ks. Mariusz Synak

Kościół a polityka

Za oknami jesień, zapachniało nostalgią, z radia nie wiedzieć czemu miło dla ucha płynie Rynkowski „Weźcie sobie, chłopaki, ten kraj” ze świetną pointą: „jak skończycie się kłócić, znak dajcie, by wrócić, by… ktoś pracował na takich jak wy”. Nadciągnęły smutnawe chłody, tu i ówdzie nawet posypało białym puchem, ale atmosferę ostatnich dni skutecznie podgrzewają wyborcze emocje. Tegoroczne wybory niech staną się okazją do krótkich rozważań na tematy nurtujące nas wszystkich, choć nie wiążą się one bezpośrednio z Kościołem. Dzisiejsze rozważania poświęcimy właśnie sprawom społecznym.

Ktoś spyta: „Co ma Kościół do polityki?” – i będzie to dobre pytanie. Czy Kościół powinien zabierać głos w sprawach politycznych czy może robić tego nie powinien? Pomyślmy sami – w czasach trudnych dla kraju wiara budziła w narodzie ducha, pomagała zachować poczucie godności, patriotyzm, dodawała sił, zagrzewała do walki o Ojczyznę. Chyba nie muszę podawać przykładów – doświadczenia Polski są zbyt tragiczne, by tego nie zauważyć. Czy dzisiejsze czasy są dla kraju łatwe? Polska stała się krajem wolnym, ale nie bardzo wiemy, jak sobie z tą wolnością poradzić… Eksperymentujemy, dojrzewamy, wchodząc w kolejne, niekiedy karkołomne zakręty. Niezdarnie budujemy relacje z sąsiadami, uczymy się metodą prób i błędów. Nauka kosztuje, tylko kto za nią płaci? A owoce tej nauki dojrzewają wolno, zbyt wolno, bo pokolenia przemijają (czytaj wyjeżdżają), a optymizm przygasa.

Współczesność zdjęła z barków Kościoła nieco zastępczy obowiązek zajmowania stanowiska w kwestiach dla kraju pryncypialnych – dziś naród sam może to czynić choćby za pomocą mediów, manifestacji czy blokad. Ale prawo moralnej oceny rzeczywistości jest niezbywalnym prawem Kościoła. I - zanim posądzimy Kościół o wtrącanie się do polityki - warto to sobie uzmysłowić.
Rzecz pierwsza, o której lubimy zapominać – Kościołem jesteśmy my wszyscy, nie tylko hierarchia czy duchowieństwo. Statystyczny parafianin również. Ale nie można być wierzącym tylko w gronie rodziny lub w kościele, a wychodząc do pracy pozostawiać swą wiarę w domu. Dziwna jest sytuacja, gdy ktoś deklarujący się jako wierzący, praktykujący, świadomy chrześcijanin, ba – powołujący się na bliskość z Kościołem lub tym samym nawet domagający się pewnego potwierdzenia tego faktu podczas kampanii wyborczej, nie poddaje się ocenie moralnej tegoż Kościoła. Gdy hasła i przesłanie Ewangelii służą tylko do tego, by wytknąć coś komuś, zapominając o jakże oczywistej prawdzie, że w nasze oczy belka wpada równie łatwo. Kościół przypomina swym wiernym, że wiara powinna czynić człowieka lepszym, doskonalszym. I by wymagać tego przede wszystkim od siebie, potem dopiero od innych. Przecież Pismo mówi: „Bądźcie i wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48).

„Cóż ma Kościół do polityki?” W modlitwie proszącej, tzw. Litanii Pokoju, (Wielikoj jektenii – cs.), rozpoczynającej np. Boską Liturgię, jedna z próśb dotyczy władzy świeckiej, której podlegamy jako obywatele tego kraju. Oczywiście, każdy lokalny Kościół prawosławny wspomina w swych modlitwach władze własnego kraju i państwo jako takie. Przyjrzyjmy się niektórym prośbom: „O pokój dla świata, za chronioną przez Boga ojczyznę naszą, za jej władze i wojsko Chrystusa miłujące, za to miasto, za wszystkie miasta i krainy, za wszystkich wierzących żyjących w nich, za chorych, cierpiących, uwięzionych, za ich wybawienie, o wybawienie i nas od wszelkiego utrapienia, gniewu, niebezpieczeństwa i niedostatku pomódlmy się do Pana”, na co zgromadzony lud odpowiada: „Kyrie elejson – Panie, zmiłuj się”.

Tu znów może paść pytanie: „Dlaczego Kościół nie zajmie się swoimi problemami, na brak których z pewnością nie narzeka? Dlaczego wkracza na grunt świecki?” Bo co innego modlitwa, a co innego realny wpływ na rzeczywistość. To głęboki problem i rozwikłanie go z pewnością wypełniłaby sobą zawartość niemałej publikacji. Ale, jak zaznaczyłem na wstępie, przeddzień ważnych decyzji społecznych, niejako sam przez się wymusza kilka choćby drobnych refleksji. „Bądźcie poddani każdej ludzkiej zwierzchności ze względu na Pana: czy to królowi mającemu najwyższą władzę, czy to namiestnikom jako posłanym przez niego celem karania złoczyńców, udzielania zaś pochwały tym, którzy dobrze czynią (…) taka jest bowiem wola Boża. (…) Wszystkich szanujcie, braci miłujcie, Boga się bójcie, czcijcie króla.” To fragment pierwszego Listu św. Piotra Apostoła (1 P 2, 13 i n.). A oto słowa św. Pawła: „Każdy niech będzie poddany władzom, nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy – przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Ci zaś, którzy się przeciwstawiają, ściągają na siebie wyrok potępienia.” I nieco dalej: „Oddajcie każdemu to, co mu się należy. Komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć”. To z kolei fragment Listu św. Pawła do Rzymian (Rz 13, 1 – 2, 5 – 7). Czy można posądzić niestrudzonego Apostoła o kolaborację z bezbożną natenczas władzą? O krótkowzroczność? Pisząc te słowa w roku 58, w czwartym roku panowania Nerona, mógł nie wiedzieć, że inteligentny, uzdolniony syn Agryppiny najzwyczajniej w świecie postrada rozum, podpalając dla kaprysu Rzym, skazując przez to tysiące ludzi na męki, a tym samym dając początek niekończącym się prześladowaniom. Święty Paweł, ten niepozorny, żarliwy faryzeusz z wykształcenia i Hebrajczyk z pochodzenia, nie był naiwny. Pisząc o władzy nie myślał o konkretnych władcach. W porządku świata widział zapewne element Bożego porządku stworzenia. Jak mówi księga Rodzaju: „A Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Gen 1, 31). Paweł postrzegał porządek, jaki wnosi samo istnienie władzy, jako odbicie Boskiej harmonii. Jako wartość przeciwną anarchii, samowoli, pozostawania ponad prawem, bezkarności. Dlatego nawet dyktatorzy, których kilku wydał wiek dwudziesty, rządzący z pogwałceniem wszelkich praw, nie przekreślali sobą boskiego pochodzenia ludzkiej władzy. Dlatego też Apostoł dodaje jeszcze jedną uwagę, adresując ją tym razem do wielkich świata tego: „Panowie, oddawajcie poddanym, co sprawiedliwie i słusznie im się należy, świadomi tego, że i wy macie Pana w niebie” (Kol 4, 1).

Przenieśmy się pamięcią do sądu nad Chrystusem. Rzymski namiestnik, będący ucieleśnieniem wszechwładzy okupanta, mimo pozorów żydowskiej autonomii w gruncie rzeczy był panem życia i śmierci, przynajmniej dla wszystkich tych, którzy nie posiadali rzymskiego obywatelstwa i nie mogli tym samym odwołać się do cezara. Zajmując tak wysokie stanowisko Piłat nie był w stanie zrozumieć, dlaczego umęczony, upokorzony Jezus nie prosi go o łaskę. Nie rozumie, dlaczego aresztowany Chrystus, los którego był w jego rękach, nie prosi o nic. „’Skąd Ty jesteś?’ Jezus jednak nie dał mu odpowiedzi. Rzekł więc Piłat do Niego: ‘Nie chcesz ze mną mówić? Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić cię i mam władzę cię ukrzyżować?’ Jezus odpowiedział: ’Nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci jej nie dano z góry” (J 19, 10). Ta oczywista prawda dociera do Piłata, który, jak pisze św. Jan: „Od tej chwili usiłował Go uwolnić” (j.w.). To znak, że choć relacje między ludem a władzą, między narodem a elitą, między rządzącymi a rządzonymi są relacjami dwustronnymi, to w gruncie rzeczy w ostatecznym rozrachunku władza pochodzi z tzw. "góry". Dlaczego tak łatwo zapominają o tym ci spośród nas, którzy otrzymują od współmieszkańców mandat zaufania, którym w pewnym sensie powierza się określoną „misję do wypełnienia”? Taki wybór jest przyzwoleniem, czasem nawet prośbą ludzi, którzy uznają wybranych za godnych tego wyboru, za wartych swego głosu – wyrazu ich obywatelskich swobód. Dlaczego tak łatwo dokonuje się zmiana mentalności z wybranego na wybrańca?

Ksiądz Tischner w „Etyce Solidarności” zawiera głęboką myśl o potrzebie legitymizacji władzy, o konieczności akceptacji jej poczynań ważnej dla niej samej. Posłuchajmy ks. profesora: „Ogólnie schemat jest prosty. Oto wobec ludu stają rozmaici kandydaci na władców. Każdy przedstawia swój program rządzenia. W razie wątpliwości lud stawia pytania, żąda wyjaśnień, uzupełnień. Są więc różne programy, a za programami stoją różni ludzie. Pewnego dnia dochodzi do głosowania. Włada ten, za kim opowiedziała się większość.(…) Mniejszość musi się przystosować do woli większości. Skoro tak chce większość, mniejszość nie stawia oporu. Ale czy większość zawsze chce dobrze? Czy chce czegoś więcej poza własną wygodą? Czy większość nie daje się oszukać próżnymi ambicjami, obietnicami bez pokrycia? (…) Społeczny system panowania można tu porównać do piramidy. Szczyt piramidy to władza. Dół piramidy to większość poddanych. Dół zawsze musi być taki, żeby wierzchołek się nie rozsypał. Gdy większość podtrzymuje wierzchołek, wszystko jako tako się trzyma.” To jeden model, ale nie jedyny. Istnieje jeszcze inny. Ten, który zadziałał podczas przemian ustrojowych w naszym kraju. Tischner nazywa go „uznaniem przywództwa elit”. W tym wypadku elity czują, że ich misja jest historyczna. I nawet fakt, że większość jest przekonana, iż wcale tak być nie musi, nie zmienia biegu wydarzeń. W tym wypadku zadaniem elit jest przekonanie ludu o wysokiej wartości etycznej ich misji. Jeśli tak się dzieje, mniejszość może przewodzić przekonywanej większości. Tego nie da się zilustrować na przykładzie piramidy – tu elita kroczy na czele, wytyczając ścieżki ku Ziemi Obiecanej, za nimi zaś podąża reszta. Tischner pisze: „(W poprzednim modelu – przyp. aut. ks. M. S.) sprawą główną była wola większości: jeśli większość chce wojny, będzie wojna (…). Tu inaczej. Tutaj rozlicza się władzę z jej wierności zasadom ideologii, etyki, religii. Podstawową normą jest: nie zdradzać! Elita nie może zdradzać ludu, dzięki któremu w ogóle jest elitą.” (Etyka Solidarności, Znak, Kraków 2005, s. 77 i n.).

Obserwując to, co dzieje się wokół, nie sposób powstrzymać się od następującej refleksji: mogę się mylić, ale wydaje mi się, że wartością, która łączy wszystkich kandydujących, jest pragnienie, by żyło się nam lepiej. Dostatniej, bezpieczniej, bardziej demokratycznie. Przeglądając programy wyborcze nie spotkałem ani jednego, który by stawiał sobie za cel zubożenie miasta czy gminy, osłabienie władzy, skorumpowanie polityków, który by walczył o to, by bogaci byli jeszcze bogatsi, a biedni jeszcze biedniejsi, by likwidowane szpitale nie były w stanie przyjmować pacjentów, a stan nawierzchni naszych dróg wymuszał na kierowcach prędkość nad wyraz bezpieczną – 30 km/h. Wręcz przeciwnie – czytając deklaracje wyborcze zaczynam być spokojniejszy o losy mej małej ojczyzny. Tylko czy to słowa prawdziwe i szczere? Jeśli tak – pozostaje się cieszyć, że dorastamy do demokracji. Jeśli nie, to wypada tylko powtórzyć za kardynałem Dziwiszem: „Nie zasłużyliśmy na takie traktowanie”.
Naród staje się coraz bardziej zniecierpliwiony i za każdym nieudanym razem coraz bardziej rozgoryczony. Wiemy o tym ze spotkań duszpasterskich, spowiedzi, w końcu z obserwacji świata wokół nas. Wystarczy spojrzeć przez okno. No, chyba że ktoś nie ma okien wychodzących na codzienność lub nie lubi z nich korzystać.

Pamiętajmy o wspólnym celu. Niech on nas jednoczy. Spróbujmy potraktować różnicę zdań czy światopoglądów jako ubarwienie życia politycznego czy społecznego, jako swego rodzaju bezpiecznik broniący przed niebezpieczną unifikacją, szarzyzną. A debatując przy dzieleniu wspólnego chleba nie przyjmujmy pozycji skrajnych, wykluczających wszelki kompromis, odżegnując swych przeciwników od czci i wiary. Nawet dążąc do szlachetnego celu nie można posługiwać się chwytami z ulicy, bo to one, a nie nasz przeciwnik, odzierają najświętszy nawet cel ze świętości. Brudzą go. Cel nie może uświęcać środków. Poza tym, skąd w nas tyle pewności, że to my mamy rację? Że jedynie nasze rozwiązanie jest słuszne? Miałem nadzieję, że te czasy odeszły do lamusa historii… Władza ma dzielić chleb sprawiedliwie i tego oczekujemy. Oczekujemy, że chleb nie będzie kleił się do rąk, że nie będzie tak, że ci gorsi będą otrzymywać wczorajszy, a ci lepsi jeszcze chrupiący, na dodatek z wędzonką.

Początkowo miałem zamiar podczas dzisiejszego spotkania przybliżyć Wam historię Abrahama, owego wędrowcy, postaci – symbolu, o którym pamiętać powinni wszyscy chrześcijanie, niezależnie od wyznania, będąc mu wdzięczni za jego duchowe ojcostwo. Ale wyborczy poranek to wielka pokusa, której nie mogłem się oprzeć. Nie sądzę, bym kogoś uraził – nie taka była mój intencja. Chodziło mi raczej o uzmysłowienie nam wszystkim kilku rzeczy, o pokazanie wspólnego celu, o lekkie rozjaśnienie niezmiernie delikatnego styku Kościół – polityka. Zrobiłem to skrótowo i z pewnością nieporadnie, no ale w końcu jestem tylko duchownym. Chcąc pozostać temacie wyborczym mógłbym oczywiście wykorzystać tekst o Abrahamie, modyfikując go zgodnie z aktualnie obowiązującym językiem części elit i mediów. Mogłem mianowicie zabrać się za publiczne badanie jego przeszłości, powiązań, koneksji rodzinnych, znajomości, środowiska, kontaktów, prześledzić czyny i rozmowy - krótko mówiąc założyć tzw. dossier czyli teczkę. I stosując modne dziś kryteria i metody - sugestię, niedopowiedzenia i insynuacje, musiałbym stwierdzić, że postać Abrahama nie jest kryształowo czysta. Z pochodzenia Semita, niezrozumiale porzucający swe dotychczasowe, trudne zresztą do ustalenia miejsce zamieszkania, podejrzanie szybko i niezrozumiale wyzbywający się swej przeszłości, pokładający nadzieję w Kimś, Kogo nawet nie zna - no, może trochę, ze słyszenia – jak znalazł kolejny bohater, któremu trzeba zbadać przeszłość. Tym bardziej, że materiały, jakimi dysponujemy na jego temat, są sprzeczne i z pewnością już ktoś przed nami, mając do nich swobodny dostęp, wnosił jakieś poprawki. Po Abrahamie może warto przyjrzeć się dokładniej dobremu łotrowi, który z pewnością nie prowadził się wzorowo… Podejrzane jak nic. I nawet nieco zabawne. Ale w tej wesołości smutne, bo jak pisał Kraszewski: „Śmiał się król, śmiał minister, płakał lud ubogi”. Ale dajmy sobie spokój z tymi żartami. Dwie rzeczy – wg mnie – nie podlegają tu dyskusji. Rzecz pierwsza to obowiązek uczciwego docierania do prawdy. Choćby przez wzgląd na historię, która, jak mawiali starożytni, jest „nauczycielką życia” dla kolejnych pokoleń. Aby się nie powtórzyła czasem niechlubna i zagmatwana przeszłość. Rzecz druga, chyba nie mniej ważna w chrześcijaństwie - człowiek się zmienia, wciąż od nowa stając się bardziej człowiekiem. Jeśli odmawiamy komuś prawa do metanoi (owej zmiany sposobu myślenia, przemiany na lepsze, twórczej skruchy), to oznacza to, że negujemy działanie łaski. A to już występowanie przeciw Bogu. I o tym warto pamiętać, zanim zaczniemy posądzać innych. Obowiązek uczciwego szukania prawdy nie może przekreślać prawa jednostki do godności.

W niedzielę rano, w dzień wyborów, podczas porannej Eucharystii w naszej słupskiej cerkwi będziemy wznosić modlitwy, aby Pan darował mądrość i poczucie odpowiedzialności wszystkim tym, którzy zdecydują się oddać swój głos, w jakimś stopniu wpływając na otaczającą nas rzeczywistość, na losy naszej małej ojczyzny. Będziemy modlić się również za tych, którzy zostaną wybrani – aby pamiętali, że „tak” powinno znaczyć „tak”, że „nie” powinno znaczyć „nie”, bo wszystko poza tym, jak mówi Jezus, od Złego pochodzi (Mt 5, 37). Jeśli będą o tym pamiętać – niech im Bóg błogosławi i wspomoże w tym ciężkim zadaniu, jeśli zapomną – oby Mądry Stwórca jak najszybciej i jak najskuteczniej przypomniał im, iż w gruncie rzeczy to nie my ich wybraliśmy, bo „nie mielibyście żadnej władzy, gdyby nie dane wam było z góry”. A jeśli mimo wszystko nie będą chcieli pamiętać, zadedykujmy im słowa wzięte z jednego opowiadania Sławomira Mrożka: „Czekajcie, czekajcie, jak was Pan Bóg złapie, to wam pokaże!”. I wbrew pozorom nie brzmi to wesoło…
Tymi słowami chciałbym się z Wami pożegnać, ale nie na długo. Być może w niedzielę po południu spotkamy się w jakimś dobrym lokalu. Oczywiście wyborczym.


Powyższy tekst posłużył za kanwę audycji radiowej emitowanej przez Radio Koszalin w listopadzie 2006 roku, w dzień wyborów samorządowych.