ja chyba znam tego gościa z prawej? Tak, to Krzychu, łobuz ciągle kradnie mi z ogrodu marchew. Ja się pocę, poświęcam swój czas, podlewam, pielę, a tu przyjdzie taki jeden z drugim... Przepraszam, nie to chciałem powiedzieć. Wiem, Panie, że to Twoja marchew. Dzięki Ci za nią. Jemu też dałeś z mojego ogródka? Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na moim ogródku. Dobrze, w takim razie, jak wrócimy, spytam Krzycha, czy nie potrzebuje jedzenia albo jakiegoś zajęcia. Fakt, niedawno zmarła mu kobieta, a samemu z dwójką dzieci to nie z górki. I jeszcze to wino... A przecież też niesie swój krzyż, jest człowiekiem, jak my wszyscy. 
Idziemy, idziemy. Robi się tłoczno. Wszędzie Cię pełno, Panie. To tu, to tam, to z tym porozmawiasz, to temu pomożesz, tamtemu położysz rękę na ramieniu, tamtego pocieszysz... No, zdaje się, że dochodzimy, bo droga wyraźnie się kończy. Kończy się dziwnie znajomym zarysem góry z trzema krzyżami. I ten złowrogi tłum u jej podnóża... Oni chyba czekają na Ciebie? Tak, chwytają Cię jak bezbronne jagnię, a Ty nawet się nie bronisz! Przecież jesteś niewinny! Powiedz im to! Powiedz, bo Cię ...przybijają do krzyża. Nikt Cię nie broni! Opuszczają Cię najwierniejsi przyjaciele, w ślad za nimi odchodzi nadzieja. Zostajesz sam, nawet Ojciec wydaje się być gdzieś daleko. Konasz, a Ziemia chyba umiera razem z Tobą: zapada ciemność, słońce ukrywa swój blask, ziemia drży, skały zaczynają pękać, oddając pochowanych kiedyś zmarłych. Dopełnia się historia świata. To dzieje się nie tylko dwa tysiące lat temu. To dzieje się też dziś, przed moimi oczami, w mojej duszy. Czy Twoja śmierć to też nasza śmierć? Czy umrzemy wraz z Tobą? Nie, chyba nie. Wierzę, że nie. Ufam, że nie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale... powstajesz z martwych! Kim Ty naprawdę jesteś? Przecież zostałeś pokonany przez śmierć! A teraz to Ty ją zwyciężasz! Ty żyjesz i Twoje życie daje mi wiarę. Co mówisz? Ja też powinienem coś zrobić? Powiedz, co to ma być! Prosisz o jedno –byśmy pokonali w sobie to, co nas gniecie, co prowadzi do złego, co mąci nasz obraz, sporządzony na Twoje podobieństwo. Wiesz, że to trudne, ale pomożesz nam w tym, Panie. Ja wiem, że masz moc czynienia cudów. Uzdrowiłeś przecież wielu, ale jednemu, zanim darowałeś zdrowie, zadałeś dziwne pytanie: czy chciałby tego? Teraz to samo pytanie brzmi w naszych sercach. Czy tego chcemy, czy chcemy być zdrowi, czy chcemy pójść za Tobą? Teraz i my możemy odpowiedzieć jego słowami: „Tak, Panie. I mamy kogoś, kto by nam pomógł. Ty nim jesteś”. 

Moi drodzy, mam nadzieję, że ten stary już tekst znajdzie jakieś odbicie w naszych sumieniach, może pomoże komuś przekroczyć pewien próg, zaszczepi jakąś myśl, tchnie siły do walki o własną duszę, która – jak mówi Ewangelia – jest przecież warta więcej niż cały świat. Powróćmy czasem do tej myśli, zwłaszcza teraz, w okresie po Wielkanocy, kiedy byliśmy świadkami nie tylko Męki, ale przede wszystkim triumfu - Zmartwychwstania Jezusa.