Metr. Sawa (Hrycuniak)
Trzeba zawsze żyć nadzieją – wywiad z metr. Sawą
Eminencjo, człowiek wierzący postrzega swe losy przez pryzmat Bożej Opatrzności. Czy w życiu Władyki – a jest to pytanie nieco na przekór prawosławnej tradycji, gdzie nie mówi się raczej o tych sprawach – Opatrzność zadziałała w jakiś szczególny, namacalny sposób?
We wszechświecie działa Opatrzność Boża, która opiekuje się całym stworzeniem. Ma ona wymiar szeroki, kosmiczny, wszechstronny. Dotyczy także każdego człowieka. Bóg, który jest wszechmocny, wszechwiedzący, zna potrzeby świata, społeczeństwa, narodu, Cerkwi i każdego z nas. Jego oddziaływanie dotyczy wszystkich nas. Także i tego, o co ksiądz pytał.
A czy Władyka doświadczył tego w jakiś bezpośredni sposób?
Uważam, że moje powołanie jest odzewem na głos Boży. Przedstawię to na przykładzie. Byłem na Wszechprawosławnym spotkaniu wszystkich zwierzchników naszej Cerkwi, w Konstantynopolu. Na jednym ze spotkań pojawiły się pesymistyczne głosy, że to czy tamto jest źle, że nie wiadomo, co będzie dalej z Prawosławiem w krajach europejskich. Poprosiłem o głos i powiedziałem: „Święci Ojcowie, Cerkwią, wszystkimi nami, kieruje Duch Święty. Ja jestem tego przykładem. Pochodzę z takiej części świata, która nazywa się Polska, a w tej Polsce jest jeszcze taki rejon – Chełmszczyzna. Na tym terenie kiedyś aktywnie działało Prawosławie, starano się je zlikwidować. Doprowadzono do takiego stanu, że prawie nikogo tam nie zostało. Na tych czystych piaskach wyrosłem. Nie przypuszczałem, że będę zakonnikiem, nie przypuszczałem, że będę duchownym, nie przypuszczałem, że zostanę biskupem, a teraz zwierzchnikiem. Przyjmuję to jako Wolę Bożą, jako jej działanie. I dzisiaj tu jestem. Nie możemy wpadać w pesymizm, zawsze trzeba żyć nadzieją i głęboko wierzyć, że Duch Święty, który wypełnia wolę Świętej Trójcy, oddziałuje na nas, i my tym żyjemy”. I to jest odpowiedź na pytanie o to, jak Opatrzność Boża kieruje moim życiem.
A czy możemy powrócić do pytania o pamiętnik [pytanie padło w jednej z wcześniejszych, prywatnych rozmów – przyp. ks. M.S.]? Czy prowadzi Władyka pamiętnik? Chodzi o to, że doświadczenie pewnych ludzi jest nam nieznane, a suche dane faktograficzne nie oddają pełni wydarzeń...
Pamiętnik... Pisałem do pewnego czasu. Później przestałem. To, co przeżyłem, nie da się opowiedzieć w kilku zdaniach. Trzeba by kiedyś usiąść i tak sukcesywnie o tym mówić, poczynając od lat pięćdziesiątych, a może i wcześniej. Związane jest to z moim dzieciństwem, z Chełmszczyzną, z bardzo trudnym okresem burzenia cerkwi i czasem różnych prześladowań...
Władyka przeżył to głęboko?
Tak, przeżyłem to głęboko, to mnie ukształtowało. W Ewangelii jest jeden fragment, czytany na Strastiach [wielkopostne nabożeństwa Męki Pańskiej – przyp. ks. M.S.], o końcu świata, o którym nikt nie wie, kiedy on nastąpi; jest tam mowa o rodzeniu, o przygotowywaniu chleba itd. Dzisiaj, kiedy czytam ten fragment, staje mi przed oczami przypadek z dzieciństwa: mama moja przygotowała chleb do pieczenia. Włożyła go do pieca i w tym momencie do naszej miejscowości – Śniatycz, dotarł alarm, że nadciągają tak zwane „bandy”. Miałem wówczas pięć lat. Zaczęliśmy uciekać do lasu. Kiedy wróciliśmy do domu, do chaty, chleb w piecu wyglądał jak węgiel. I to wydarzenie zawsze mi się przypomina w kontekście wspomnianego tekstu z Ewangelii. Były to trudne czasy mego dzieciństwa. Natomiast, poczynając już od chwili, gdy w roku 1951/1952 wstąpiłem do seminarium w Warszawie, to już od tego czasu jestem niejako w centrum życia cerkiewnego. W seminarium skierowano mnie do katedry, do usługiwania metr. Makaremu. Przeszedłem wszystkie szczeble, od świeconosca do subdiakona. W 1960 r. zmarł metr. Makary. Potem ta cała historia, zmiany, obowiązki locum tenensa pełnił abp Tymoteusz. Byłem jego sekretarzem. Ponieważ władyka wykładał w Akademii Duchownej, napisałem u niego pracę magisterską. W roku 1962 władyka Tymoteusz zmarł. Wszystko to przeżyłem... Obowiązki locum tenensa pełnił abp Jerzy – to on udzielił mi błogosławieństwa na wyjazd do Serbii. Tam złożyłem śluby zakonne i obroniłem pracę doktorską. Po przyjeździe do kraju chciałem wyjechać na studia językowe do Grecji, nie otrzymałem jednak paszportu. Wyznaczono mnie na wychowawcę w seminarium. Pewnego razu metropolita, władyka Stefan, dzwoni do mnie i mówi: „Przyjdźcie do mnie”. Poszedłem. „Będziecie dyrektorem kancelarii”. Ja na to: „Władyko – miałem dwadzieścia siedem lat – jestem za młody”. Odpowiedź była: „Jesteście mnichem i nie może być żadnej rozmowy”. I tak się zaczęło. Na drugi dzień mojego urzędowania przyszła kontrola finansowa. W tamtym czasie często kontrolowali. Poszli do metropolity, a on powiedział: „Tam jest młody dyrektor, idźcie do niego”. O tym trzeba by bardzo długo mówić. I tak to się zaczęło. Władyka Stefan zmarł w 1969 r. Władyka Jerzy ponownie pełnił obowiązki zastępcy metropolity. To on wytypował moją kandydaturę na biskupa. Naturalnie, władze cywilne nie wyraziły na to zgody (a ich zgoda była wtedy konieczna). Byłem dla nich niewygodny, bo kiedy byłem dyrektorem (przez cztery lata), wymagano ode mnie wielu różnych rzeczy, których ja nie mogłem spełnić. Często trzeba było stawiać się na tzw. dywanik... Po śmierci metr. Stefana na tron metropolitów warszawskich został wybrany Biskup Wrocławski i Szczeciński Bazyli. Otrzymałem delegaturę do Jabłecznej, w charakterze namiestnika klasztoru św. Onufrego.
Dla Władyki był to dobry czas?
Dla mnie wszystkie czasy są dobre. Nigdy nie narzekałem i nie narzekam. Rzeczywiście, Jabłeczna była szkołą życia. Tam zetknąłem się z bardzo twardym życiem. Przede wszystkim nie było mnichów, byli staruszkowie, którymi trzeba było się opiekować. W sensie materialnym było bardzo trudno. Zabezpieczenia bytowego też nie było. Powiem tylko, że gdy przyjechałem do klasztoru, postawiono mi jakieś łóżko, i kiedy na nie siadłem, to jego siatka opadła do podłogi. Tak rozpoczynałem. Z pomocą Bożą pomału, pomału, coś tam się uzyskało. Udało się odremontować budynki klasztorne, ukończyć budowę domku namiestnika, w którym umieszczono seminarium, a ja zostałem jego rektorem. Życie w klasztorze zmieniło się zasadniczo, przybyło młodych mnichów, była młodzież seminaryjna, życie tętniło.
Z Jabłecznej powołano mnie na biskupa łódzkiego, zmarł bowiem w roku 1978 abp Jerzy.
W Łodzi Władyka nie był długo?
W Łodzi byłem dwa lata. Były to również niełatwe lata... Po przyjeździe do Łodzi trzeba było rozpoczynać zupełnie nowe życie, a trudności było wiele. Gdy przyjechałem na swą katedrę, jeden z duchownych wypożyczył mi wersalkę do spania, bez tego bowiem mebla nie było takiej możliwości w domu biskupa. W soborze chórzyści stali pod parasolami, gdy padał deszcz. Od razu przystąpiłem do remontu soboru. W diecezji było dużo pracy, bo chociaż jest to mała liczebnie diecezja, to wymagała wielu zabiegów w celu uregulowania przeróżnych problemów, m.in. w Piotrkowie, w Toruniu... W Bydgoszczy, Kielcach, Częstochowie nie było cerkwi. W Częstochowie mieliśmy też problem z mieszkaniem dla duchownego. Dzięki Bogu, udało mi się coś uczynić w ciągu tych dwóch lat. Latem 1981 r. wyjechałem na odpoczynek do Stegny. Tam otrzymałem telegram, że został zwołany sobór. Na soborze okazało się, że w Białymstoku abp Nikanor, zgodnie z zaleceniem władz cywilnych, winien odejść na emeryturę. Na jego miejsce powołano mnie. Na swą nową katedrę wyjechałem 31 lipca, by 1 sierpnia przewodniczyć Całonocnemu czuwaniu w parafii dojlidzkiej. Był tam duży konflikt pomiędzy dojlidzkimi parafianami a proboszczem, ks. Tomkowidem, który był zmuszony stamtąd odejść. Jego miejsce zajął ks. A. Nesterowicz. Nie wiedząc o zmianach, oczekiwał przyjazdu abp. Nikanora, a przyjechałem ja. Była konsternacja, ale święto odbyło się spokojnie i uroczyście. I tak się zaczęło moje siedemnastoletnie arcypasterzowanie w diecezji białostocko-gdańskiej. Było dużo ludzi. Było zaplecze, należało wszystko rozruszać. W ciągu tych lat udało się wiele zrobić. Postawiłem na młodzież, pomimo wielu trudności udało się zorganizować Bractwo Młodzieży Prawosławnej, które działa do dziś.
Też niełatwe czasy były...
Tak, były to trudne czasy. Często brano mnie na dywanik. Pamiętam, kiedy poszła pielgrzymka młodzieży do Grabarki (byłem wówczas za granicą), wezwano mnie do Urzędu do Spraw Wyznań w celu reprymendy. Wtedy powiedziałem: „Dobrze, jeżeli Jacek czy Wojciech może iść, to dlaczego prawosławni nie mogą? Jeśli chcecie, to przyprowadzę tutaj pół tysiąca prawosławnych młodych ludzi i rozmawiajcie z nimi”. Po tym dali mi spokój.
Kiedy zacząłem starać się o odbudowę Supraśla, to trzy miesiące pisano na ten temat w gazetach. Ale to jest oddzielna sprawa. To też była swoista szkoła życia. To są sprawy, które dla wielu są znane. Dzisiaj nie ma „trójki”, chodzą pielgrzymki, odbudowujemy Supraśl, budujemy cerkwie. I za to dzięki Bogu! Cerkiew była, jest i będzie.
A jak Władyka zareagował na wybór na tron metropolitalny? Czy Eminencja spodziewał się tego? Jak to zmieniło życie Władyki?
Nigdy w życiu nie oczekiwałem, że będę metropolitą. Zawsze posłusznie szedłem tam, dokąd posyłało mnie kierownictwo mojej Cerkwi, przyjmując jego wolę jako Opatrzność. Kiedy zmarł śp. metr. Bazyli, zostałem, jako najstarszy według chirotonii, locum tenensem. Gdy przyszło do wyboru metropolity, kandydatami byli wszyscy biskupi diecezjalni. Ten, który otrzymał najwięcej głosów, został metropolitą. Wyszło, że moja osoba została wybrana jednogłośnie. I tak rozpoczęła się moja służba jako metropolity.
Idziemy dość ostrym tempem [rozmowa odbywa się w trakcie spaceru po jednym z pomorskich miasteczek]. Widać, że Eminencja ma zaskakująco dobrą kondycję, skąd Władyka ją bierze? Chyba nie z siedzenia za biurkiem?
Skąd biorę? Duch Święty mi pomaga. Przecież już dwa tygodnie tu chodzę!
A rower? Ponoć Władyka dużo jeździ rowerem?
Tak, codziennie. Po chorobie, a to już jest trzeci rok, codziennie jeżdżę rano 10 km i wieczorem tyle samo. Uprawiam też rano gimnastykę. Wstaję o godz. 5.00, idę na gimnastykę i na rower, później godzina modlitwy i o godz. 7.15 przyjmuję już sekretarza.
Jak ludzie, którzy towarzyszą Władyce, wytrzymują takie tempo?
Muszą. Ojciec Gieorgij Doroszkiewicz nie może spać, wstaje o szóstej i przychodzi do kancelarii o siódmej rano. Wówczas jest spokój i można cokolwiek zrobić.
Która ze spraw, z którymi Władyka miał do czynienia przez cały czas pełnienia posługi biskupiej w Cerkwi, okazała się najtrudniejszą? Czy może Władyka opowiedzieć o tej, którą przeżył najbardziej, która kosztowała najwięcej sił?
To, co przeżyłem najmocniej i co kosztowało mnie najwięcej, to sprawa zwrotu cerkwi w Supraślu. Supraśl nie należał do nas, mieliśmy tylko cerkiew trapiezną [refektarzową – przyp. ks. M.S.]. Do Białegostoku przyjechałem 1 sierpnia 1981 r. I już na przełomie 1981 i 1982 r. poprosiłem władze wojewódzkie o zwrot całego kompleksu klasztornego. Niestety, wszyscy byli temu przeciwni, w tym również i moi przełożeni. Dyrektor wydziału Urzędu do Spraw Wyznań powiedział mi: „Dlaczego władyka tak nalega, przecież wszyscy są przeciwni?”, ja mu na to: „Panie dyrektorze, pana nie będzie, mnie nie będzie, a jak odzyskamy Supraśl, to pozostawimy coś po sobie”. I zacząłem chodzić wokół tej sprawy. Skoro wszyscy odmawiali, poszedłem nawet do pierwszego sekretarza PZPR. I ten powiedział: „Jakby to były inne czasy, to bym dał prikaz i koniec. A teraz to trzeba nieco inaczej. Jak biskup sobie życzy, to możemy zorganizować spotkanie wszystkich zainteresowanych i zobaczymy, jak nam to wypadnie. Ja będę podtrzymywać stanowisko biskupa”. Przystałem na to. Rzeczywiście, spotkanie odbyło się w Supraślu, w szkole, przybyło ponad dwadzieścia osób. Rozpoczęła się dyskusja. Budynki klasztorne, w których mieściła się szkoła, należały do Wydziału Rolnictwa Urzędu Wojewódzkiego. Dyrektor od spraw rolnictwa powiedział: „Proszę państwa, co my będziemy dyskutować, przecież budynki są własnością Skarbu Państwa”. Miało to oznaczać, że nam nic do tego. Na to odpowiedziałem: „Skoro tak stawiacie sprawę, to ja dziękuję i wychodzę ze spotkania. Proszę, zlikwidujcie Kościół prawosławny, wówczas to będzie Skarbu Państwa. Dokąd Kościół prawosławny istnieje, zabrany prawem kaduka jego majątek należy do niego. To jest własność Kościoła”. Naturalnie, w tej chwili mówię bardzo delikatnie. Wówczas sprawę stawiałem twardo. Dyrektor wyznaniowy powiedział wówczas, że sprawę należy załatwić. A chodziło o to, że zaczęli budować nowy budynek, przeznaczony na stołówkę dla szkoły. I trzeba było mieć zgodę sąsiada, żeby budować, obok stała nasza cerkiew Jana Teologa, trapieznaja. Nie dawałem zgody. Postawiono wówczas pytanie: „Jeżeli my to oddamy, te fundamenty zburzonej świątyni, to czy biskup zgodzi się na budowę stołówki?”. Odpowiedziałem: „Jak oddacie, to wówczas się zgodzę, ale pod warunkiem, że zachowacie styl, który nie naruszy całości”. Tu do mojego zdania przychyliła się pani z Ministerstwa Kultury, stwierdzając, że musi być zachowany ten sam styl architektoniczny. Na to wojewoda powiedział: „Dobrze, to ustalamy w ten sposób, że my przekażemy wam te mury, a ksiądz biskup wyrazi zgodę na budowę stołówki”. Warto przypomnieć, jak to miejsce wyglądało – chodziło o ruinę zarośniętą, rozwalinę fundamentów świątyni Zwiastowania Przenajświętszej Bogurodzicy. I zgodę wyraziłem. Było to w grudniu, a 14 stycznia 1983 r. otrzymałem od wojewody dokument, że przekazują nam ruiny świątyni. Tak się zaczęło. Naturalnie, była silna opozycja naszych braci katolików. Przy pomocy Bożej rozpoczęliśmy odbudowę. Należało przeprowadzić dokładną rekonstrukcję. Opracowania projektu podjął się architekt Michał Bałasz z Białegostoku. Był problem z cegłą. To miał być gotyk, a w tym czasie nikt nie produkował gotyku, tylko lubuskie zakłady. Dotarliśmy do nich i sprowadzaliśmy tę cegłę. Okładano nią zewnętrzną stronę, a do środka szła cegła ze starych budowli. Jednocześnie zdecydowałem, nawiązując do tradycji, otworzyć dom zakonny, do tego czasu istniała tylko parafia.
Był tam Ojciec Makal?
Tak, proboszczem był ojciec Aleksander Makal. Księdza Makala nie ruszałem, na wikariusza powołałem ihumena Mirona [(Chodakowskiego), późniejszego arcybiskupa – przyp. ks. M.S.]. Ihumen Miron był w tym czasie w pierepałkach u metr. Wasilija. Początkowo mieszkał kątem w wynajętym pokoju. Dopiero później, jak się już troszkę ustabilizowało, kiedy 4 czerwca 1984 r. poświęciliśmy kamień węgielny, zdecydowałem, że ks. Makala przeniosę do innej parafii, do Wasilkowa, a w Supraślu utworzę dom zakonny i przy nim parafię. Powierzyłem ją ihumenowi Mironowi. I tak się zaczęło. Jemu też powierzyłem odbudowę świątyni. Naturalnie, każdego tygodnia tam byłem, są zdjęcia, jak chodziliśmy po rusztowaniach. Pomagali mi bardzo wiele ludzie świeccy, dziś już nie żyją. To był bardzo trudny dla mnie okres. Bóg mi pomógł.
Potem był bardzo trudny okres, kiedy zdecydowałem o budowie cerkwi Świętego Ducha w Białymstoku. Nasze starania o pozwolenie na budowę trwały 12 lat. Pewnego razu poszedłem do wojewody (wywodził się z szeregów PSL), proszę go o pozwolenie, a on na to: „Macie cmentarz, budujcie na cmentarzu”. Powiadam: „Na cmentarzu to będzie cmentarna świątynia, a nie świątynia parafialna. Białystok chyba na to zasługuje?”. Powiedziałem też, że w Białymstoku był niegdyś sobór, a na tym miejscu stoi teraz budynek policji, więc wystąpię o zwrot terenu. „No – on na to – prawnie to owszem, ale praktycznie to się nie da”. „Więc proszę – odpowiedziałem – niech pan wyda pozwolenie i przyzna działkę”. On na to: „Proszę sobie znaleźć, gdzie chcecie i przyjść do mnie”. Wraz ze śp. o. Serafinem Żeleźniakowiczem pojeździliśmy po mieście i wybraliśmy właśnie to miejsce, gdzie dzisiaj stoi cerkiew Świętego Ducha, przy ul. Antoniukowskiej 13.
Była to pusta działka?
Tak, tam była działka i stał barak, a w nim mieszkało siedemnaście rodzin. I działkę tę przekazano nam. Okazało się, że kiedyś była to ziemia cerkiewna. Zaczęliśmy załatwiać formalności, rozpoczynając od aktu notarialnego. Niestety, rozpoczęły się trudności. Przeszkadzali nam „bracia”. Pani notariusz zawsze czegoś brakowało. Zajmował się tymi sprawami o. Serafin. Pójdzie do pani notariusz, a ona stale miała uwagi – a to tu brakuje przecinka, w innym miejscu kropki. Pewnego razu o. Serafin kupił duży bukiet kwiatów w nadziei, że sprawę załatwi. Niestety, i to nie pomogło, kwiaty przyjęła, ale jeszcze czegoś brakowało. Było specjalne ustawienie, aby nie dać pozwolenia. I cóż myśmy zrobili? Akt notarialny podpisał notariusz z Bielska Podlaskiego. Pani notariusz z Białegostoku zaskarżyła nas do wojewody, w owym czasie obowiązywała bowiem rejonizacja. Musiałem reagować przez Warszawę i jakoś się uspokoiło. Rozpoczynając budowę, ogrodziliśmy plac budowy drewnianym ogrodzeniem. Zaczęto nam rzucać kartki, że trzeba cofnąć pozwolenia, bo dzwony będą przeszkadzać i tak dalej... Zebrałem komitet budowy, a składał się z pięćdziesięciu osób, i mówię: „Musimy iść na poświęcenie kamienia procesyjnie, postaram się uzyskać pozwolenie na tę procesję z soboru, ale musi nas być co najmniej dziesięć tysięcy. Musimy udowodnić, że ta świątynia jest potrzebna”. A oni: „Władyko, nie pójdziemy”. Ludzie się bali. Dla mnie to było tak bardzo przykre... Naturalnie, nie poszliśmy. Wierni nie byli jeszcze przygotowani. Na uroczystość poświęcenia kamienia zaprosiłem biskupa katolickiego. Biskup nie przyszedł, przysłał swoich dwóch prałatów. Poświęciłem krzyż, pocałowałem i powiedziałem: „Proszę, pocałujcie”. I oni pocałowali. I po tym fakcie przestali nam rzucać kartki. No, ale to jeszcze nie wszystko. Później nam zrobiono „ognisko”, zorganizowano w środku świątyni pożar. W świątyni był styropian, który uległ spaleniu. W wyniku tego wnętrze świątyni mocno się okopciło. Bardzo nam przeszkadzano. Później powstawały w Białymstoku i terenie inne świątynie. Miałem problem też ze świątynią Zmartwychwstania Pańskiego, także nie pozwalano. Starania trwały cztery lata. Kiedyś pojechałem na ten plac budowy, stoję, wyszła jakaś kobieta, katoliczka, i krzyczy wniebogłosy: „Z jednej strony sektanci, baptyści, z drugiej prawosławni! Jak ja tu będę mieszkała?!”. Odpowiedziałem jej: „Będziemy się usilnie modlić, pójdzie pani do raju”. Jeśli nie znało się sprawy, zdawało się, że wszystko szło gładko. Niestety, należało ciągle pokonywać trudności, i to duże, by można było coś osiągnąć. Wiara pomagała mi.
Dziś mamy Supraśl, jest w pewnym sensie wizytówką naszej Cerkwi, monaster ten wydał nam Władyków: śp. Mirona, Jakuba, Grzegorza, Jerzego... Jak Władyka myśli, jak będzie wyglądać przyszłość naszej Cerkwi?
Wracam do pierwszego pytania – Opatrzność Boża kieruje Cerkwią, Duch Święty działa wszędzie, gdzie chce i jak chce. Głęboko wierzę w przyszłość naszej Cerkwi, w to, że będzie rozwijała się w sensie pozytywnym. Cerkiew bowiem jest dziełem Bożym, nie ludzkim. Mamy młodych ludzi. Byłem pierwszym zakonnikiem po wojnie. Jak tylko już wszedłem w życie cerkiewne, to zawsze moim marzeniem było, jest i będzie mieć jak najwięcej zaplecza mniszego. Dlatego wszelkimi sposobami staram się wspierać życie mnisze, i wszyscy ci, o których ksiądz tu powiedział, to są moi wychowankowie. Znalazłem ich na swojej drodze. O każdym można by dużo powiedzieć. I dzisiaj mamy kilku młodych, którzy mogą być biskupami choćby jutro, i są wykształceni, ukończyli szkoły za granicą i w kraju. Nie boję się, że będzie sytuacja taka, jaka była kiedyś, gdy nie mieliśmy kandydatów na biskupów.
Za czasów Władyki powstała oficjalna strona internetowa PAKP, mamy też oficjalną stronę internetową Ordynariatu, którym Władyka kierował długi czas, istnieje wiele polskich portali prawosławnych. Jak Władyka widzi rolę mediów w podnoszeniu świadomości religijnej, w służbie Cerkwi?
Media dziś odgrywają bardzo wielką rolę i dlatego też trzeba je rozwijać, jak się tylko da. Dzisiaj media odgrywają często i wiodącą, i decydującą rolę w świadomości odbiorców. Naturalnie, każda informacja musi być rzetelnie przekazywana. W tym względzie nie może być nieżyczliwości, nieprawdy, fałszu itd. Dlatego powtarzam, media muszą być rzetelne, szczególnie jeśli chodzi o sprawy cerkiewne. Nie może być niedomówień.
Ale, Eminencjo, trudno jest pisać o rzeczach, które się „nie sprzedają”, trudno jest pisać o rzeczach prawdziwych, które mogą wyglądać mało atrakcyjnie dla odbiorcy... Istnieje pokusa przyciągnięcia, zainteresowania czytelnika czymś chwytliwym...
Ale w Cerkwi musi się „sprzedawać” to, co jest Boże, a nie to, co ludzkie. Tam, gdzie jest ludzkie, zawsze będzie wiele nierzetelności. My proponujemy to, co Boże, my głosimy Chrystusa, Jego Ewangelię i to jest dla nas ważne.
Jak Władyka postrzega dzisiejszą młodzież cerkiewną?
Młodzież postrzegam pozytywnie. Całe życie poświęciłem młodzieży, lubię młodzież, wspieram ją tam, gdzie mogę. Gdy organizowałem Bractwo Młodzieży Prawosławnej, znaleźli się ludzie temu przeciwni. Mam dokumenty, które o tym świadczą. Ktoś mi powiedział: „A po co to? Nie ma władyka kłopotu? Jeszcze jeden kłopot?”. Musimy stawiać na młode pokolenie i każdy duchowny musi to zrozumieć, i pracować w tym kierunku. Młodzież to nasza przyszłość.
A jak Eminencja widzi rolę polskiej Cerkwi na arenie międzynarodowej?
Nasza Cerkiew zajęła na niej swoje miejsce i jest widoczna. Weszliśmy na arenę międzynarodową i z naszym zdaniem się liczą. Można powiedzieć, że obecnie w Prawosławiu są niejako trzy ośrodki, tj. grecki z Konstantynopolem, słowiański z Moskwą i zachodni, amerykański. I jeżeli wynikają trudne sytuacje, wszyscy zwracają się do nas. Teraz, nie tak dawno, przyjeżdżał do nas metr. Hilarion [przewodniczący Wydziału do Spraw Stosunków Zewnętrznych Patriarchatu Moskiewskiego – przyp. ks. M.S.] specjalnie po to, by rozmawiać na temat wielu spraw cerkiewnych dotyczących obecnej sytuacji Prawosławia. Do kwestii ogólnoprawosławnych wnieśliśmy dużo. Mamy duże doświadczenie, jeśli chodzi o współpracę w Kościołem rzymskokatolickim, takiego doświadczenia w żadnym Kościele prawosławnym nie mają. Wynika to z naszego usytuowania, to jasne. Dlatego przysłuchują się naszemu zdaniu. Sam fakt, że przecież za mojej kadencji byli u nas niemalże wszyscy zwierzchnicy lokalnych Kościołów prawosławnych, świadczy sam za siebie.
Czego Wasza Eminencja życzyłby Czytelnikom i redakcji powstającego portalu Cerkiew.info? Czy mogę prosić o kilka słów dla użytkowników naszej strony?
Redakcji życzę rzetelnego przekazu informacji, Czytelnikom zaś, by byli z niej zadowoleni. Wszystkim niech towarzyszy błogosławieństwo Boże. Pracujcie na chwałę Bożą i dobro Świętego Prawosławia.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Tekst autoryzowany. Data wywiadu: 7 lipca 2011. Rozmawiał ks. Mariusz Synak, Słupsk.
Zdjęcie dzięki uprzejmości J. Charkiewicza.