metr. Antoni (Bloom)

Spotkanie w Galilei II

                                          Spotkanie w Galilei (część II)


Referat wygłoszony na konferencji żon kapłanów w Peterborough w dniach 11-12 maja 1971 roku




Zaprzężony jak należy 

Przeczytam wam mały fragment z „Klubu Pickwicka” i aby lepiej powiązać cytat z następującym tekstem proponuję, abyście wszędzie, gdzie usłyszycie słowo „koń”, w myśli podstawili słowa: „duchowny”, „mój mąż” lub „ja”. 

 - „Dorożka! - zawołał pan Pickwick. 
 - Tak, proszę pana – wrzasnął podejrzanie wyglądający ludzki osobnik. 
 - Golden Cross – rzekł pan Pickwick.
 - Nędzny kurs szylingowy, Tomie – zawołał woźnica w złym humorze, dla informacji posługacza, gdy powóz ruszał.
 - Ile lat, mój przyjacielu, ma ten koń? - zapytał pan Pickwick pocierając sobie nos szylingiem przygotowanym na zapłacenie.
 - Czterdzieści dwa – odrzekł woźnica spojrzawszy bokiem na pana Pickwicka.
 - Co? - zawołał znakomity człowiek sięgając ręką po notatnik.
Woźnica powtórzył swe twierdzenie, pan Pickwick uważnie spojrzał mu w oczy, ale nie dostrzegł w ich wyrazie żadnego wahania i bezzwłocznie fakt zanotował. 
 - I jak długo bywa w zaprzęgu? - pytał dalej pan Pickwick, zawsze starający się o zbieranie pożytecznych wiadomości.
 - Dwa albo trzy tygodnie.
 - Dwa albo trzy tygodnie w zaprzęgu! - zawołał filozof, pełen zdumienia i znowu wyciągnął notatnik. 
 - Stajnie – dodał obojętnie woźnica – znajdują się w Pentonwill, ale on tam rzadko staje, z powodu osłabienia. 
 - Z powodu osłabienia? - powtórzył Pickwick ze zdumieniem.
 - Tak, pada, jak się go tylko wyprzęże z dorożki, a przeciwnie, gdy jest zaprzężony jak należy i lejce trzyma się krótko, to nawet się nie potknie. Mamy przy tym parę znakomitych kół, tak że byle koń ruszył, już się toczą za nim; musi więc biec, nie może się oprzeć!”

Sądzę, że to świetny opis życia duchowieństwa. Przedstawiony jest tu jeden z podstawowych powodów, które czynią życie trudnym. Dorożka (można powiedzieć parafia lub cokolwiek) posiada niezwykle wielkie koła, wystarczy, aby koń ruszył z miejsca i te zaczynają się kręcić. I cóż pozostaje koniowi prócz tego, by biec szukając przed kołami ratunku? Najwidoczniej działalność, i wciąż aktywniejsza działalność jest nieuniknionym warunkiem życia żony duchownego lub jego własnego życia. Ale problem nie polega na tym, aby być aktywnym. Problem polega na tym, aby wiedzieć, zdawać sobie sprawę, czy aby na pewno wasze działanie jest chrześcijańskim. Ponieważ wszystko, co robi duchowny i jego żona w imię Chrystusa, powinno być chrześcijańskie. Nie mam tu na myśli zupełnie niechrześcijańskich słów lub czynów w chwilach zdenerwowania lub czegoś podobnego. Mam na myśli coś znacznie bardziej istotnego. Cóż to jest, chrześcijańska aktywność? W jaki sposób działanie może być specyficznie chrześcijańskie w odróżnieniu od działalności powodowanej dobrem, od rozumnej, efektywnej moralnie zdrowej aktywności człowieka niewierzącego czy też zsekularyzowanego świata? I prócz tego, jak w ten obraz wpisać kontemplację?


Działanie z głębi kontemplacji

Jeśli myśląc o kontemplacji określacie ją w terminach celi rekluza (ros. zatwornika) lub anachorety na pustyni, a działanie oceniacie sądząc po jego skuteczności lub po jego celu, wtedy na podobieństwo Wschodu i Zachodu w wierszu Kiplinga:  Nigdy się nie spotkają. Ale czy na pewno aktywnością jest to, co zwyczajowo rozumiemy pod tym słowem i czy potrzeba określać i opisywać medytacje terminami, jakich zwykle używamy? Pozwólcie mi skierować waszą uwagę na jedną rzecz. Chrystus jest wzorem dla każdego chrześcijanina. Nie sądzę, aby ktokolwiek mógł mówić o sobie, że jest w swym działaniu skuteczniejszy, doskonalszy i bardziej stały niż Chrystus. Całe życie Chrystusa było działaniem, mówił czy milczał, zwracał się ku pojedynczemu człowiekowi czy do tłumu, uzdrawiał kogoś czy też po prostu przebywał w towarzystwie ludzi - Jezus zawsze działał. Dlatego że działał ze swojego wnętrza, Jego wpływ manifestował się w tym, czym On był, a nie tylko w tym, czego dokonywał. Z drugiej strony nikt nigdy nie był nie przebywał na tyle stale i zupełnie w kontemplacji jak Jezus, ale wcale nie w sensie ucieczki od życia poprzez pogrążenie się w modlitwę, lecz w innym, bardziej istotnym, głębszym sensie. 

Ewangelia mówi nam, zdaje mi się, że w rozdziale 5 według Jana: Ja Sam z Siebie nic czynić nie mogę. Sądzę tak, jak słyszę; a sąd Mój jest sprawiedliwy. Szukam bowiem nie własnej woli, lecz woli Tego, który mnie posłał (J 5,30). Mówiąc inaczej, słowa Chrystusa, ogłoszony przez Niego wyrok był wyrokiem Bożym, który Jezus przyjął w akcie zupełnego posłuszeństwa i wypełnienia w doskonałym posłuszeństwie temu, co usłyszał. Nie raz widzimy w różnych miejscach, jak Chrystus mówi, że Ojciec wciąż działa, wciąż czegoś dokonuje. I to, co czyni Ojciec, pokazuje Synowi, i Syn wyraża, ucieleśnia, spełnia to w Swym ziemskim życiu i do końca czasów. Tym samym czy Jezus mówił, czy działał, zawsze działał z głębi kontemplacji. I kontemplacja oznaczała w Nim doskonałą zdolność słuchania i słyszenia, patrzenia i dostrzegania, i ucieleśnienia czy to słowem czy gestem, czy milczeniem, czy wstrzymaniem się od działania – do tego, co Bóg chciał widzieć dokonanym. Wrócę jeszcze do tego, w jaki sposób my możemy dowiedzieć się czegoś o tym, ale tu możemy zobaczyć, że działanie i kontemplacja była dla Chrystusa jednym i tym samym. Działał słowem, gestem, czynami; Sam był działaniem Bożym, i właśnie to jest charakterystyczne dla działania chrześcijańskiego. Nie chcę przez to powiedzieć, że różne nasze uczynki dokonane w zgodzie z Ewangelią, w zgodzie z przykazaniami Chrystusa, świadomie, i tym samym zgodnie w poszukiwaniu tego, co i jak powinniśmy robić, nie znajdują się w sferze działania chrześcijańskiego, lecz pragnę podkreślić, że ostatecznie chrześcijańskie działanie powinno być działaniem Bożym, które wyczuliśmy i wypełniliśmy. Oto, czym my powinniśmy być naprawdę. 


Ojcze, jakiego koloru oczy ma Wasza żona?

Rozpocząłem z „Klubu Pickwicka”, kolejnym cytatem opuszczę się na poziom znacznie niższy niż Dickens. Rok – dwa lata temu wraz z kanonikiem Douglasem Rhymesem prowadziłem wykłady o modlitwie w kilku miastach Stanów Zjednoczonych. Rzuciło mnie do czyjegoś gabinetu i ponieważ byłem zbyt zmęczony, aby pozostawać bez zajęcia, wziąłem z półki książkę. Czekało mnie przeprowadzenie wykładu o życiu kontemplacyjnym i Opatrzność posłała mi wierszyk, który, sądzę, dobrze znacie, ale wątpię, aby ktoś używał go do nauczania o duchowości. Rozpoczyna się tak:
 
Żyła w sobie w lesie bardzo mądra sowa.
Świetnie widząc wszystko, skąpa była w słowa.
Skąpa w słowa, tak wiele słyszała i znała, 
Och, gdyby tak przykładem dla nas stać się miała!

Sądzę, że to prawie niewyczerpane źródło wiedzy o życiu kontemplacyjnym dla początkujących i dla tych, kto żyje życiem parafialnym, dla ludzi w świecie. Wierszyk mówi nam, że pierwszym warunkiem dla tego, by móc słyszeć - jest nauczyć się określonego stopnia milczenia. Pierwszym warunkiem, aby móc widzieć – nauczyć się patrzeć. To wydaje się rzeczą oczywistą, ale oczywistym nie jest, sądząc po tym, jak odnosimy się do tego tematu. Sami świetnie wiecie, jak słuchamy się nawzajem. Póki człowiek mówi, już w myślach komentujemy jego słowa i w końcu jego przemowy już mamy gotowy na nią sprzeciw. Nie wsłuchiwaliśmy się w to, o czym on mówił, raczej nadstawialiśmy ucha ku temu, czemu moglibyśmy się sprzeciwić. To samo dzieje się, gdy chodzi o patrzenie. Bardzo rzadko patrzymy człowiekowi w twarz tak, aby go dostrzec i zapamiętać. Czy często pamiętamy twarz człowieka, którego co dzień spotykamy w pracy, na ulicy, na klatce schodowej? Poznajemy człowieka po kilku formalnych, charakterystycznych cechach i to wszystko.

Pamiętam jednego kapłana. Głosząc kazanie w jego obecności uczyniłem podobną uwagę. On powiedział: „Jak mogę pamiętać ludzi, którzy do mnie przychodzą? Widzę ich zbyt wielu!”. Nie, on nie widział nikogo z tych, którzy do niego przychodzili!. Potem spytał: „Władyko, czy może  władyka podpowiedzieć, w jaki sposób mógłbym się tego nauczyć?” Odpowiedziałem: „Proszę zamknąć oczy i powiedzieć, jakiego koloru oczy ma Wasza żona”. Nie mógł odpowiedzieć! - zbyt długo byli małżeństwem... I jest to rzecz nadzwyczaj poważna. Oczywiście brzmi ona zabawnie, ale znaczy to, że nie widzimy ludzi i nie słyszymy tego, co mówią. Jeśli chodzi o słuchanie, to tu sprawa w pewnym stopniu ma się jeszcze gorzej, dlatego że dzięki oczom możemy w jakiś sposób przynajmniej poznać człowieka, rozpoznać go, lecz ponieważ jesteśmy tchórzami, słuchamy niechętnie. Słuchamy tylko słów, starając się nie podejmować ryzyka rozumienia sensu stojącego za słowami, zamykamy serce, aby nie brać na siebie odpowiedzialności, aby nie związać się z myślą, z  życiem innego człowieka. Spotykacie człowieka i przyklejacie mu naklejkę: „nauczyciel”, „dyrektorka”, „biskup”, „mój sąsiad,” i z chwilą, gdy tylko przyklejacie mu plakietkę, ta przesłania  wam człowieka, dlatego że człowiek nie jest tylko tym czy innym z tych określeń, człowiek jest istotą nadzwyczaj złożoną, a wy znacie tylko jego jeden obrys, uchwycony waszą naklejką; w nim jest jeszcze nieskończenie wiele obrysów, istnienia których nawet nie podejrzewacie.

Pamiętam, kiedyś w Ameryce zaszedłem do starej świątyni. Po prostu wszedłem tam popatrzeć i zobaczyłem: siedzi człowiek, który trzymał się rękoma za głowę w stanie, jak mi się wydawało, głębokiej depresji. Podszedłem do niego, objąłem go za ramiona i spytałem: „O co chodzi?”. Odwrócił się do mnie i zaczął płakać , a potem powiedział, że jest już dwadzieścia pięć lat żonaty, że jest księdzem. I zrozumiał, że już więcej nie kocha swojej żony, i jedynym dla nich wyjściem jest rozstanie. Ale jeśli rozstanie się z żoną, to rozstanie się również z kapłaństwem, dlatego że będzie to dla niego oznaczać pełne fiasko tego, w co wierzył. Porozmawialiśmy niezbyt długo, ale prawdziwie, szczerze, tak, jak się to mówi, serdecznie. I poradziłem mu, aby poszedł do domu i zanim zadzwoni do drzwi, aby zatrzymał się i zdał sobie sprawę, że nie szuka dziewczyny z którą ożenił się dwadzieścia pięć lat temu, że nie zacznie szukać rysów, które niegdyś widział, i w ogóle dziewczyny, której już więcej nie ma; zatrzyma się i powie: dzwonię do drzwi nieznanej kobiety. Kogo spotkam? - i spyta samego siebie, czy może pokochać tę kobietę, której nigdy wcześniej nie widział. Tak uczynił i potem napisał do mnie, że w żaden sposób nie oczekiwał tego, co się stało. On zatrzymał się, odrzucił wszystkie dotychczasowe obrazy, zadzwonił i spojrzał w twarz kobiecie, która otworzyła mu drzwi; i zakochał się w niej. Dlatego że spojrzał w twarz rzeczywistości i nie przepędził jej z powodu tego, co niegdyś było realne, ale nie odpowiadało jego dzisiejszym oczekiwaniom.


Oznajmijcie moim braciom, niech udadzą się do Galilei

Chciałbym wraz z wami uczynić jeszcze jeden krok na tej drodze. Nadzieja powinna być zakorzeniona w radości, a radość w pewnym już przeżytym doświadczeniu. Nie w tym sensie, że nadzieja próbuje wrócić to, co przeszło, lecz dlatego, że zakorzeniona jest w pewności ugruntowanej na doświadczeniu z przeszłości, którą sami przeżyliśmy. Chciałbym przypomnieć wam fragment z końca 28 rozdziału Ewangelii według Mateusza, gdy Chrystus mówi swoim uczniom, aby szli do Galilei tam Mnie zobaczycie. Na pierwszy rzut oka polecenie to wydaje się bardzo dziwne. Uczniowie przecież dopiero co spotkali Chrystusa, a On sam mówi im, że spotka ich w Galilei. Prócz tego - dlaczego w Galilei, a nie gdzieś indziej? Czy naprawdę Galilea to miejsce nadzwyczaj święte, uświęcone? Czy naprawdę Galilea jest w większym stopniu wrotami do Królestwa Bożego niż Jerozolima, niż Izba Syjońska, Sad Getsemani, Droga Krzyżowa, Grób Pański? Dlaczego tak? 

Wydaje mi się, że Galilea w życiu uczniów odgrywała szczególne znaczenie. W Galilei po raz pierwszy spotkali Pana Jezusa Chrystusa. To miejsce pierwszych objawień, to miejsce, w którym zaczęła się Wiosna ich życia, nowe życie. Galilea to miejsce pierwszego odkrycia życia wiecznego, wschodzącego słońca, koniec nocy, o którym mówi Izajasz (Iz 21, 4,12). Dlatego powrót do Galilei po okrutnych, strasznych przeżyciach w Judei oznaczał powrót do początku wszystkich początków. Powrót do miejsca, w którym wszystko było nowym, w którym wszystko zaczęło się ponownie stawać, wszystko było świeżością i wiosenną nowością. Idźcie do Galilei, pozostawcie ziemię Judei, gdzie odbył się bój, gdzie wszystko zastygło w nienawiści, w odrzuceniu, w sprzeciwie, gdzie wszystko dokonało się drogą zabójstwa i śmierci. Idźcie i odnajdźcie tam ponownie wszystko to, co wylało się na was z wieczności, gdzie weszliście w przemieniony czas, w przemienioną historię. I poszli do Galilei i spotkali Chrystusa tam, gdzie zobaczyli Go i znaleźli po raz pierwszy. Ciężkie, okrutne lata w Judei powinny wydać się strasznym koszmarem, wrócili tam, gdzie wszystko było życiem, życiem w nadmiarze, gdzie dokonał się pierwszy cud, w Kanie, wrócili na miejsce pierwszego spotkania z wcieloną Miłością. 

Sądzę, że to, co się stało z nimi, ma miejsce nie raz w życiu każdego z nas w stosunku do Boga, w stosunku do najbliższego otoczenia, do rodziców, małżonków, dzieci, przyjaciół; w stosunku do parafii, do wszystkich grup społecznych. Istnieje minuta pierwszego odkrycia, niczym nie zmąconego spojrzenia na drugiego człowieka, póki życie nie oplotło dwojga ludzi problemami i napięciami. Później przechodzimy przez różne etapy: świeżość wiosennych liści pokrywa pył, wysusza je palący skwar, wszystko staje się szorstkie, piętrzą się problemy; napięcie, któremu nie ma ujścia, czyni życie trudnym. Relacje zatracają miękkość. Powinniśmy od czasu do czasu powracać do Galilei. To odnosi się do każdego spotkanego człowieka, dlatego że pierwsze spotkanie było pełne bezgranicznych możliwości. Te możliwości z biegiem czasu usychają, ale jednak tu są, jak nasiona miłości, i jeśli je podlewać, ochraniać, strzec, mogą ponownie rozkwitnąć do istnienia i nadejścia Wiosny.

Przypomnijcie sobie, jak po raz pierwszy trafiłyście na męczącą, nudną, trudną, dokuczliwą parafię. Spodziewałyście się wszystkiego, co tylko możliwe. To było spotkanie w Galilei. Otwierałyście drzwi jednemu przybyszowi za drugim z pełną szczerością, bez uprzedzeń gotowe na wszystko, to jest gotowe poznać człowieka, którego posłał wam Bóg. A potem wszystko stało się trudne, monotonne, ciężkie. Rozpoczęłyście życie żony księdza, będąc rade jego kapłaństwu, a później jego kapłaństwo tak wiele wam zabrało, stworzyło tak wiele problemów, że ta radość dziś tylko nieśmiało przebłyskuje we wspomnieniach; kapłaństwo stoi między nim a wami; mógłbym kontynuować, przywodząc mnóstwo przykładów... Znajdźcie czas, minuty, ukradzione zgiełkowi życia, minuty, gdy nagle, nieoczekiwanie dla was zaczyna panować pokój, cisza, jasność i powróćcie do Galilei. Przypomnijcie sobie, jak cieszyłyście się podczas święceń kapłańskich waszego męża, z tego, że stał się w nowym sensie, stał się nowym obrazem, stał się na nowym poziomie człowiekiem Bożym, człowiekiem, którego posyła Bóg, i jak gotowe byłyście podążać z nim ramię w ramię ku nowym celom. Przypomnijcie sobie parafię, jaką ją widzieliście na początku. Przypomnijcie sobie ludzi. Oddajcie, zwróćcie sobie to wszystko, dlatego że jest ono równie realne dziś, jakim było wtedy. Przyszły pomocnik kapłana, kolejny diakon, kolejny proboszcz przyjadą na tę samą parafię i ponownie ujrzą w niej wiosnę życia, i ich żony również. 

Koniec części II.




Tekst pochodzi z Czasopisma Studenckiego „Wstrecza”, Nr 1 (22)/2006, wyd. ChPP Sofrino, Sergijew Posad, Ławra, 2006. Tłumaczenie z angielskiego na rosyjski M.W. Szmaina pod red. E. Majdanowicz.

Tłum. z ros. ks. Mariusz Synak, korekta Piotr Makal.