ks. Mariusz Synak

Słoń, czyli Tydzień Ekumeniczny

Kazanie z 25 stycznia, Darłowo, zakończenie Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan

Dziękuję za zaproszenie i za zaszczyt, jakim jest możliwość wygłoszenia dzisiejszych słów, podsumowujących, w moim zamyśle, nie tylko ostatni Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan, ale już kilka innych Tygodni, które dane mi było wspólnie z Wami spędzać, modlić się o przyszłość chrześcijaństwa.

Modlitwy o jedność - jakie szlachetne, szczytne, ale zarazem trudne wyzwanie! Imperatyw jedności wynika z istoty Kościoła – wierzymy w jeden święty, powszechny i apostolski Kościół. Kościół Chrystusowy, nie ludzki. W tekście Boskiej Liturgii wywodzącej się z czasów niepodzielonego Kościoła (IV-V wiek), będącej bazą życia liturgicznego Kościoła prawosławnego, znajdziemy takie oto słowa: „umiłujmy się wzajemnie, abyśmy mogli jednomyślnie wyznawać Ojca i Syna, i Św. Ducha, Trójcę współistotną i nierozłączną.”

Jakie piękne słowa zachęty, dodające zapału do wysiłków jednoczenia się chrześcijan. Ale czy tylko zachęty? Czy nie są to także słowa wzywające do czujności, brzmiące jednocześnie jak ostrzeżenie? Są one bowiem wezwaniem do rozpoczęcia najświętszej i najbardziej mistycznej części Boskiej Liturgii, Kanonu Eucharystycznego. A więc bacznie pilnujmy, abyśmy mogli w jedności serc przystępować do jedności z Bogiem. I tu powstaje dylemat. Zawsze, ilekroć w naszej, słupskiej cerkwi, w czasie św. Eucharystii są obecni kapłani innych Kościołów (a zdarza się to, chwała Bogu, w miarę często), odczuwam ciężar dziedzictwa podziału. Celebruję sam, choć przecież w świątyni znajdują się również duchowni innych Kościołów, często wraz z towarzyszącymi im wiernymi. Realność jest jasna - goście mają pozostać tylko gośćmi, nie uczestnikami. Oczywiście, na pierwszy rzut oka nic prostszego jak udać, że wszystko jest w porządku, że podziały to w gruncie rzeczy administracyjna błahostka, że można by dopuścić do ołtarza duchownych innych wyznań i uśmiechając się na wszystkie strony, kontynuować nabożeństwo. Ale przecież świątynia, tak jak cały Kościół, musi pozostać ostoją Prawdy. Więc pozostaje drugie wyjście: w poczuciu strachu Bożego, stroniąc od nieszczerości i udawania, wybierając szczerość i prawdę, celebruję sam, prawie namacalnie odczuwając nienormalność sytuacji. Dlaczego tak? Dlaczego nie możemy jednym sercem, jednomyślnie wysławiać wspólnego przecież Boga? Bo każdy z nas ma Tego Swojego, Najważniejszego Boga? Bo ja mam swojego, ty masz swojego i oni mają swojego? Mało tego, żeby było ciekawiej, to mój, albo jego, ale na pewno nie ich, jest najlepszy, i już.

Mój, twój, jego…A więc próbujemy ograniczyć Stwórcę! Narzucamy granice Temu, który jest bez granic! Wkładamy Go jak zdjęcie, a raczej jak święty obrazek, w ramki. Niech będą one najpiękniejsze, pozłacane wiekami tradycji, czy też na odwrót, piękne w swojej prostocie, surowości, prawie nowe - ale nie zamaskuje to faktu, że staramy się w ten sposób dostosować Wszechmocnego do naszych, jakże ograniczonych przecież, bo ludzkich, chęci i słabości.

Popatrzmy na to z innej perspektywy. Zadajmy sobie pytanie - ile jest warte nasze świadectwo o Chrystusie? O Bogu - Człowieku, który jest Miłością? Nie tylko między mną i moimi parafianami, nie tylko między mną, prawosławnym kapłanem a kapłanami innych Kościołów, ale też, a może przede wszystkim, między nami wszystkimi, może nawet tymi, którzy biją szyby w kościołach i siusiają po klatkach? Świat, który jest coraz bardziej niezależny od spraw ducha i krytycznie spogląda na Kościół, może odpowiedzieć na to pytanie - nasze świadectwo o Chrystusie jest nieprzekonywujące! Może to jest przyczyną odchodzenia ludzi od Kościoła? Ta niekonsekwencja, w którą wpadamy, pozwalając sobie na rozbieżność słów i czynów? Jeśli kapłan z ambony mówi jedno, a czyni drugie, i jeśli w takim postępowaniu nie jest wyjątkiem, to już nie tylko jego prywatna sprawa. To również problem tych, którzy mu uwierzyli, zaufali, aż nagle przychodzi zwątpienie - kryzys wartości, jak powie współczesna psychologia. My, duchowieństwo, a szerzej rzecz ujmując cały Kościół, ryzykując nieszczerość tracimy więcej, niż nam się wydaje.
U Sławomira Mrożka znajdziemy ciekawe opowiadanie zatytułowane „Słoń”. Co ma słoń do Tygodnia Ekumenicznego? Otóż ma. Uczniowie jednej z pierwszych klas, zachęceni przez swego pana od biologii wraz z nim udają się do ZOO, aby na własne oczy przekonać się, że słoń to jedno z największych zwierząt na Ziemi, bardzo ciężki i ogromny. W tym czasie ogród zoologiczny przeżywa kłopoty finansowe, więc nie mogąc pozwolić sobie na kupno zwierzaka, montuje gumową, a właściwie balonową atrapę. I tak sobie ta atrapa stoi, a na tabliczce, oprócz danych o ogromnym ciężarze stworzenia, mała uwaga, że jest to wyjątkowo ociężały egzemplarz, dlatego się nie porusza. Uczniowie oglądają ekspozycję, naocznie i prawie namacalnie potwierdzają prawdziwość słów pana nauczyciela, po czym nagle zrywa się wiatr, i cała ta chytra, kryzysowa konstrukcja unosi się wysoko i szybuje nad miastem. W poincie Mrożka bodaj połowa tych uczniów zostaje alkoholikami, nie mogąc udźwignąć ciężaru kryzysu wartości. Na kartach książki jest to śmieszne, w życiu to tragedia a w życiu Kościoła - boję się nawet szukać słów.

W świecie działają dwie wole. Pierwsza z nich to wola Boża, która potrafi stworzyć coś z nicości, odnowić i przemienić rzeczy stare, przeżyte, beznadziejnie, mogłoby się wydawać, wypalone. Druga z nich to wola ludzka, która co prawda jest słabą, ale posiada fatalną zdolność do przeciwstawiania się woli Bożej. My, ludzie, nie możemy tworzyć, ale możemy niestety skutecznie, niszczyć Boże tworzywo. Choć w czasie Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan pojęcia „ekumenizm”, „jedność” są wg mnie niesmacznie nadużywane, to w rzeczy samej wciąż odrzucamy wolę Boga, abyśmy byli jedno - bo właśnie o to modlił się Chrystus. Nie chcę pogrążać się w meandry przyczyn historyczno – dogmatyczno – polityczno - społecznych, to zadanie dla uczonych teologów, ale, moim zdaniem, jeśli prawdziwie zrozumiemy wolę Bożą, to odbierzemy te podziały jako grzech odstąpienia od niej.

Wyjście jest jedno. Musimy się przełamać. Inaczej - musimy zechcieć się przełamać. A „chcieć” to nie tylko słowa. Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan dla mnie osobiście i wielu moich przyjaciół – kapłanów i wiernych z innych Kościołów: Zielonoświątkowego, Ewangelicko- Augsburskiego, Rzymsko-katolickiego, Greko-katolickiego to czas zbierania plonów całego roku. Wytężona praca, wspólne akcje, realizowane projekty, spotkania, pomoc czasem zupełnie nieznanym ludziom, świetnie służą wzajemnemu poznawaniu się. Przyjaciela poznaje się przecież w biedzie. A Tydzień Modlitw to zwieńczenie naszych wysiłków i jednocześnie podziękowanie Bogu za dar takiej wspólnoty. Św. Efraim Syryjczyk powiadał: „Nie zamykaj modlitwy w słowa, ale uczyń modlitwą całe swoje życie”. Nie tydzień, nie rok, ale całe swoje życie.

I dlatego modlimy się w głębi naszych serc, w naszych rodzinach, w kręgu przyjaciół, w społecznościach, przyłączając się do kosmicznej, chrześcijańskiej tęsknoty za jednością. Bo choć to nie my podzieliliśmy chrześcijaństwo, to oczy współczesnego świata są skierowane na nas, chrześcijan, i to my będziemy się tłumaczyć nowym pokoleniom za stan Kościoła, który im pozostawimy w spadku.

Cóż, powiemy światu, że nadal się nie lubimy? Dobrze się zastanówmy. Bo jeśli Bóg jest Miłością, to widocznie nie nasz. To znowu mój, twój, jego. ...

Powyższe rozważania zakończę modlitwą, umieszczoną w tekście Liturgii Św. Jana Chryzostoma: „Ty, Który darowałeś nam wspólne i zgodne modlitwy, Który dwóm lub trzem, zgodnym w imieniu Twoim, obiecałeś spełnić prośby, Sam, teraz, prośby sług Twoich racz na pożytek wypełnić, dając nam w obecnym wieku poznanie Twojej Prawdy, a w przyszłości życie wieczne.” Być może jestem niepoprawnym optymistą, ale głęboko wierzę w siłę tych słów…


ks. Mariusz Synak, Słupsk, 25 stycznia 2007