ks. Gieorgij Czistiakow

Skąd taka zajadłość?

                                                   Skąd taka zajadłość?


ks. Gieorgij Czistiakow

Dzisiejsza religijność prawosławna zawiera w sobie, w charakterze prawie nieodłącznego składnika, element walki z katolikami i protestantami, dążenie do zdemaskowania ich jako wrogów naszej wiary i Rosji, a także pełne odrzucenie ekumenizmu i w ogóle jakiejkolwiek otwartości wobec innych wyznań. Samo słowo „ekumenizm” zaczęło być odbierane jako obraźliwe, jako główna herezja XX wieku, a zarzut uczestnictwa w tym ruchu jako świadectwo zupełnej nie ortodoksyjności.
Oczywistym jest, że nasze relacje z chrześcijanami innych wyznań nie zawsze układają się, mówiąc delikatnie, gładko, nie rozumiemy się w wielu rzeczach, niektóre elementy teologii katolickiej lub protestanckiej są dla nas nie do przyjęcia, ale nie oznacza to, że powinniśmy nienawidzić się nawzajem i uważać wszystkich, którzy nie należą do Kościoła prawosławnego, prawie że za sługi diabła, jak to często czynią autorzy wielu książek, artykułów prasowych i programów telewizyjnych.

Dlaczego jesteśmy prawosławni?

Jeśli św. Serafin z Sarowa widział w każdym przyjaciela, to dziś niektórym z prawosławnych wszędzie majaczą wrogowie, heretycy, niewystarczająco prawosławni kapłani, biskupi a nawet święci, do grona których zostali zaliczeni święci hierarchowie Dymitr Rostowski i Tichon Zadoński. Pewien młody człowiek, uważający się za teologa (i rzeczywiście posiadający świetne wykształcenie) powiedział mi kiedyś, że nie może liczyć się z opinią metropolity Antoniego Surożskiego i o. Aleksandra Schmemanna, ponieważ ci, mieszkając na terytorium w najwyższym stopniu skażonym (dokładnie tak się wyraził!) przeróżnymi herezjami utracili ostrość prawosławnego spojrzenia. Skąd taka pewność siebie i taka duchowna pycha? „Wszyscy się mylą, oprócz nas” - ci ludzie demonstrują to prawie każdym swoim krokiem. Skąd to się bierze? Pewność siebie nie ma nic wspólnego z byciem wiernym wybranej drodze. Nie wybraliśmy prawosławia dlatego, że tylko ono jest jedynie prawdziwe - udowodnić prawdziwość czegoś można tylko w sferze wiedzy, nie zaś w sferze wiary, która sięga w przestrzeń, w której nie można niczego udowodnić. Nie, wybieramy prawosławie tylko jako drogę znaną nam z doświadczenia konkretnych ludzi, do których mamy absolutne zaufanie, uważając ich za najbliższych braci i siostry. Dla mnie są to oo. A. Mieczow, S. Bułhakow i A. Mień, matka Maria, metr. Antoni, abp Jan (Szachowskoj) i moja babcia. Wierność tej drodze wyraża się nie w deklaracjach i klątwach, nie w publikowaniu antykatolickich katechizmów i broszurek w stylu „Najbardziej zajadły wróg – baptyści”, nawet nie w tym, by urządzać pewnego rodzaju zawody z chrześcijanami innych wyznań, udowadniając przewagę własnego. Nie i raz jeszcze nie – nasza wierność prawosławiu powinna polegać na tym, abyśmy samym naszym życiem, a w pewnych przypadkach, w pewnych sytuacjach, również słowami udowadniali nie prawidłowość lub wyjątkowość, nie zalety lub przewagę, lecz możliwości naszej drogi. Właśnie jej możliwości, nie skrywając również przy tym naszych słabych miejsc, które, jak wiemy, istnieją również i wśród nas. Najpierw oo. S. Bułhakow i Gieorgij Fłorowski, a później metr. Antoni i O. Clement stali się znani na całym świecie wcale nie dzięki temu, że głosili wyjątkowość prawosławia, podkreślając, że wyłącznie w nim można odnaleźć nieskażone chrześcijaństwo. Nie. Oni po prostu opowiadali o swojej wierze i o jej możliwościach, w żadnym wypadku nie przeciwstawiając jej innym wyznaniom, a czasem w ogóle nie poruszając problemu innych konfesji. Jeśli mowa o metropolicie Antonim, to on w ogóle nie mówi o prawosławiu, mówi tylko o Chrystusie i o drodze ku Niemu. I na odwrót – pani Pieriepiełkina, autorka książki „Ekumenizm – droga wiodąca na zatracenie” i autorzy innych, niezliczonych książek i broszurek skierowanych przeciwko ekumenizmowi, o możliwościach prawosławia w ogóle nic nie mówią, zajmując się wyłącznie miotaniem najprzeróżniejszych klątw na głowy innowierców i ekumenistów. Co zaś dotyczy prawosławia, to wierność jemu starają się zaszczepić swoim czytelnikom tylko drogą straszenia zgubnością wszystkiego, co nieprawosławne. W ogóle ich dziełka łudząco przypominają tytuły prasowe w stylu: „Komunista”, „Polityczne samokształcenie” i inne, wydawane niegdyś pod egidą KC KPZR. Autorzy wspomnianych organów prasowych tak samo wszędzie i we wszystkim doszukiwali się wrogów i tak samo straszyli czytelników zgubnością najmniejszego nawet zejścia z drogi marksizmu – leninizmu. Niestety, jak do tej pory, nie spotkałem jeszcze żadnego człowieka, który przyjął prawosławie dzięki takim książeczkom. Miałem za to możliwość widzieć ludzi, którzy zostawali prawosławnymi widząc w naszym wyznaniu nowe dla siebie możliwości. Wielu (spośród chrześcijan innych wyznań) przywiodło do prawosławia umiłowanie ikony, naszego śpiewu cerkiewnego, fascynacja rosyjskimi filozofami religijnymi, prawosławną ascetyką, bizantyjską obrzędowością lub miłość do któregoś z naszych świętych lub ascetów, ale nikogo jeszcze nie uczynił prawosławnym strach, jaki starają się zaszczepiać autorzy antyekumenicznych publikacji i innych, podobnych im pozycji.
Z chwilą, gdy ogłaszamy, że prawosławie to jedyny słuszny i wierny tradycji świętych ojców, jedyny prawidłowy sposób praktykowania wiary (sposob wiery – oryg., przyp. ks. M.S.), okazujemy się uczniami nie świętych ojców, lecz Susłowa, Żdanowa, Andropowa i szeregu innych partyjnych ideologów, tych, którzy zasiewali marksizm, z naciskiem podkreślając, że jest to jedyny słuszny i naukowy światopogląd. Monopol na prawdę w ogóle jest skrajnie niebezpieczny, bowiem czyni nas okrutnymi, lecz niestety jest zarazem bardzo wygodny, gdyż zwalnia nas z konieczności wyboru i brania na siebie osobistej odpowiedzialności za podjęcie tych lub innych decyzji. Nawet nie wspomnę już o tym, iż ten monopol, mówiąc najprościej, zabija prawdę, gdyż prawda może być wyłącznie wolną.

Okrążeni przez wrogów

Totalitarna świadomość potrzebuje wroga. Pamiętam, jak w szkolnym podręczniku historii na każdej stronie podkreślano, jak to młoda republika radziecka wciąż znajdowała się w pierścieniu wrogów. Władzom, a w ślad za nimi i zwykłym ludziom, wszędzie majaczyli szpiedzy, wrodzy agenci, działalność wywrotowa, sabotaż...Czujni obywatele niejednokrotnie zatrzymywali mnie w podmoskiewskiej elektryczce i oddawali w ręce milicji za to, że czytałem książki pisane w obcych językach – w taki sposób rozpoznawali we mnie wroga. (...)
Władzy radzieckiej, tej, która zaszczepiała nam nienawiść klasową do swych wrogów, już nie ma, lecz negatywny bohater – wróg, jest dla nas wciąż, po staremu, niezbędny. Kościelna „małżeńska separacja” między Moskwą i Konstantynopolem na początku 1996 roku rzeczywiście była kłótnią między dwoma siostrami, jak to sprawiedliwie określił N. Struwe. I, tak jak radził, można było jej w ogóle nie przydawać większego znaczenia, jeśli by nie błyskawiczna reakcja na nią okazana przez media o kierunku komunistyczno – patriotycznym. „Sowieckaja Rossija”, „Zawtra”, „Russkij wiestnik”, a zwłaszcza, co jest szczególnie przykre, prawosławna gazeta ”Radonież” i młodzieżowa grupa o tej samej nazwie, prześcigali się wręcz w udowadnianiu, że Patriarchat Ekumeniczny już dawno odpadł od prawosławia, że patriarcha Bartłomiej już dawno jest nie konstantynopolitańskim, lecz tylko tureckim patriarchą, że ani on, ani jego patriarchat nie grają już żadnej roli w prawosławnym świecie. Jednocześnie z tą kampanią gazeta „Duel” znana ze swego antysemickiego stanowiska (wcześniej nosiła tytuł „Al – Kods”), publikuje artykuł na temat (wówczas jeszcze żyjącego) Parteniusza, patriarchy Aleksandryjskiego, w którym zapewniano, że jest masonem czy też przynajmniej otrzymuje od masonów olbrzymie sumy pieniędzy, że jest wrogiem, heretykiem, który już dawno zerwał z prawosławiem itd. Nie trzeba być zawodowym analitykiem, by zrozumieć, jaki cel przyświecał tej kampanii – oderwać Rosyjski Kościół Prawosławny od lokalnych Kościołów prawosławnych – sióstr, przeciwstawić go całemu prawosławnemu światu (zarówno Wschodowi, jak również rosyjskim parafiom na Zachodzie) i ogłosić, iż rację mamy tylko my, że cała reszta odpadła od Kościoła i już dawno stała się heretycka. Dokładnie taka myśl, nawiasem mówiąc, pojawia się w książce Ludmiły Pieriepiełkinoj, która prawie nie mówi o Bogu, za to wszędzie widzi szatana, jego knowania i pułapki, jego niezliczonych agentów, do grupy których zalicza i nas, prawosławnych, znajdujących się w jurysdykcji patriarchatu Ekumenicznego lub moskiewskiego.

Jakie są źródła religijnej nietolerancji?

W braku tolerancji w stosunku do innych wyznań i w postrzeganym jako wierność prawosławiu, zupełnym odrzucaniu innych konfesji, najprościej byłoby widzieć relikt niedawnej, radzieckiej przeszłości, z jej kategorycznie negatywnym stosunkiem do wszystkiego, co jest „nie nasze” i równie obowiązkowym bohaterem negatywnym – postacią „wroga, który nie śpi”, umieszczaną na pierwszych stronach wszystkich bez wyjątku gazet. Lecz to nie tak. Totalitaryzm w Rosji właśnie dlatego zdołał zapuścić korzenie tak głęboko, że gleba dla niego była przygotowana już przed rewolucją. Poszukiwania wroga są dość charakterystyczne dla Rosji już na przełomie XIX i XX wieku. Za dobry przykład takiej postawy może służyć książka abp Nikona (Rożdiestwienskiego), o której niedawno pisałem na łamach RM („Russkaja Myśl” – przyp. ks. M.S.). Władyka Nikon widział wrogów wszędzie, a zwłaszcza wśród Żydów, studentów, seminarzystów, nawet wśród zwolenników twórczości W.F. Komisarżewskoj. Dlatego też źródeł religijnego braku tolerancji trzeba szukać nie w przejętej przez nas z czasów radzieckich psychologii, lecz, niestety, już w dalekiej przeszłości. Sądzę, że nieszczęście polega na tym, że z dawien dawna na Rusi religijność wyrażała się przede wszystkim w dzikim strachu przed siłą nieczystą i dążeniu w jakiś sposób do obrony przed nią. Dokładnie ten typ religijności utrwalił N.W. Gogol w „Wieczorach na chutorze pod Dikanką” i innych swoich utworach. Kapłan w oczach niektórych jawi się jakimś dobrym czarodziejem, który przychodzi do was do domu, aby pokropić wszystkie bez wyjątku kąty świętą wodą i wygonić wszystkie złe duchy, biesy, diablątka, biesiątka itd. W tym samym celu (aby oczyścić z sił nieczystych) przynoszą doń dziecko, aby je ochrzcił. Również dlatego namaszcza chorych i nakrywa „fartuszkiem” głowy przystępujących do spowiedzi. Zaklęcia, poszeptywania, magiczne przedmioty, amulety, przekształcone w amulety ikonki – wszystko to grało ogromną rolę w życiu religijnym naszych przodków, ale nie tylko w przeszłości, lecz i dziś przyciąga bardzo wielu prawosławnych. W środowisku mniej lub bardziej kulturalnych ludzi wszelkiej maści czarownice, gnomy czy leśne stworki bądź też domowe skrzaty i inne im podobne tracą swoją folklorystyczną jaskrawość, lecz w dalszym ciągu, choć już pod postacią abstrakcyjnego, lecz mimo wszystko wroga, zajmować będą bardzo ważne miejsce w życiu religijnym prawosławnego chrześcijanina. Ogólnie religia postrzegana jest jak walka ze Złem, lecz zupełnie nie jako dążenie ku Dobru, sakrament odbierany jest jako magiczne czynności duchownego, automatycznie ochraniające nas od siły nieczystej, lecz nie jako pełne łaski dotknięcie Ducha Świętego, na które, jak lubił powtarzać o. Sergiusz Bułhakow, powinniśmy odpowiedzieć swoim wyjściem na spotkanie ku Bogu. Centralne miejsce w religijności takiego typu, bez wątpienia, jak to stale podkreślał o. Schmemann, zajmuje nie Bóg, lecz szatan. To tylko ciągłe przeciwstawianie się diabłu, lecz zupełnie nie spotkanie z Bogiem. W ten sposób pojawia się chrześcijaństwo, które nie charakteryzuje się naturalnym dla naszej wiary chrystocentryzmem, lecz – jeśli można się tak wyrazić - „inimikocentryzmem (z łac. inimicus – wróg). Mijają wieki, Cerkiew próbuje zmagać się z takim pojmowaniem swej roli w społeczeństwie, lecz zwycięstwo mimo wszystko nie należy do niej, zwycięża postęp w sferze kultury. Przynajmniej wykształceni ludzie powoli przestają wierzyć w siłę nieczystą, lecz imperatyw wyszukiwania wroga pozostaje w ludzkiej świadomości, tylko teraz już jego kształt staje się bardziej świecki. Teraz to już nie szatan i nie siła nieczysta, lecz żywi ludzie, tzw. „wrogowie wewnętrzni, Żydzi i studenci”, których zwalczał „Sojuz Russkoho Naroda” i inne, podobne do niego, organizacje.

Po rewolucji i później

Po roku 1917 sytuacja zmienia się raz jeszcze. Typ myślenia pozostaje ten sam, tj. inimikocentryczny, lecz konkretny wróg jest już inny, bowiem zmienił sie kierunek nadawany społeczeństwu. Teraz do grupy wrogów zostali zaliczeni posiadacze ziemscy, burżuje, popi i po prostu ludzie wierzący, „ludzie przeszłości”, tzn. ci, którzy umieli posługiwać się nożem i widelcem, chusteczką do nosa; zaczyna się ich zwalczać równie zdecydowanie i również w tak nieludzki sposób, w jaki wcześniej zmagano się z siłą nieczystą. W ciągu wszystkich ponad siedmiu dziesiątków lat władzy radzieckiej intensywność walki z wrogiem praktycznie nie słabła ani na minutę, choć konkretnym wrogiem wciąż stawał się kto inny. Sytuacja ta bardzo mocno przypomina pracownię fotograficzną z lat 20 – tych, gdzie w gotowy obraz można było wsunąć czyjąkolwiek głowę i w taki sposób sfotografować się bądź konno na arabskim ogierze, bądź na tle wieży Eiffla itd. Wrogami kolejno okazywali się byli wyzyskiwacze, szlachta, tzw. „wrogowie ludu” (inżynierowie, profesorowie, działacze partyjni typu Rykowa i Bucharina, żołnierze w stylu Tuchaczewskiego), później Żydzi i mało szlachetnie urodzeni kosmopolici, po nich Sołżenicyn i Sacharow, dysydenci i ponownie Żydzi itd. Niezależnie od tego, kto by nie występował w charakterze wroga, walka z nim była bezlitosną, „krwawą, świętą i prawą”, zupełnie tak, jak walka z siłą nieczystą w przeszłości. Na koniec nastał rok 1988. Rosja ponownie zwróciła się twarzą ku prawosławiu, lecz sposób naszego myślenia się nie zmienił, wciąż pozostał inimikocentrycznym. Wróg w tej nowej, zmienionej sytuacji ponownie był wynaleziony zaskakująco szybko. Tym razem okazali się nim innowiercy i ekumeniści, to znaczy ci z nas, prawosławnych, którzy nie chcą żyć według szablonu inimikocentrycznego myślenia. I ponownie rozgorzała walka, równie bezkompromisowa. Zupełnie logicznie powstaje pytanie: dlaczego nowymi wrogami okazali się chrześcijanie innych wyznań, a nie bezbożnicy, co na pierwszy rzut oka wyglądałoby bardziej naturalnie? W gruncie rzeczy wszystko to jest dość proste. Po pierwsze – bezbożnicy charakteryzują sie tym, że żyją, nie wiedząc, że Jezus jest wśród nas. Nie czują też Jego obecności – lecz przecież i nowi ideologowie prawosławia „nie grzeszą” chrystocentryczną świadomością, dlatego granica, która by oddzielała ich od niewierzących, po prostu nie istnieje. I po drugie, co jest nie mniej ważne – bezbożnicy to swoi, a innowiercy – obcy. Chodzi o to, że w pewnej chwili, na początku lat 90 – tych, raptem stało się jasne, kto został nazwanym nowym wrogiem – wszyscy „nie nasi”, przy czym wróg ten tkwił we wszystkich sferach życia – w kulturze, którą zaczęto nagle chronić od wpływów Zachodu, zapominając, że i Czajkowski, i Puszkin, i Lermontow, i Teatr Bolszoj, i Bażenow z Woronichinym pojawili się na Rusi właśnie dzięki temu wpływowi. Również w polityce, gdzie wciąż głośniej mówi się o jakiejś szczególnej, niezachodniej przyszłości Rosji, choć wszyscy świetnie wiemy, że ten wariant „niezachodni” to niestety droga Saddama Huseina, Muammara Kadafiego i innych, podobnych im liderów. Trzeciej drogi po prostu nie ma. W religii również, gdyż nie zdają sobie sprawy, że walka z przyniesionymi na Ruś z zewnątrz wierzeniami w konsekwencji powoduje wyrzeczenie się prawosławia, bowiem i ono w 988 roku zostało przyniesione do nas z zagranicy.

Opowiedzieć się przeciwko „nie naszym”

Cel ogólny, by w pełni przeciwstawić siebie „nie naszym”, przejawia się również w wysiłkach „kanonizowania” języka cerkiewnosłowiańskiego i udowodnienia, że bez niego prawosławie jest po prostu niemożliwe (tłumaczenie tekstów liturgicznych w XIX wieku zostało przyjęte jak coś naturalnego, teraz zaś widzą w tym prawdziwą dywersję przeciwko prawosławiu i główną herezję dnia dzisiejszego), lecz idąc tą samą drogą automatycznie uznajemy za nieprawosławnych lub przynajmniej prawosławnych drugiego gatunku Rumunów, Arabów, Gruzinów, Amerykanów, Francuzów i w ogóle wszystkich prawosławnych na Zachodzie. (...)
Sama logika walki z „nie naszymi” polega na tym, że (niezależnie od tego, chcemy my tego czy też nie) obowiązkowo doprowadza do pełnego izolacjonizmu i zastoju w sferze kultury i polityki, a w sferze wiary prowadzi do pogaństwa, do pustego i zupełnie pozbawionego ewangelicznego ducha rytualizmu i magizmu. Źródłem religijnej nietolerancji jest pogaństwo, które zagnieździło się w prawosławiu i zlało się z nim, to niechrystocentryczność naszego myślenia, nasze oderwanie od Ewangelii i Jezusa. Nie dla wszystkich jest jasnym, czy to dobrze czy nie. (...) Nie inne wyznania, lecz właśnie pogaństwo zagraża dziś prawosławiu na Rusi. Na szczęście rozumie to wielu. A Chrystus - On zawsze jest tu, pośród nas, dlatego my, jeśli w Niego wierzymy, nie mamy się czego bać.

Oryginalny tekst znajduje się na stronie: http://www.kiev-orthodox.org/site/churchlife/814/. 

tłum. ks. Mariusz Synak