ks. Mariusz Synak:
Słupskie rozważania o świadectwie. Słowo o. Aleksandra Schmemmana
Słupska parafia pw. śww. App. Piotra i Pawła 12 lipca świętuje dzień swoich patronów. W związku z tym wydarzeniem liczymy (jak co roku) na przybycie wielu zaprzyjaźnionych duchownych i wiernych z innych Kościołów – rzymskokatolickiego, polskokatolickiego, grekokatolickiego, ewangelickiego, zielonoświątkowego, metodystycznego, być może innych Kościołów protestanckich.
Taka formuła trwa już dwadzieścia lat i – jak się wydaje – przynosi dobre owoce. Jakie? Co może być owocem takiego spotkania? Spotkania ludzi – przedstawicieli Kościołów o często jakże różnej tradycji, duchowości, teologii? Może to tylko gra pozorów, jak to bywa na większości spotkań ekumenicznych? Kościelna dyplomacja, realizacja założeń pewnej polityki międzywyznaniowej? Aktualnie obowiązujących trendów w kościelnych stosunkach zewnętrznych? Okazja do – przepraszam za wyrażenie, ale to w końcu świątynia – „pokadzenia” sobie nawzajem? Nic z tych rzeczy. Za długo się znamy.
Jeśli robilibyśmy to dla własnej chwały, zależałoby nam na nagłośnieniu naszych spotkań, zapraszalibyśmy przedstawicieli mediów. Przecież dziś tak modne jest podkreślanie własnych dokonań, sukcesów, osiągnięć, inicjatyw. Chwalenie się, mówiąc prościej. Oczywiście, pochwała jest rzeczą dobrą, ale o wiele lepiej, gdy pochodzi z boku niż od nas samych. A i z tym warto być ostrożnym, żeby się nie okazało, że dużo słów padło na wyrost. Ostatni mundial był tego bolesnym dowodem. Czy nie warto robić tego, co się powinno robić, po prostu w sposób sumienny? Jak najlepiej? Przecież czytamy w Ewangelii u św. Łukasza: „Tak i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono, mówcie: Słudzy nieużyteczni jesteśmy, wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (Łk 17,10).
Może więc zbieramy się po to, by przy okazji wspólnego spotkania wyrazić hurraoptymistyczne poglądy na temat jedności chrześcijan i tego, że w gruncie rzeczy – cytuję - „to jeden Bóg, tylko różne obrządki”? Że „prawie niczym się nie różnimy?”. Niestety, takie opinie często można usłyszeć na imprezach ekumenicznych, co - w mojej ocenie - znacznie obniża wartość takich inicjatyw i poddaje w wątpliwość ich sens. Powiem tak – najlepszym wystąpieniem, jakie dane mi było do tej pory słyszeć na spotkaniu ekumenicznym (a uwierzcie mi, w wielu uczestniczyłem), były słowa pastora parafii ewangelicko-augsburskiej w Słupsku, ks. Wojciecha Froehlicha, powiedziane właśnie na święcie w słupskiej cerkwi: „Kochani, jakże różne są nasze Kościoły. Mój Kościół bardzo różni się i duchowością, i teologią, i liturgią, a jednak w tym dniu jestem z wami. Dzielę waszą radość. Dlaczego? Bo czuję atmosferę życzliwości i przyjaźni”.
Podobnie klimat takich spotkań odczuwają inni duchowni, którzy tradycyjnie już przyjmują nasze zaproszenie i sami organizują podobne spotkania u siebie. Wieloletnia znajomość przeradza się w przyjaźń. Tam, gdzie przyjaźń, pojawia się zaufanie. Po tylu latach znamy się bardzo dobrze, ufamy sobie, uczestniczymy w wydarzeniach dla naszych rodzin najważniejszych – ślubach, chrztach, urodzinach, jubileuszach. Tu, w naszym środowisku, nikogo nie dziwi obecność duchownego np. grekokatolickiego czy zielonoświątkowego na weselu dzieci księdza prawosławnego, czy też kazanie kapłana rzymskokatolickiego na ślubie dzieci księdza polskokatolickiego. Po prostu jesteśmy sobą. Bez udawania, czynienia zadość fałszywemu pojęciu ekumenizmu.
Co zatem nas jednoczy? Dlaczego w tym dniu w naszej cerkwi, a w innych dniach, ważnych dla innych Kościołów również tam, spotykamy się pod egidą Pana Boga, w Jego imię? Proszę pozwolić mi na osobistą refleksję. Na ile dane mi było poznać moich przyjaciół z innych Kościołów, mogę powiedzieć, że każdy z nich jest człowiekiem na swój sposób wyjątkowym. Każdy z nich podąża drogą poszukiwania i realizacji swego powołania. „Proście, a będzie wam dane. Szukajcie, a znajdziecie.” (Mt 7,7) – to słowa Chrystusa. Ogół spyta – po co szukać? Po co drążyć? Przecież wszystko jest jasne – cele wytyczone, wartości określone. Masz być człowiekiem sukcesu. Im więcej masz, tym bardziej jesteś kimś. Im więcej masz, tym mniej musisz liczyć na Boga... Zdrowiej i prościej jest być jednym z wielu. Trudna to sztuka - iść pod prąd większości. Trudna to sztuka - opierać się gotowym rozwiązaniom i wytyczonym przez ogół i dla ogółu szlakom. Uproszczonym wartościom. Trudna to sztuka – zachować trzeźwość osądu i oceny sytuacji, by w odpowiednim momencie móc np. krzyknąć, że król jest goły.
Dziwna sprawa – od jakiegoś czasu, mniej więcej od Rewolucji Francuskiej, społeczeństwo chce być postępowe. Ileż w historii było już sił przewodnich, napędowych, wiodących, motorów społeczeństwa – ciągła retoryka ruchu, dynamiki. Ruchu dokąd? Do przodu. Ostatnio nawet dane mi było usłyszeć, że mamy stać się społeczeństwem progresywnym. Ładne słowo. Ale wszystkie te wysiłki skierowane są do jakiegoś mitycznego przodu, za horyzont. Co mamy tam nadzieję znaleźć? Wydaje się, że nic. Kolejną konieczność parcia do przodu. W tym parciu gubimy tradycyjne wartości, depczemy słabszych, biedniejszych, bardziej wrażliwych czy uczciwych. Nasz dobrobyt zapewniamy sobie ich kosztem. I to kto? My, a więc ci sami, którym powiedziano: „jak chcecie, aby ludzie wam czynili, podobnie i wy im czyńcie. Bądźcie miłosierni” (Łk 7,31 i n.)
Dlaczego nie stać nas na szukanie nie postępu, a wzrostu? Dlaczego nie interesuje nas społeczeństwo bardziej wzniosłe, szlachetniejsze? Chcemy tylko szybciej i więcej… Dlaczego nie chcemy podnieść głowy, spojrzeć szerzej, szukać wartości wyższych? Jeszcze do niedawna święta były dniami poświęconymi na takie poszukiwania, na oderwanie się od codzienności i przynajmniej na próbę wzniesienia się wyżej. Dziś święto stało się już tylko dniem wolnym od pracy, dniem odpoczynku i rozrywki. W lepszym przypadku stosuje się wyjście do galerii i kina. Pozostańmy na chwilkę przy kinie.
Tu również mamy problem – aby móc oglądnąć oczekiwany seans, musimy przebrnąć przez blok reklam. Nie chcąc ich oglądać musiałbym przyjść po ich zakończeniu, czyli spóźnić się na seans, godzina którego określona jest na bilecie. Ale jak to się spóźnić, kiedy tak nie wypada – przepychać się wśród innych, którzy zajęli już swoje miejsca, przechodzić pomiędzy zapełnionymi już rzędami krzeseł, sprawdzać w mroku, czy ktoś przypadkiem nie siadł na nasze miejsce. I tak wydarzenie, związane z kulturą, wymusza zachowania dalekie do kulturalnych. Ktoś powie, że się czepiam i nic by się nie stało, gdybym jakoś przetrawił ten blok reklamowy. Ja – owszem, żaden problem. Ale po pierwsze nie płacę za bilet po to, by się męczyć – wręcz odwrotnie. Po drugie – będąc ostatnio z dwoma jedenastolatkami na jakiejś bajce zostaliśmy zaatakowani z ekranu bardzo niewybrednym językiem. Zaraz potem reklama horroru na tyle realistyczna, że dziecko przez kilka miesięcy nie brało lalki do rąk i bało się studni… I weź tu człowieku w imię kultury swoje pociechy do kina… Po seansie natomiast, próbując przedrzeć się do wyjścia przez hałdy prażonej kukurydzy i pomiętolonych kubełków niełatwo było objaśnić dziecku, że to placówka mimo wszystko kulturalna. Pozostawmy ten wątek, bo to walka z wiatrakami. Widzisz go, kultury mu się zachciało...
Powszechnie uważa się, że religia ogranicza wolność człowieka, narzuca mu pewne ramy, pozbawia swobody wyboru. W mojej opinii jest akurat na odwrót – wiara skłania do poszukiwań własnej drogi, indywidualnego sposobu realizacji samego siebie. Jeśli natomiast coś powinienem odrzucić, czynię to, odrzucam jako nieswoje, jako to, co mi nie służy. I robię to na drodze wolnego, twórczego zarazem wyboru. I tym wyborom staram się być wierny. To jest decydującym czynnikiem tożsamości człowieka. Przecież chęć przypodobania się innym, prócz tego, że jest po prostu śmieszna, ogranicza człowieka, uniemożliwia mu kształtowanie siebie i swego powołania. Jest ciągłym miotaniem się pod naciskiem innych, tym bardziej, że uczucia mas są rzeczą najbardziej chwiejną z chwiejnych. W naszych decyzjach często wspierają nas inni – zdecydowani, zaangażowani, przekonani do słuszności obranej drogi. Nie zmienimy faktu, że czasem pochodzimy z różnych Kościołów, ale nawet w takim przypadku możemy się cieszyć pewną jednomyślnością wyborów, poszukiwaniem indywidualności, pragnieniem życia według własnych wartości, a nie wartości mas. Szczerością wobec samych siebie. A wszystko to składa się na świadectwo. I dziś właśnie o tym.
Moi Drodzy, w poprzednim szkicu (Niedziela Wszystkich Świętych - rys historyczny i słowo o. Aleksandra Schmemanna, wersja audio Niedziela Wszystkich Świętych - rys historyczny i słowo o. Aleksandra Schmemanna) zarysowałem sylwetkę ojca Aleksandra Schmemmana, zmarłego niedawno w Nowym Jorku rosyjskiego kaznodziei i teologa. Obiecałem również, że do jego twórczości powrócimy jeszcze nie raz. Dziś spełniam tę obietnicę. Dla potrzeb niniejszych rozważań przetłumaczyłem pogadankę, poświęconą chrześcijańskiemu świadectwu. Co prawda tekst powstał na emigracji, w konkretnych warunkach politycznych (wojujący ateizm w Związku Radzieckim lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych), ale ogromnym atutem tych przemyśleń jest ich ponadczasowość. Dziś nie grozi się świadkom, nie stosuje represji, nie wyrzuca z pracy, z uczelni, ze szkół. Nie pozbawia się ubezpieczenia i możliwości bezpłatnego leczenia, nie zamyka w psychuszkach, nie wydala za granicę bez prawa powrotu. Takie czasy były. W pierwszych latach mojego pobytu w Związku Radzieckim dane mi było spotkać wielu ludzi, którzy przeszli przez takie tryby państwowej maszyny do walki z religią. Mieli o czym opowiadać... Apel zawarty w przytoczonym tekście był skierowany przede wszystkim do nich – miał wzmacniać ducha, dodawać siły, przekonywać lub utrwalać w przekonaniu słuszności sprawy walki o wolność sumienia, o prawo do wyznawania i praktykowania swej wiary, zapisane – o dziwo! - w konstytucji Związku Radzieckiego. Dzisiejsze czasy są dużo mniej dramatyczne. Walka nie jest tak ostra i jednoznaczna jak wtedy – tu my, tam oni. Ale właśnie ta niejednoznaczność, mglistość sytuacji sprawia, że łatwo się pogubić w swym sumieniu, w słuszności podejmowanych decyzji. Dziś nie zastrasza się świadków. Dziś się ich kupuje. Dobrobytem, atrakcyjną pracą, domem, samochodem, komfortem, stanowiskami, tytułami...
Oddajmy zatem głos ojcu Aleksandrowi: „Ostatnimi słowami, które Chrystus powiedział swoim uczniom na ziemi, były słowa o świadectwie. Swoich uczniów, swoich naśladowców nazwał świadkami. 'Wy jesteście świadkami tego' (J 24,48). To znaczy wszystkiego tego, co Chrystus uczył, co czynił, co mówił. Wszystkiego tego, co uczynili z nim ludzie. Po grecku świadek to maptuc – w języku greckim tamtych czasów słowo to miało jeszcze bardziej określony, bardziej konkretny sens, niż nasze dzisiejsze słowo świadek. Martis to ten, którego świadectwo jest przyjmowane w sprawie sądowej. Wiemy, że nawet dziś, w naszych żałosnych radzieckich sądach, świadectwu, to jest słowu świadków, czyli tych, którzy na własne oczy widzieli, na własne uszy słyszeli, tym, którzy tam byli, świadectwu temu nadaje się decydujące znaczenie. I dlatego świadectwu uczniów i naśladowców Chrystusa nadaje się tak wielki sens. Co dokładnie ono znaczy? Oczywiście, oznacza ono to, że nad Chrystusem, a w szerszym sensie nad Bogiem trwa w tym strasznym świecie swoisty, wieczny sąd. Ludzie sądzą Boga. Tak samo, jak niegdyś najpierw u arcykapłana, potem u Piłata sądzili Chrystusa. Szukali przeciwko niemu fałszywych świadków i fałszywego świadectwa.
Czy można wątpić w to, że taki sąd trwa? Przecież w nasze dni Boga sądzą całe państwa. Oto niedawno maleńka Albania z dumą wszem i wobec ogłosiła, że na jej terytorium wiara i religia została całkowicie wykorzeniona. Że nie pozostała tam ani jedna świątynia, ani jeden meczet. W taki oto sposób z Bogiem raz na zawsze skończono. Ale za to doprowadzono dokądś tam drogi, prąd, poprawiono sieć połączeń kolejowych. Oczywiście, można to przeczytać jako pewne kuriozum – wzruszyć ramionami i powiedzieć: czego to tylko dziś można nie przeczytać... Ale można też przeżyć wewnętrzny wstrząs i przerażenie – oto proces się zakończył. Winę udowodniono, wyrok wykonano – Bóg został rozstrzelany. Przecież do tego samego dążą i inni, nawet się z tym nie kryjąc.
Z jakim triumfem powtórzyliby ten 'sukces' solidnie odkarmieni i odziani urzędnicy, zasiadający w budynkach rządowych, jeśliby tylko byli w stanie go powtórzyć. Ale u nas, w Związku Radzieckim, proces jeszcze trwa. Na tym procesie występują tysiące fałszywych świadków, jak występowali i wówczas, u arcykapłana i Piłata. Powstaje tylko pytanie: czy znajdą się świadkowie obrony? Czy ich świadectwo zabrzmi na tyle mocno, by w oczywisty sposób ukazać w uszach milczących słuchaczy żałosną podróbkę, fałsz oskarżenia? I oto z głębi wieków, z samego serca Ewangelii dochodzą do nas, do każdego z nas – do mnie, do ciebie, do każdego z nas skierowane słowa: 'Wy jesteście świadkami tego'. Ale jakże tak? O czym będę świadczyć ja? Czy samo słowo 'świadek' nie zakłada naocznego świadka? Tego, kto sam widział, sam słyszał, kto tam był?
I oto po upływie prawie dwóch tysięcy lat jakie świadectwo mogę przedstawić ja? Ja, który tam nie byłem? Cały problem sprowadza się do jednego – co ja słyszałem? Co widziałem i gdzie byłem? Czy słyszałem, czy widziałem i czy byłem? Z jakim świadectwem stanę ja w obliczu tego światowego sądu nad tym, którego nazywam swym Bogiem, Królem i Panem? Czy stanę z małymi i żałosnymi dowodami zaczerpniętymi z książek o tym, że być może tak było? Z tym, co powiedzieli inni? Czy zacznę wchodzić w żałosne spory, których tylko szukają przeciwnicy, aby jeszcze łatwiej podeptać mnie i moje świadectwo? Nie. Zanim wyjdę na ten sąd, muszę do końca, do granic możliwości sprawdzić swoje doświadczenie. Wyjaśnić u samego siebie, na czym polega moje twarde i niewątpliwe świadectwo. W czym mogę być owym świadkiem, a nie fałszywym świadkiem? Tak, powiem – nie było mnie tam, nie chodziłem za tym człowiekiem po drogach Galilei, nie słyszałem jego głosu, nie stałem pod krzyżem. Więc dlaczego, mimo wszystko, jestem świadkiem?
A dlatego, przede wszystkim, że całe moje życie, cała moja istota w jakiś niepojęty sposób przyjęły tę niemożliwą, rzeczywiście nieprawdopodobną opowieść. Jeśli istnieje coś na tym świecie, na tej ziemi, co promienieje jako niepodważalna, wieczna prawda to tylko to, o czym opowiedziano w tej malutkiej książeczce, w Ewangelii. W książce, w której nie ma ani jednego słowa o filozofii bądź o nauce, ale w której też nie ma ani jednego słowa fałszu. Tak, nie było mnie tam, ale dlaczego tylko ten głos brzmi dla mnie na ziemi z ostateczną niepodważalnością? Tylko te słowa przekonują, tylko ten człowiek, nauczyciel, wzbudza we mnie ową świetlistą radość, taką wiarę i taką miłość? 'Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali' (J 13,35). Dlaczego więc wy, sędziowie - dlaczego ostatecznie nie ma w was nic prócz nienawiści? Dlaczego tak gorliwie chcecie zniszczyć przesłanie tej księgi? Dokładnie tak, jak bandyci, którzy niszczą ślady swej zbrodni, wycierając odciski swych palców.
'Przyszedłem na ten świat, aby przeprowadzić sąd, żeby ci, którzy nie widzą, przejrzeli, a ci, którzy widzą, stali się niewidomymi' (J 9,39) – już wtedy Jezus powiedział, że świat nie może Go przyjąć. A u tych, którzy Go przyjmą, u nich popłyną potoki wody żywej (por. J 7,38). Tak więc tylko o tym możemy świadczyć. Dwa tysiące lat i bije to źródło wody żywej, i każdy, kto skosztował jej smaku, już nigdy nie powróci do przygnębiającej i przyziemnej ideologii, do waszej nienawiści. Wprowadzajcie waszych fałszywych świadków, orzekajcie znów wyrok śmierci wobec nauczyciela, zbierajcie tłum, by na Niego pluł i z niego szydził. Nadziewajcie na Niego koronę z cierni. Prowadźcie Go na krzyż. Przecież to wszystko już było, przecież właśnie od tego zaczyna się samo życie naszej wiary. Czy naprawdę sądzicie, że wasz politowania godny sąd jest w stanie cokolwiek do tego dodać? Kiedyś apostoł powiedział, że mamy dookoła siebie takie mnóstwo świadków (por. Hbr 12,1) i nic, i nigdy na świecie nie zniszczy i nie zagłuszy tego świadectwa”.
zdj. orthedu.ru