metr. Antoni (Bloom)

Misyjność Cerkwi

                                                      Misyjność Cerkwi



metr. Antoni (Bloom)


Poniższe rozważania miały miejsce w Londynie, 18 kwietnia 2001 roku, podczas spotkania poświęconego roli Cerkwi w nowej Rosji. Władyka odpowiadał na pytania Walentyny Matwiejewoj, reżyser Leningradzkiego Zjednoczenia Twórców Filmów Naukowych, autorką dokumentalnych zapisów spotkań z metr. Antonim, filmów „ Wstriecza (Spotkanie)” – poświęconego diecezji surożskiej oraz „Proszczanije (Pożegnanie)”- obrazu z pogrzebu surożskiego Władyki. Ona też uprzejmie udostępniła poniższy tekst Redakcji (Russkij Żurnał- przyp. tłum).

O cerkwi często (a mi się wydaje, że zbyt często) myślimy jako o miejscu, dokąd możemy przyjść, spotkać Pana, uspokoić się, być pod Jego opieką i opieką Matki Bożej, a potem - wzmocnieni, ożywieni - pójść z powrotem do domu. Bardzo rzadko myślimy o Cerkwi jak o miejscu, w którym uzyskujemy „naładowanie”, w którym spotykamy się z samym Panem - twarzą w twarz, gdzie słyszymy od Niego ostatnie polecenie skierowane do apostołów - iść do świata i zanieść mu radosną nowinę o tym, że cały świat, każdy człowiek jest tak przez Boga kochany, że Bóg Syna Swego Jednorodzonego posłał na śmierć po to, by można było zbawić każdego z nas.
Chrystus dokonał Swego dzieła, apostołowie wyszli w świat i również wypełnili swoje dzieło głoszenia, wielu z nich przecierpiało okrutne męki i śmierć. Ich uczniowie również szli w krańce świata, ówcześnie osiągalne i każdemu człowiekowi przynosili nowinę: „Jesteś kochany, Bóg cię kocha! Pokładaj nadzieję w Bogu, pokładaj nadzieję w samym sobie - ale nie pysznie, wywyższając się, lecz wierząc, że jeśli Bóg cię kocha, to wszystkiego możesz dokonać”.
My również jesteśmy posłańcami. W tym sens misyjności. Znaczenie tego słowa - „apostolstwo”, i nie ma w tym niczego z profesjonalizmu, z techniczności. To nie stanowisko jakichś tam ludzi, wybranych specjalnie po to, by szli i głosili, apostołowali, to rola każdego wierzącego.
Jak powiedziane jest u apostoła Piotra - „kapłaństwo królewskie, naród święty”(1 P 2,9) - nam dane jest znać Boga i iść do ludzi po to, aby wszyscy mogli Go poznać, i aby z beznadziei, ze strachu, z mroku mogli wyjść do świata nadziei, radości, zwycięstwa, ale zwycięstwa nie własnego, lecz Bożego, które wylewa się na cały świat poprzez człowieka wierzącego.
Wydaje mi się, że zbyt często zapominamy o swej misji, tj. o swym apostolstwie. Często bywa tak, że człowiek przychodzi do cerkwi z własnym nieszczęściem, z własnymi problemami i uzyskuje ukojenie, wzmocnienie, i potem, uspokojony, idzie do domu, ale nie po to, by przynieść Dobrą Nowinę o tym, że jeśli Bóg tak może zmienić mnie, to może zmienić cały świat. To bardzo ważny moment. Wydaje mi się, że powinniśmy nauczyć się rozpatrywać Cerkiew nie jak „towarzystwo misyjne” a jak Ciało Chrystusowe. Ojciec Sergiusz Bułgakow mówił, że cerkiew - to kontynuacja wcielenia Samego Chrystusa. Gdy się żegnamy, stajemy się członkiem Ciała Chrystusa. I my, jak Ciało Chrystusa, napełnieni łaską Ducha Świętego, powinniśmy podążyć w świat i zanieść mu tę nieopisana radość i pewność- nie pewność siebie, a pewność, że Bóg nas kocha, że nie wolno tracić nadziei.
To pierwsza rzecz, o której chciałem powiedzieć. W tym sensie cerkiew bardzo wiele straciła. Pierwsze pokolenie chrześcijan, nie tylko apostołowie, lecz także ich uczniowie, i ci, którzy nawracali się poprzez nich, zapalali się takim płomieniem, że dla nich życie nagle stawało się takim nowym, takim pełnym, że nie mogli nie mówić o tym innym ludziom. Przecież wiemy z własnego, maleńkiego, nic nie znaczącego doświadczenia - kiedy przeczytaliśmy jakąś książkę, która nas porwała, w której znaleźliśmy głębię i światło, i sens, przecież wtedy wędrujemy od człowieka do człowieka i mówimy- czytałeś to? Koniecznie przeczytaj! Nie masz tej książki? Podaruję ci!...
I tak właśnie powinniśmy byli iść do świata, po tym jak spotkaliśmy Chrystusa w swym życiu choćby pierwszy raz i gdy wciąż Go spotykamy w każdej Liturgii. Przy czym każde nabożeństwo – wzbogaca nas tym, że we wspólnych modlitwach, działaniach, w obecności innych ludzi otrzymujemy nową pewność - że nasze doświadczenie, w które moglibyśmy nawet czasami wątpić, - a jeśli to nie było to, jeśli to była iluzja?- nie jest iluzją, jest doświadczeniem wszystkich ludzi, całej społeczności. Również i to w dużym stopniu straciliśmy.
Jeśli pomyślicie o sobie samych tak, jak ja myślę o sobie, jeśli pomyślicie o tej społeczności, pośród której żyjecie, z pewnością poczujecie, że ludzie tłumnie wlewają się do świątyni po to, by otrzymać ukojenie, wzmocnienie, wybaczenie, pomoc. Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że my wszyscy nie podążamy do świątyni po to, by spotkać bliźniego, a nie tylko Pana. A przecież istnieje dawne porzekadło - kto widział swego brata, ten widział swego Boga. Każdy z nas jest ikoną Chrystusa, możliwe, że niedoskonałą, możliwe, że zbezczeszczoną, ale jednak ikoną, i do każdego powinniśmy odnosić się tak, jak do świętości. Kiedy wszyscy wzmocnimy się poprzez tę wiedzę, poprzez to doświadczenie, możemy wyjść do świata, by mówić ludziom o tym, że są przez Boga kochani. To jest nasze głoszenie, nasze apostolstwo.
Jest jedno przepiękne miejsce u angielskiego pisarza K.S.Lewisa, które mówi, że różnica między wierzącym i niewierzącym polega na tym, iż niewierzący- prawie jak rzeźba, może być przepiękny, ale nie jest żywy. Wierzący zaś może być wcale nie takim doskonałym z wyglądu, jak posąg, jak rzeźba, ale za to jest żywy. I oto, nie bacząc na to, że nie jesteśmy piękni, powinniśmy iść w świat, ponieważ poznaliśmy Chrystusa, Który posłał nas, byśmy z każdym dzielili się radością nieskończoną. Będziemy spotykać ludzi, którzy nam powiedzą: „ A co ja mam wspólnego z Bogiem?” Zdaje mi się, że wspominałem już w jakiejś rozmowie, jak to podszedł do mnie w Rosji młody oficer i spytał:, „Co mam z Bogiem wspólnego, bym w Niego wierzył?” I zadałem mu pytanie: „A wierzy pan w cokolwiek?” Odpowiedział: „Wierzę w człowieka”. Wtedy mu odparłem: „I to macie z Bogiem wspólnego. Dlatego, że Bóg tak wierzy w człowieka, że nas stworzył, że sam stał się Człowiekiem po to, by nas zbawić od zguby, którą sami na siebie naciągnęliśmy, i wciąż wierzy w człowieka, nie bacząc na to, że człowiek często nie wierzy w Niego”. Nie wiem, co było dalej. Ale możemy do każdego człowieka, najbardziej nawet bezbożnego, podejść i spytać: w co wierzysz?- i okazuje się, że wierzy zawsze w coś, w co wierzy również Bóg. Nie mówię teraz o systemach politycznych, lecz o pewnej ludzkiej treści, zawartości. Tak więc nasza misja jest nie do oddzielenia od nas samych. Nie możemy być wierzącymi, i nie być jednocześnie posłańcami Bożymi. To takie oczywiste. A my widzimy, ile milionów ludzi przychodzi do cerkwi po to, aby otrzymać nowe życie i ponieść je jakby za pazuchą, podzielić się nim, być może, z najdroższymi: z żoną, z dziećmi, z najbliższym przyjacielem. Ale też mogą rozejrzeć się wokół i powiedzieć do siebie: „Ci ludzie są mi obcy, dzielić się z nimi nie będę”. Pamiętam, jak raz rozmawiałem z jednym duchownym Cerkwi poza Granicami, który mi mówił, jak bardzo nienawidzi komunizmu. Spytałem go: „a czy nie pamiętacie, że polecono nam kochać naszych wrogów?”. I odpowiedział mi: „Moich wrogów jestem gotów kochać, Bożych – nienawidzę.” Właśnie z czymś takim nie wolno wychodzić z cerkwi.
To oczywiście skrajność, ale, mimo wszystko, jak często wychodzimy „do cerkwi” bez troski o tych ludziach, którzy pozostają poza Cerkwią. Albo też, jeśli martwimy się o nich - czy dlatego, że jesteśmy duchownymi, czy też dlatego, że akurat mamy taki nastrój - to pragniemy ich „nawrócić”, tj. jeśli odważę się tak wyrazić, uczynić ich podobnymi do nas. Chcemy, aby człowiek myślał jak ja, aby czuł, jak ja, aby żył tak, jak ja- być może, nie żyję - ale myślę, że żyję, lub po prostu udaję. I właśnie to jest bardzo ważne. Nalegam na to, ponieważ kwestia misyjności jest dla mnie kwestia najważniejszą. Do Boga przyszedłem nie poprzez Cerkiew. Spotkałem Boga w chwili, gdy chciałem uzyskać pewność, że Go nie ma i nic mi do Niego. I wtedy spotkałem Chrystusa, i po tym spotkaniu pozostało jedno tylko pragnienie: podzielić się tym cudem z innymi ludźmi. Podzielić się nie Cerkwią, nie religijnością, nie nabożeństwami, nie modlitwami świętych, a tym, że znam Chrystusa, że jestem pewien, że On istnieje, jest moim Zbawicielem, jest też TWOIM Zbawicielem, jest sensem twojego życia, tak samo, jak i mojego.
Tak myśleli apostołowie. Nie mieli teologii w takim sensie, w jakim dziś zgłębiamy ją w duchownych szkołach, nie posiadali żadnych teologicznych ksiąg, które mogliby czytać. Szli z sercem gorącym, z płomieniem w duszy. I ludzie, którzy ich spotykali, z pewnością mówili: „Cóż to za człowiek! On nie jest taki jak my, on jest jakiś taki żywy, w nim pali się ogień. Ja jestem chłodny; jeśli bym mógł ogrzać się od niego! Czym może się ze mną podzielić?” Oto, jakimi powinniśmy być.
Teologia pojawiła się później i nie zawsze szczęśliwie. Z pewnością wiecie, że nie studiowałem teologii, lecz co nieco czytałem i spotykałem kilku fascynujących ludzi. W tych fascynujących ludziach- w ojcu Gieorgije Frołowskim, w ojcu Sergiuszu Bułgakowie, we Włodzimierzu Nikołajewiczu Łosskim i w wielu innych (dlatego, że wyrastałem w okresie, gdy sam kwiat emigracji kierował naszą myślą) widzieliśmy (i to nas fascynowało) nie teoretyczne spekulacje, a to, że płoną doświadczeniem Boga, miłością ku Niemu, wiedzą o Nim i wszystkim tym się dzielą. Przy czym dzielą się bardzo różnie, w zależności od tego, z kim rozmawiają, o czym mówią. Czasem byli ponad poziomem słuchacza. Byłem wtedy podrostkiem i nie zawsze rozumiałem, co ojciec Sergiusz Bułgakow czy też Włodzimierz Nikołajewicz Iljin, czy też kto inny mówił, i wtedy jakby składałem to, co słyszałem, w sercu w nadziei, że być może, wcześniej czy później, zrozumiem, ale patrzyłem na nich i myślałem: oni mówią z wewnętrznego doświadczenia.
Oto temat Cerkwi- mówić z wewnętrznego doświadczenia. Przy czym doświadczenie to powinno być moim, osobistym, nie tylko powtórzeniem. Kiedy nauczamy, kiedy prowadzimy wykłady teologiczne, nie wystarczy ludziom mówić: święty Jan Złotousty mówił to a to, święty Bazyli Wielki nauczał tak, święty Serafin z Sarowa powiedział tak a tak. Dlatego że ludzie, słuchając nas, patrzą i myślą ( ośmielę się raz jeszcze tak wyrazić): „i na próżno mówił. Jeśli jedynym rezultatem mowy tych wielkich osób duchownych jest ten człowiek, to nie warto ich czytać”.
To samo można powiedzieć o cerkiewnej modlitwie. Diakon, gdy uczestniczy w nabożeństwie, powinien słowa modlitwy mówić od siebie, powinien je doprowadzić do swojej duszy, aby była to jego rozmowa z Bogiem. Jeśli te słowa wymawia zwyczajnie, mimo tego, że to święte słowa- nie dotrą one do ludzi, a jeśli nawet dotrą, to nie dlatego, że im w tym pomoże, a dlatego że im w tym nie przeszkodzi. Kiedyś wraz ze mną w jednej moskiewskiej cerkwi w nabożeństwie uczestniczył diakon, i pierwszą ektenię śpiewał jak koncert. Gdy wrócił do ołtarza, powiedziałem mu: „Ojcze, modlić się tak nie wolno. Rozmawiajcie z Bogiem, a nie śpiewajcie Mu piosenki”. I odpowiedział mi tak: „jestem śpiewakiem z konserwatorium i ofiaruję Bogu to, co mam najlepszego”. Nie daj Boże, czegoś takiego nie potrzebujemy. Jeśli chcemy usłyszeć taki śpiew, możemy się udać do konserwatorium. A powinniśmy powrócić do tego, jak przeszłe pokolenie mówiło z własnego doświadczenia. Posiadamy olbrzymią ilość modlitw, pieśni, olbrzymią ilość literatury duchownej, które powinniśmy przeczytać i donieść do największych głębin swego istnienia. Jeśli pozostają tylko w naszym rozumie, to były napisane na próżno. Strasznie to brzmi, ale tak jest, dlatego, że jeśli powtarzasz zbawcze słowa, które mogą zbawić bliźniego, a ciebie samego nie zbawiają, nie dochodzą do twej duszy, to dopuszczasz się świętokradztwa. I jeszcze powiem: gdy odprawiamy nabożeństwo, gdy modlimy się głośno wraz z innymi ludźmi- powinniśmy się nauczyć rozmawiać z Bogiem tymi słowami, słowami ludzi świętych, które nas przewyższają, ale które też powinny stać się naszymi słowami. I wtedy ludzie to przyjmują.
A wiecie, przypomniała mi się jedna rzecz. Przed wojną byłem lekarzem w jednym z obozów dla dzieci, i jakoś tak się zasiedzieliśmy, rozmawiając z grupką starszych chłopców i dziewcząt. I w jakimś momencie powiedziałem im: „ No, teraz już idźcie spać, a ja jeszcze odmówię wieczorne modlitwy.” Spytali: „A dlaczego nie moglibyśmy pójść z tobą?”. Odpowiedziałem: „No, jeśli chcecie, chodźcie, ale będę się modlił od siebie, a nie dla was”. Odmówiłem wieczorne modlitwy i poczułem, że nie idą, odmówiłem wtedy inne modlitwy...i tak do piątej rano modliliśmy się wspólnie. Nie zauważyli, jak czas zleciał, dlatego, że nie recytowałem im modlitw, a rozmawiałem z Bogiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem zdolny do takiej modlitwy, ale w tym dniu Pan dał mi w duszy taka ciszę, taką miłość do tych chłopców i dziewcząt, do podlotków 16- 18-tu lat, że rozmawiałem z Nim i to do nich dochodziło. Oto jak powinniśmy modlić się w cerkwi, ci z nas, którzy celebrują, i w jakim stanie powinniśmy być, by słuchać tych modlitw.
Ale między tekstem i słuchającym znajduje się, niestety, moja niegodna osoba, moja niezdolność do takiej modlitwy, by słowa brzmiały prawdziwie, nie zawsze Bożą prawdą, a niechby tylko zwykłą szczerością. I właśnie to musimy w Cerkwi zmienić, dlatego, że nie zawsze i nie w każdej świątyni możemy to spotkać, i nie w każdym diakonie, księdzu czy też biskupie. Piękno powinno wyrastać z treści, bo piękna na treść nałożyć nie można. W tym sensie każdy celebrujący, każdy ksiądz powinien czytać, ponownie czytać, i przemyśliwać nasze nabożeństwa i doprowadzać je do swego serca, i wiedzieć, czy potrafi to powiedzieć prawdziwie i szczerze, a jeśli nie, to kajać się w tym.
Na początku Boskiej Liturgii znajduje się modlitwa, w której mamy takie słowa: „Boże, Twoja władza jest nieogarniona, chwała niedościgniona, miłosierdzie jest bez miary i miłość do człowieka niewypowiedzialna...”. I ile razy spotykałem ludzi, którzy pierwsi mogą powiedzieć: widzą Boga w chwale, wielkiego Boga. Lecz nie mogą powiedzieć, by w swym życiu stale spotykali Jego miłosierdzie, Jego miłość do człowieka. I wtedy trzeba sobie postawić pytanie: czy mogę te słowa wypowiedzieć prawdziwie i szczerze? W jakim stopniu te słowa pozostają prawdą nie bacząc na to, że nie jestem w stanie w pełni ich odebrać, pojąć. To dług duchownego i tych, którzy z nim koncelebrują, ale też obowiązek każdego wiernego - tak odbierać to, co słyszy, by każde słowo było prawdą.
A kiedy modlimy się osobno, powinniśmy się modlić, powtarzając słowa świętych, i te słowa, które możemy wypowiedzieć od duszy. Gdzie nie możemy zrozumieć, możemy powiedzieć: Panie, wierzę, że ten święty wiedział, o czym mówi, te słowa wypowiem do Ciebie w jego imieniu, a jego samego proszę, by te słowa, gdy będą dolatywać do Ciebie, ożywił swą modlitwą i pomógł mi je zrozumieć. A niektórych słów nie mogę wypowiedzieć, byłyby dziś kłamstwem, więc ich nie wypowiem. Powinienem dorosnąć do nich duchem...
Wszystko to są pytania, które wymagają od każdego wiernego, ale szczególnie od biskupa, od kapłana, od diakona prawdziwości, szczerości. I tylko wtedy nasza Cerkiew stanie się tą żywą Cerkwią, jaką była Cerkiew Apostolska, gdy będziemy mogli wypełnić te powyższe wnioski. Samymi nabożeństwami, kazaniami, samym czytaniem świętych Ojców, samym nauczaniem teologii nie możemy tego dokonać, bowiem, gdy to wszystko tylko powtarzamy, ale gdy ono do nas nie doszło- ludzie wiedzą: no, tego się nauczył w seminarium, a cóż on sam o tym może powiedzieć?
I wydaje mi się, że odnowa Cerkwi związana jest z misyjnością, tj. z tym, że powinniśmy się dzielić naszym doświadczeniem, naszą treścią z innymi. Cerkiew powinna się zmieniać w tym sensie, że powinna coraz bardziej świadomie, nie tylko w osobach duchowieństwa, lecz również w osobie każdego wiernego zdawać sobie sprawę - jak on słyszy, jak powtarza, jak się modli w domu czy w cerkwi.
I jeszcze jedno: jak żyjemy?. Nauczanie Apostołów o Dobrej Nowinie zawierało się w ich życiu. Ludzie zerkali na wierzących, na chrześcijan, których palono na stosach, i, jak nam opowiada starożytny pisarz Tertullian, wykrzykiwali: „Cóż to za ludzie? Jakże miłują się wzajemnie!” Czy teraz można to powiedzieć o nas, wierzących? Czy miłujemy się wzajemnie w taki sposób? Podam przykład. Celebrowałem nabożeństwo w jednej ze świątyń w Moskwie. Dawałem do pocałowania krzyż i jedna z kobiet wypchnęła z kolejki inną i rzuciła się do krzyża. Zatrzymałem ją, powiedziałem: „stań tu, obok, poczekaj, aż wszyscy podejdą”. A ta, którą wypchnięto, odwróciła się do niej i powiedziała: „czekaj, kiedy wyjdziemy z cerkwi, ja ci mordę obiję”. I to wszystko miało miejsce zaraz po Boskiej Liturgii! Zmusiłem obie, by wyczekały, dopóki półtora tysiąca ludzi nie podeszło do krzyża, i potem z nimi o tym pomówiłem: czy naprawdę w taki sposób podziałała na nich śmierć Chrystusa na krzyżu, Jego Zmartwychwstanie, głoszenie Ewangelii, modlitwy świętych, którymi się modliliśmy?
To pytanie powinniśmy postawić sami sobie, ponieważ cerkiew powinna ciągle odnawiana w nas samych. Nie Cerkiew przez wielkie „C”, ale cerkiew w postaci mnie i ciebie, i jej, i każdego z nas. To bardzo, bardzo ważne. I tylko wtedy Cerkiew stanie się pojawieniem się Chrystusa na ziemi, gdy ludzie będą na nas patrzeć, słuchać nas i mówić: „W tych ludziach jest coś, czego my nie posiadamy. W nich mieszka Bóg, w nich działa Bóg”.
To samo można powiedzieć o wyznawaniu naszej wiary. Możemy zupełnie prawidłowo powtarzać słowa Symbolu wiary, możemy powtórzyć nauczanie Cerkwi o tym, o tamtym, ale jakże często dzieje się to mechanicznie, jakże często nie jest to nasze doświadczenie i nie nasza wiara. A dopóki nie stanie się to naszym doświadczeniem i naszą wiarą, znaczy to, że jeszcze do Cerkwi nie weszliśmy, jeszcze nie mówimy w Jej imieniu. Musimy się zastanowić, co w naszych czasach ludzie mogą zrozumieć, gdy powtarzamy im to, o czym pisali Ojcowie Cerkwi w IV, V, VI, VII, wieku. Czy jest to zrozumiałe czy też nie. Przecież to wszystko rodziło się w zupełnie innej sytuacji. Mówili to ludzie prześladowani, których najbliżsi ginęli w lochach, w kazamatach, na stosach, na zesłaniu. A my wszystko to słyszymy siedząc w fotelu bądź stojąc wygodnie w świątyni...
I przypomina mi się jeszcze jedna rzecz, którą powiedział o. G. Fłorowski. Bardziej radykalnego prawosławnego do tej pory nie spotkałem. I pamiętam, jak mi powiedział: „Powinniście pamiętać, że Sobory sprawiedliwie osądziły herezje, ale jednej rzeczy nie uczyniły – nie dały takiej odpowiedzi heretykom, która by ich nawróciła”. To pozostało mi w duszy. Wierzę, wierzę w prawdziwość Prawosławia, lecz musimy się nauczyć tę prawdę przekazywać tak, by ją rozumieli inni. I mówienie do ludzi: „Jesteś heretykiem! Mylisz się, nie masz racji, pozostajesz poza Cerkwią”- nikomu nie pomoże. Ani temu, kto to mówi, ani temu, kto to słyszy. Czasem można powiedzieć komuś: „Tak, jesteś kochany przez Boga, tak, wiesz o Bogu wiele, tylko wyrażasz to trochę nie tak. Wytłumaczę ci, na czym polega różnica, o co chodzi”. Czasem bywa tak, że ktoś stawia zadaje pytanie na takiej płaszczyźnie, na której dialog jest niemożliwy. Przypomina mi się artykuł, napisany pięćdziesiąt lat temu o sporze między zachodnim filozofem i prawosławnym biskupem z Grecji. Ten pierwszy wymagał od biskupa, by ten udowodnił mu nieprawdę katolicyzmu na podstawie jego filozofii, która jednak w ogóle nie nadawała się do tego, by objaśniać Prawosławie. I w efekcie wyszło coś takiego, że biskup nie mógł przekonać filozofa, nie dlatego, że nie miał racji, a z tej przyczyny, że kontekst, forma była zupełnie nieodpowiednia, nie nadawała się do tego.
To samo można odnieść do sposobu, w jaki rozmawiamy z innowiercami. Powiedzieć, że nie mają racji- bardzo łatwo. Ja mam rację, dlatego że ja jestem prawosławny. Powiedzieć im: „Nawróćcie się i zrozumiecie”- nikt tego w takiej formie nie zaakceptuje. Przypomina mi się jedna rzecz - gdy zostaliśmy członkami Światowej Rady Kościołów, w naszym imieniu występował władyka Jan (Wendland). W krótkiej mowie podziękował ŚRK za to, że przyjęła nas do swego grona, otworzyła przed nami swe serce. I wypowiedział jeszcze słowa, których nigdy nie zapomnę: „Nie przynieśliśmy wam nowej wiary. Przynieśliśmy wam pierwotną, ewangeliczną wiarę, którą częściowo zmieniliście kierując się ludzkimi wywodami. I oto oddajemy wam naszą własną wiarę i mamy nadzieję, że uzyskacie z niej taki owoc, którego my przez własną grzeszność nie mogliśmy uzyskać”. Oto było głoszenie Ewangelii, to było spotkanie z nie-prawosławnymi.
I to odnosi się nie tylko do innowierców- katolików, protestantów itd. To również odnosi się do świata pogańskiego, ponieważ człowiek, który wierzy w Boga, w gruncie rzeczy wierzy tylko w Tego, Który istnieje. Człowiek może go nie rozumie, może Jego obraz być zniekształcony, fantastyczny, ale gdy człowiek stoi i się modli, słucha go tylko Bóg, który jest.
Przypominam sobie, jak z władyką Janem weszliśmy w Delhi do świątyni pogańskiej po to, by posłuchać, jak ludzie się modlą. Historia ta zaczęła się dość zabawnie, w takim sensie, że przy wejściu do świątyni musieliśmy zdjąć buty. I uczyniliśmy to, a wtedy stróż powstrzymał nas i powiada: „O, nie zostawiajcie tu swych butów. Takie ładne, zginą! Wezmę je do siebie do kantorka”. I tak, z bosymi nogami, weszliśmy do środka. Świątynia poświęcona była wszystkim wyznaniom, dlatego było tam wiele części, i w każdej z nich ludzie modlili się po swojemu. Przechodziliśmy od jednej do drugiej, padaliśmy na kolana i modliliśmy się modlitwą Jezusową. Gdy wyszliśmy, władyka Jan powiedział mi następującą rzecz: „Jak wspaniale! Wszyscy ci ludzie modlą się inaczej, ale modlą się do Jednego Boga, który istnieje. Patrzą na słonia, na małpę, na krowę, dlatego że jest to dla nich jakby punkt zaczepienia, który sobie uczynili, a słyszy ich wyłącznie Bóg, Który jest.”
Przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz. Kiedyś rozmawiałem z Włodzimierzem Nikołajewiczem Łosskim, i on powiadał, że poganie prawdziwej wiedzy o Bogu nie posiadają i nie mogą posiadać, gdyż tylko w Chrystusie możemy odnaleźć Boga. Nie miałem śmiałości się spierać, miałem wtedy lat dwadzieścia i kilka, poza tym zbyt go szanowałem. Ale wróciłem do domu, wziąłem do ręki Upaniszady, tj. stare pisma hinduskie, wypisałem z nich osiem cytatów, przyszedłem do niego i powiadam: „Włodzimierzu Nikołajewiczu, gdy czytam świętych Ojców, wypisuję sobie to, co mnie zachwyca. Zawsze pod cytatem zapisuję imię tego Ojca, który to napisał, a tu – osiem cytatów bez podpisu. Czy może Pan po treści określić, kto ze świętych to napisał?” Wziął: „O, tak!” i napisał pod każdym cytatem: Bazyli Wielki, Jan Złotousty, Grzegorz Teolog, Symeon Nowy Teolog, itd. Gdy skończył, powiedziałem mu: „A wie Pan, to hinduskie Upaniszady”. Popatrzył na mnie i powiedział: „Muszę się nad tym zastanowić”.
To samo dostrzegamy u starca Sylwana. Kiedyś rozmawiał z misjonarzem, który przebywał w Chinach i opowiadał, że Chińczycy są beznadziejnie, w żaden sposób nienawracalni. Sylwan mówi mu: „A co robisz, by ich nawrócić?”- „Idę do ich świątyni, stoję tam i zaczynam krzyczeć: cóż wy tu wyczyniacie?! Kłaniacie się bożkom! Czy nie widzicie, że to drzewo, kamień, że w żaden sposób nie potrafią odezwać się na wasze modły?” „I cóż dzieje się potem?”- pyta Sylwan. „Łapią mnie, wyrzucają precz i przy tym biją!”. Sylwan powiada: „A wiesz co? Następnym razem pójdź do świątyni, postój i popatrz, z jaką pobożnością, z jaką wiarą się modlą. I gdy skończą się modlić, podejdź do jednego z ich kapłanów czy żreców i powiedz: „Ale to piękne! A jeśli by do tego dodać tę czy inną myśl- a powtórzysz im ją z Ewangelii,- jaka byłaby pełnia”. I w ten sposób zasiejesz ziarno w jego duszy.
I właśnie musimy nauczyć się w cerkwi być żywymi ludźmi, aby między nami a Bogiem nie stały żadne formułki, żadne formy. Nie chcę przez to powiedzieć, że trzeba nimi pogardzać. Kocham nabożeństwa, zostałem kapłanem, bo kochałem nabożeństwa i kocham, ale dla wielu nie są one dostępne, a Bóg dostępny jest dla KAŻDEGO. I musimy podczas głoszenia, podczas modlitwy, w sposobie, w jaki się zachowujemy, odkrywać ludziom tę drogę. A drogę tę odkryć nie lekko.
Nie pamiętam, czy już opowiadałem, gdy we wczesnych latach mego kapłaństwa był jeden parafianin, który był dla mnie zgorszeniem- nie cierpiałem go. Ale czułem, że jeśli odprawiam, to powinienem być jak wąwóz, którym płynie i jego modlitwa, ale nie mogłem tego uczynić. Przychodziłem do cerkwi dwie, trzy godziny przed czasem, stawałem przed carskimi wrotami i mówiłem: „Panie, otwórz mnie! Zmień mnie, bym mógł się otworzyć, by ten człowiek mógł we mnie wejść i przeze mnie mógł wznieść się do Ciebie”. I zdarzało się tak, za dwie- trzy godziny mogłem powiedzieć: „Dobrze, wejdź!”. Nie sprawiało to radości, ale była otwartość i gotowość.
Oto te rzeczy, które mnie dziś osobiście bardzo zastanawiają. Musimy naszą misyjność odkrywać w inny sposób, nie tak, by uczyć innych, a raczej samemu STAĆ się innymi. Aby ludzie, patrząc na nas, pytali, byśmy szli i wymagali od nich, by nas słuchali. W taki sposób Cerkiew będzie się odnawiać, gdy każdy człowiek, będzie stał przed Bogiem, będzie z Nim, będzie się do Niego modlić, pozwalać Mu wymawiać żywe słowa w swoim sercu, łączyć się ze świętymi w jednej miłości do Boga. Wtedy Cerkiew będzie się odnawiać, odnawiać i odnawiać. Nie w sensie porewolucyjnego „obnowliencziestwa” (reformatorstwa), a sensie tym, że ludzie staną się nowi, i nowi ludzie zaniosą światło światu, który przecież tak bardzo potrzebuje światłości.

Zachowano pisownię oryginału oraz potoczność stylu.

tłum. ks. Mariusz Synak